W świadomości zbiorowej Napoleon od zawsze był raczej mitem, legendą i zbiorem półprawd niż człowiekiem z krwi i kości. Dlatego trudno mieć za złe Ridleyowi Scottowi, że jego wersja Bonapartego daleka jest od historycznej prawdy. Problem w tym, że ten całkowicie zmyślony Napoleon staje się obiektem drwin i krytyki. Jakby wyśmiewanie karykatury jakkolwiek mogło wpłynąć na ocenę autentycznej osoby.
A Bonaparte w wykonaniu Joaquina Phoenixa to postać raczej ze slapstickowej komedii niż filmu historycznego. Zresztą historia Francji na ekranie również przypomina komedię. Jakby Scott za bardzo wziął sobie do serca myśl Karola Marksa o tym, że historia raz przedstawia się jako tragedia, a powtarza jako farsa. W filmie jednak dzieje Francji zakrawają na żart zarówno za pierwszym, jak i drugim razem. Roztrzepana Maria Antonina prowadzona na szafot to postać z kiepskiego kabaretu – ścinana dla uciechy rozbawionego tłumu. A potem naprzemiennie powracające fale nastrojów rojalistycznych i rewolucyjnych, jedna po drugiej powracające tendencje republikańskie i restauracyjne – przedstawione bez żadnego historycznego komentarza, szerszego kontekstu, bez gorączki tłumu czy choćby cynicznej kalkulacji politycznej – wypadają na ekranie niczym niskich lotów żart z niezdecydowanych Francuzów. A na falach tej poronionej historii dryfuje sobie trefniś, maminsynek, kochanek w zbyt dużym kapeluszu, który ponoć całkiem nieźle zna się na bitewnej strategii.
Phoenix raz gra Napoleona tak, jakby wciąż nie wyszedł z postaci Jokera (maniacki wzrok, szalony śmiech, groteskowe zło wypisane w zbyt szerokim uśmiechu), a kiedy indziej jakby Scott wyciągnął go prosto z planu „Bo się boi”. Zresztą postać Beau z filmu Ariego Astera ma wiele wspólnego z Napoleonem – tak samo jak on ma kompleks matki, nie potrafi układać sobie życia z kobietami i cierpi na nieustanną paranoję. Różnica jest tylko w znacznie większym ego francuskiego generała – wielkim tak bardzo jak jego niezgrabny, przysadzisty, ostentacyjnie falliczny kapelusz, obiekt nieustannych żartów Scotta.
Autor „Łowcy androidów” zamienił biografię Napoleona w ciąg skeczy z elementami garderobianymi w roli głównej. Aspirujący żołdak wraca do pokoju przed wizytą u ukochanej po nazbyt formalne nakrycie głowy, kiedy indziej kapelusz nie pozwala mu pocałować żony, gdy wita się z nią po długiej nieobecności, jeszcze w innym momencie oficjalny mundur z niezliczoną liczbą guzików wystawia go na pośmiewisko, gdy zastanie w swoim łożu nagą kobietę, mającą sprawdzić, czy aby z jego nasieniem na pewno jest wszystko w porządku. Próba zamienienia biografii Napoleona w kabaret może i ciekawa, ale niestety na ekranie wypada to tak, jakby ktoś pozbawiony elementarnego poczucia humoru – nie bez powodu Scott nigdy nie brał się za komedię – próbował naśladować Monty Pythona czy Mela Brooksa.
Na dodatek groteska, farsa, slapstick (a z każdej z tych kategorii coś się w filmie znajdzie) zostały wtłoczone w scenariusz filmu, który na pierwszy rzut oka wygląda na jak najbardziej klasyczne widowisko historyczne. Zresztą w długich fragmentach faktycznie nim jest – i gdy tylko Scott przełącza się na ten tryb, od razu widać, że czuje się za kamerą znacznie pewniej. Doskonale wie, jak wyreżyserować epicką bitwę, w przeciwieństwie do psychologicznie skomplikowanych scen konfliktów Napoleona z Józefiną. Na każdym kroku widać tu wielki wysiłek włożony w pracę scenograficzną i kostiumową – jakby ktoś nie powiedział szefom tych pionów, że kręcimy farsę, a nie kino historycznego realizmu. Scott koordynuje setki statystów, Dariusz Wolski szerokimi kadrami tworzy monumentalny spektakl bitew. I gdy leje się krew, moździerze wypalają, bagnety kłują ciała, a Moskwa płonie, to trudno mieć wątpliwości, że to wszystko jest na poważnie. A może jednak to nie miała być komedia? Może zwyczajnie Scott nie potrafi ani psychologizować, ani tworzyć przekonujących ludzkich portretów, więc zamiast krytyki niebezpiecznej megalomanii wyszła niezgrabna karykatura?
Potwierdza to sposób, w jaki stworzył postać Józefiny, żony Napoleona. Już w „Ostatnim pojedynku” Scott dał się poznać jako feminista, pragnący za wszelką cenę wyjść na zaprzysięgłego obrońcę kobiet przed grubiańskimi mężczyznami. W „Napoleonie” próbuje tego samego, licząc najprawdopodobniej na przyklaśnięcie liberalnej widowni. Bonaparte jest więc niskim (tak, wzrost, zgodnie z mitem, a wbrew prawdzie historycznej, również mu wypomniano), zakompleksionym, niepewnym siebie i stroniącym od kobiet wojskowym nerdem, którego seksualne wyrafinowanie Scott sprowadza do tempa ruchów frykcyjnych. Zdziecinniały (mlaska i stuka nóżką, domagając się ekspresowego – rzecz jasna – seksu od małżonki) i maminsynkowaty wydaje się nie dorastać do pięt eleganckiej Józefiny.
Scott chciał grać tą znaczącą różnicą, widząc w Napoleonie jedynie pozycję i rangę, pod którą kryją się niedojrzałe seksualne skłonności i zwykła ludzka małość. Rzecz w tym, że bohaterka grana przez Vanessę Kirby nie ma za wiele do zaoferowania poza wizualnym dostojeństwem. Jest całkowicie pozbawiona osobowości – bohaterce tej brakuje psychologicznej głębi, która tłumaczyłaby jej zachowanie. Nie wiadomo, z jakich powodów decyduje się na kochanka i dlaczego następnie tak łatwo z niego rezygnuje. Niejasne jest, czy jej przywiązanie do Napoleona wynika z głębi uczuć, czy koniunkturalizmu i czy strategiczny rozwód jest dla niej emocjonalnym dramatem, czy jedynie upadkiem z drabiny prestiżu. Na dobrą sprawę jako postać nie istnieje. Kobieca perspektywa jest więc jedynie symulowana. Tak naprawdę liczy się tylko Napoleon – nawet jeśli wyśmiewany i obnażany.
„Napoleon” wygląda jak dwa filmy w jednym: immersyjne widowisko i portret małego człowieka. Ten drugi film jest szczególnie paradoksalny. Dziwaczny, pokręcony, zakompleksiony człowiek na granicy szaleństwa pnie się jakimś cudem po szczeblach kariery, a następnie podbija pół Europy, dociera do Moskwy, walczy nawet pod piramidami. Scott zaznacza te sukcesy (nawet tak wykrzywiona biografia Napoleona musiała je jednak zawrzeć), ale w żaden sposób nie tłumaczy, jak to możliwe, że ten maminsynek był w stanie to wszystko osiągnąć – niekiedy wypada to na ekranie tak, jakby te wszystkie zwycięstwa były tylko urojeniem Bonapartego. Jego sprawczość, strategiczny geniuszją ma sens tylko w „pierwszym” filmie – tym widowiskowym, historycznym, w drugim jego psychologiczne skomplikowanie zostało sprowadzone do seksualnej niedojrzałości – a konkretniej: do rozmiaru jego kapelusza.