Męskie, piękne, wysportowane ciała, dobrze wyeksponowane na dotąd nieujawnionych fotografiach, schowanych jako prywatne świadectwo w Archiwum Lambdy w Warszawie. Mundur, karabin, penis z przystawioną do niego miarką, polne kwiatki. W tle miejsca publiczne, które wrocławianie z łatwością rozpoznają. Tak w panoramicznym skrócie opisać można wystawę „Mon chéri Soviétique” prezentującą nowy film Karola Radziszewskiego. Kamera przesuwa się po nieruchomym obrazie, aż dociera do twarzy postaci. Artysta zamalował je na odbitkach, zeskanował i wprawił w ruch. Pastelowe serduszka, kółka, pacyfki i gwiazdki pozwalają nie ujawnić tożsamości radzieckich żołnierzy, ale wystarczają do zidentyfikowania ich jako figur rzeczywiście istniejących, bez ryzyka falsyfikatu. Radzieccy żołnierze stacjonujący w polskich koszarach w PRL-u nie występują tu jako okupanci przysłani przez decydentów wrogiego systemu. Sprowadzając ich wizerunki do munduru, Radziszewski zapewnia im kuszącą anonimowość. Zresztą nie z wyboru – narrator podczas spotkania, na którym powstało nagranie, prosi zdecydowanie „byle gęby nie było widać”. Artysta bierze na warsztat temat nienormatywności armii, ale jego celem nie jest katalizowanie coming outu, raczej – jak w jego zwyczajowej praktyce pracy na archiwach – wyciąganie na światło dzienne historii, które dzisiaj można odczytać w queerowej perspektywie. Jak historyk-fanatyk odsłania kolejne karty zakurzonej historii. Wraz z kuratorem wystawy Michałem Grzegorzkiem w przestrzeni Studia BWA we Wrocławiu chowa nagranie za mieszczańską meblościanką. Choreografia poruszania się w tej przestrzeni pomyślana została tak, że aby dostać się do nowej historii, trzeba ominąć mebel – widmo PRL-owskiej historii powszechnej, oficjalnej, gejowskich teczek gromadzonych przez bezpiekę, szaf wypchanych fałszywymi tożsamościami oraz figurą geja jako zagrożenia (wszystko to, co w swojej książce „Gejerel. Mniejszości seksualne w PRL-u” opisywał Krzysztof Tomasik, a co ostatnio powraca za sprawą opowieści o akcji „Hiacynt”).
Plotki o tym, że stacjonujący we wrocławskich koszarach radzieccy żołnierze nie stronili od homoseksualnych doświadczeń, pojawiły się na kartach powieści Michała Witkowskiego „Lubiewo”. Sam Radziszewski dobrze zna tę książkę – w 2006 roku ruszył z autorem śladami fabuły, wykonując cykl fotografii o tej samej nazwie, który następnie zaprezentował na wystawie w Galerii ZPAF. Jest w „Lubiewie” i meblościanka:
Patrycja podchodzi do meblościanki („na wysoki połysk”) i z nabożeństwem coś z niej wydobywa. Po chwili kładzie na stole zamknięte hermetycznie worki foliowe, w których jest coś brązowego. […] W środku trzymają swoje zawszone relikwie: żołnierskie pasy, noże, onuce, jakieś brązowe, albo czarno-białe zdjęcia wyrwane z legitymacji, z fioletowymi półksiężycami wielkich, nieaktualnych pieczęci. Na nich ruskie mordy dwudziestoletnich osiłków, kartoflane nosy, gęby szewskie i dobre. Albo złe, krzywe ryje. W ząbek czesane. Z tyłu dedykacje grażdanką.
Film Radziszewskiego mierzy się z literacką fikcją, dodając do fotografii głos narratora. W przeciwieństwie do „Kisielandu”, w którym Ryszard Kisiel (spotkanie z nim zapoczątkowało u Radziszewskiego pociąg do odszukiwania i archiwizowania queerowych historii) wystąpił pod imieniem i nazwiskiem, tu narrator nie ujawnia swojej tożsamości. Odczytuje zapiski metodycznie, nie dbając o literackość języka. Zapowiada, że skoro Witkowski skupia się na jednostce stacjonującej na Psim Polu, on opowie o tej umieszczonej na Oporowie.
Kupowali różne drobiazgi, suweniry, najczęściej alkohol i papiery, i udawali się pod koszary na Oporów […]. Żołnierze, napalone i niewyżyte byczki z utęsknieniem czekali na gejów. Pełnili dyżur wyglądając przez ogrodzenie […]. Gdy zjawił się na horyzoncie gej, rozsiewali błyskawiczne wici po plutonie.
Fotografie, które oglądamy na filmie, zrobił przyjaciel narratora. Zgromadził zresztą ich obszerny zbiór. Aż z czasem zaczęło zależeć mu na zniszczeniu archiwów. I faktycznie, część z nich została zlikwidowana. Sama opowieść o tym procesie jest obrazowa: nie chciały się spalić, taśmy sklejały się ze sobą, innym razem zepsuła się niszczarka. Na szczęście znów prawdą okazuje się powiedzenie, że archiwa nie płoną – tym razem dlatego, że – za pozwoleniem – narrator zatrzymał zdublowane odbitki (około dwóch tysięcy zdjęć). Opowiadana przez niego historia jest zapośredniczona – sam brał udział w spotkaniach z żołnierzami tylko incydentalnie:
Kiedyś Wojtek namówił mnie, bym poszedł z nim i młodziakami do ogrodu zoologicznego. Wyraziłem zgodę, ale nie byłem zadowolony z tej wyprawy, gdyż akurat ci wojacy nie byli w moim typie. Poza tym, byli małomówni, nieśmiali, nie można było nawet pośmiać się z nimi, pożartować, oczywiście w języku rosyjskim.
Uwiarygodnienie lokalnych legend wydarza się tu przy okazji. Stawką filmu Radziszewskiego jest napisanie nowej kartki queerstorii – nie tylko zbieranie i przedstawianie queerowego dziedzictwa, ale i jego wytwarzanie. To zabawa z formą archiwum i jego wiarygodnością, władzą kreowania przez tego, kto ma narzędzia. A z pewnością ma je Radziszewski – dzięki pozycji, którą wypracował, mainstreamując queerowe tematy. I trzeba powiedzieć, że dobrze z nich korzysta. Animowane fotografie w filmie przeplata współczesnymi nagraniami, które wykonał w swoim studiu. Tu też kamera jest nastawiona na ciało jako tło i emblematy, które prezentuje model jako przedmiot głównej ekspozycji. Są to na przykład żołnierska czapka (którą m.in. zakłada na penisa) czy pasek z gwiazdą. Materiały Radziszewskiego mogą swobodnie udawać archiwa, zresztą na tym polega też odsłaniana zdradliwość samego medium. Zawiera się w nich potencjalność wydarzenia: sytuacja pozowania z filmu Radziszewskiego nie wydarzyła się, ale potencjalnie mogła się wydarzyć w procesie powstawania tego, co w archiwach jest materialne – fotografii, dzisiaj schowanych w archiwach Lambdy. Sam Radziszewski w rozmowie z Dorotą Sajewską mówił w kontekście wytwarzania archiwów, że „cała historia jest literaturą, wszystko jest bardzo performatywne, aż za łatwo można tym manipulować”. To broń obosieczna – w PRL-u, którego historycznie dotyczy „Mon chéri Soviétique”, konstruowanie archiwów było orężem przeciw nienormatywności, narzędziem do zniewalania i podporządkowywania. Dożyliśmy trudnych, ale jednocześnie dobrych czasów, w których można ujawniać też zbiory powstające równolegle – świadectwa tych, którzy nie dostali głosu.
Projekt Karola Radziszewskiego dekonstruuje mit żołnierza-herosa, przedstawiciela męskiej męskości, którego cała życiowa postawa sprowadza się do ostrożności przed „zhańbieniem munduru”. Naruszanie narodowych mitologii jest porównywalne do ingerowania w sferę sacrum – Radziszewski, dla którego ważne są radykalne gesty, nie jako pierwszy odpowiada na ten mit. W słynnej filmowej pracy „KRWP” Artur Żmijewski przekonał byłych żołnierzy Kompanii Reprezentacyjnej do defilowania nago po sali baletowej – chodziło mu o odzyskanie ciał dla żołnierzy i uwolnienie ich od podporządkowania żołnierskiej „formie”, w którą musieli się mieścić; o uczynienie ich ciał na nowo prywatnymi; o subwersję; o zaaranżowanie sytuacji wrzucających armię w śmieszność. Radziszewski postępuje inaczej – nie pozoruje zdarzeń, lecz posługuje się dokumentacją. Zadowoleni mężczyźni pozujący do fotografii, nago lub półnago, nie pasują do tak silnie zakorzenionego w kulturze wizerunku pełnej dyscypliny i groźnej armii. Tu to w zasadzie chłopcy, którzy czekają na powrót do domu. Czy są homoseksualni, czy korzystają z czasu zawieszenia – postwojennego wyjęcia z rzeczywistości – żeby zbierać doświadczenia, czy spotykają się na seks (w filmie określa się to frazą „chodzenie w krzaki gonić zająca”) dla korzyści materialnych – tego nie wiadomo. Narrator problematyzuje to, ale bez ostatecznego orzekania: przecież jego wiedza też pochodzi z drugiej ręki. Nasz przewodnik jest opiekunem archiwum, ale sama pamięć o okolicznościach, w jakich ono powstawało, należy do kogoś innego.
A ostatecznie nie ma to przecież znaczenia. Bycie queer nie skłania do definiowania swojej tożsamości seksualnej na zawsze, zakłada płynność. Nawet gdyby bardzo chciało się projekt Radziszewskiego sprowadzić do jego subwersywnego wymiaru (jaki ma jego inna praca – „Fag Fighters w Białymstoku” – w której przepisał język nienawiści do osób nienormatywnych na hasła kierowane do heteroseksualistów), to próba ta będzie skazana na porażkę. Nie ma tu suberwsji, jest za to dokumentacja. „O, to i takie historie” – kwituje na koniec narrator. Pokazane publicznie, a więc już (na szczęście) oficjalne.