Wśród krytyki literackiej zapotrzebowanie na rewelacyjny debiut jest ostatnio tak duże, że mianem tym obwołano nawet pierwszy zbiór opowiadań Urszuli Honek, „Białe noce” (2022), choć jest to już czwarta książka autorki. W jakimś sensie Honek jest oczywiście debiutantką – w końcu nigdy nie publikowała prozy – lecz w rzeczywistości od siedmiu lat konsekwentnie rozwija swój pomysł na literaturę i trudno traktować ją jak kogoś, kto dopiero stawia pierwsze kroki w tym polu. Natomiast „Białe noce” tylko potwierdzają jej wysoką formę.
W trzech tomach poetyckich – „Sporyszu” (2015), „Pod wezwaniem” (2018) i „Zimowaniu” (2021) – Honek snuła opowieść o dzieciństwie na wsi (pochodzi z Racławic koło Gorlic). Skupiła się głównie na szkicowaniu relacji podmiotki z rodzicami i opisie krzywd, jakich człowiek doznaje w młodości. Wiele miejsca poświęcała również życiu samej prowincji, jej mieszkańcom i ich losom, które często ściśle łączyły się ze sobą. Wszystko to robiła z pomocą komunikatywnego, a jednocześnie bogatego języka. Ważnymi bohaterami jej książek były też rośliny, a zwłaszcza zwierzęta; z jednej strony psy, świnie i krowy, a z drugiej sarny czy lisy, opisywane nie tyle z czułością, ile z ponadprzeciętną uwagą. Mimo to Honek nie zgadza się na etykietę pisarki ekokrytycznej; jej zdaniem to nadmierne uproszczenie, które sprowadza literaturę do jednego wątku. Choć porusza więc aktualne tematy i choć z łatwością mogłaby wpisać się w jakąś większą narrację – jak Dominika Słowik w opowiadaniach z tomu „Samosiejki” (2021) – robi wszystko, by nie dać się zaszufladkować krytykom. Niekiedy można wręcz odnieść wrażenie, jakby zastawiała na czytelnika sidła i podrzucała mu fałszywe tropy. To gra z odbiorcą, której stawka wykracza jednak poza postmodernistyczną zabawę.
Honek pisze wprawdzie o peryferiach, prowincji i wsi, lecz niewiele łączy ją z nestorami literatury chłopskiej. „Białe noce” to nie proza spod znaku intelektualnych, głęboko filozoficznych powieści Wiesława Myśliwskiego ani tym bardziej awangardowych eksperymentów językowych znanych z tekstów Mariana Pilota. Bliżej tym opowiadaniom do niedawno przypomnianej „Najady” Zyty Oryszyn (1970), nawet jeśli idiomy obu pisarek mają ze sobą niewiele wspólnego. Autorki łączy raczej empatyczne spojrzenie na wiejskie kobiety, które z figur w tle stają się głównymi bohaterkami. Ale i w tym przypadku Honek nie jest radykalna; jedną z najważniejszych postaci jej opowiadań jest Andrzej, który splata ze sobą liczne prozy, a próba oddania jego perspektywy zdaje się zasadniczo ważna. W tym sensie teksty te są świetnym przykładem różnorodności optyk i polifonii głosów – męskich, kobiecych i dziecięcych. Może dlatego „Białe noce” warto porównać raczej do próz Andrzeja Stasiuka, i to tego późnego, którego poznaliśmy niedawno za sprawą „Przewozu” (2021). Wprawdzie Stasiuk pisze obszerniej, w bardziej potoczysty sposób, a Honek kondensuje zdania i znaczenia, sięgając po elipsy, ale oboje równie chętnie zapętlają bieg zdarzeń i często wracają do rozpracowanych postaci, by wydobyć z nich nowe sensy.
To pewnie najlepszy sposób ukazania i zgłębienia różnych pisarskich obsesji. U Honek jest to obsesja śmierci, często nienaturalnej, gwałtownej, a nawet samobójczej. Zmarli pojawiają się we wszystkich trzynastu opowiadaniach, jakie znalazły się w książce, a śmierć towarzyszy ich bohaterom od najwcześniejszych lat: jest tematem rozmów, plotek i wspomnień, lecz przede wszystkim fundamentem, na którym opiera się peryferyjny świat. Od dawna nie było w polskiej literaturze twórczości tak zarażonej śmiercią. Może powieść Łukasza Barysa, „Kości, które nosisz w kieszeni” (2021), w której dominują opisy rozkładu i gnicia ciał uwięzionych w małomiasteczkowych Pabianicach. Tyle że Barys czyni z motywu śmierci polityczny oręż, by pokazać, w jaki sposób bieda niszczy ludzkie życie. U Honek sytuacja ekonomiczna mieszkańców wsi wpływa na ich zachowania, nie staje się jednak przyczyną katastrofy – w tym sensie prowincja jest czymś więcej niż tłem opowieści, a przy tym nie jest pierwszoplanową bohaterką. Dlatego śmierć w „Białych nocach” często pozostaje niedopowiedziana, jak gdyby ze względu na swoją wielokształtność wymykała się zrozumieniu.
Nie wiemy na przykład, w jaki sposób umiera bohater pierwszego opowiadania. Wszyscy nazywają go „Pilotem”, ponieważ nieustannie patrzy w niebo, jest półobecny w świecie; w rzeczywistości to człowiek chory psychicznie albo z niepełnosprawnością intelektualną. Pilot jest postacią symptomatyczną dla całego zbioru, bo zmarginalizowaną; ze względu na swój status pozostaje na uboczu tak samo jak Rożnowice, w których rozgrywa się akcja „Białych nocy”. Gdy Pilot dowiaduje się, że jego ukochana wyszła za mąż, wchodzi na zamarznięty staw i ginie pod lodem. „Czy po pijaku się utopił? A może specjalnie wszedł na cienki lód?” (s. 17) – pyta narrator, choć zdaje sobie sprawę, że nigdy nie pozna odpowiedzi. Wymyśla więc własne rozwiązanie zagadki, by jakoś obłaskawić śmierć. A najłatwiej zrobić to, wyśmiewając ją: „Mnie się wydaje, że wysiadł z samolotu i chciał sprawdzić, co pod wodą słychać, tak to sobie tłumaczę […]” (s. 17) – mówi. Śmiech jednak tylko doraźnie pozwala zapomnieć o śmierci Pilota, nie myśleć o powodach jego prawdopodobnego samobójstwa: ciągłym odosobnieniu, poczuciu wykluczenia z wiejskiej społeczności. Gdy z powrotem zapada cisza, perspektywa końca wydaje się tak samo złowieszcza jak wcześniej, dlatego bohaterowie „Białych nocy” za wszelką cenę próbują uniknąć milczenia. Mała Dorotka, bohaterka drugiej prozy, „Dzwoneczka”, nie rozumie na przykład – a raczej nie chce zrozumieć i wypiera tę świadomość – że jej babcia wcale nie śpi dłużej niż zwykle, tylko zmarła. Osamotniona dziewczynka mówi więc do zwłok, tak jakby nadal żyły, i w ten dziecinny sposób próbuje oszukać, czy wręcz zagadać śmierć: „Babciu, babciu, kiełbaska od świnki i serek od krówki. – Podstawia jej talerz pod nos i przykłada szklankę do ust. – Pij, no pij, bo wyschniesz na wiór, zrobią się z ciebie trociny i wezmą cię pod kuchnię na podpałkę” (s. 29).
Dzieci portretowane przez Honek często nie pojmują istoty śmierci i ludzkiej krzywdy (a przynajmniej sprawiają takie wrażenie), ponieważ dorośli albo unikają tematu, albo używają eufemizmów. W „Anielce” – opowiadaniu prowadzonym z perspektywy małej dziewczynki, która przygląda się wojennej rzeczywistości – czytelnik wyraźnie czuje więc, że opisywany świat jest pełen przemocy, musi jednak domyślać się, o jakich jej formach właściwie mowa. Może posiłkować się tylko tym, co relacjonuje sama dziewczynka i urywkami rozmów, które spamiętała: „Przeżyje wszystkich ta boazeria – mówi jej matka – bo nowa, a nie jak te deski, co po ryżych zalegiwały. Zasmrodzili wszystko i wyjechali na wczasy łapać rybki od spodu” (s. 102). Nic nie jest tu powiedziane wprost. Czytelnik musi najpierw wychwycić antysemicki ton wypowiedzi, a dopiero potem zrekonstruować tragiczny los Żydów ze wsi. Ale czy matka nie chce mówić o ich krzywdzie, żeby chronić córkę przed okrutną prawdą, czy raczej nie jest w stanie jej nazwać, ponieważ czerpie z niej korzyść? I czy Anielka naprawdę nie rozumie tych aluzji? Honek nie rozstrzyga tych wątpliwości, „Białe noce” czyniąc również opowieścią o pracy pamięci. Znaczna część utworów prowadzona jest z perspektywy pierwszoosobowej, czytelnik musi więc podważać to, co opowiadający przedstawiają jako prawdę, i domyślać się, czy przypadkiem nie chcą o czymś zapomnieć. W tym sensie lektura „Białych nocy” ma w sobie coś z detektywistycznej zagadki. Jednak jej rozwiązanie przekracza niekiedy możliwości odbiorcy – na przykład wtedy, gdy musi zmierzyć się on z perspektywą dziecka, jego traumami i wypartymi wspomnieniami.
Dzieci w nieoczywisty sposób mówią też o krzywdzie wyrządzanej zwierzętom. Z jednej strony przyjmują optykę dorosłych, którzy traktują zwierzęta albo jako żywicieli (pokarm lub siłę roboczą), albo szkodniki. Z drugiej zaś – postrzegają zwierzęta jako żywe, czujące istoty, które zasługują na imię. Rozbawiona Anielka podśpiewuje więc o mordowanej kocicy, która zjadła hodowane króliki: „I szast kocicę do rozgrzanego garnka. I szast kocicę widłami po grzbiecie” (s. 105), by chwilę później z jakimś rodzajem melancholii spytać: „Pamiętasz, jak Mruczek w gnojówce próbował złapać oddech? Machał łapkami, aż mu zalało oczy” (s. 99).
Dziwią komentarze krytyczek, które widzą w tych prozach gest zacierania różnic między światem ludzi i zwierząt. Jest zupełnie na odwrót – Honek bada arbitralność, z jaką przypisujemy niektórym istotom ludzkie cechy, a inne odczłowieczamy, by łatwiej było nam je zabić, zjeść i wykorzystać. Próbuje też zrozumieć, skąd bierze się pogląd, że pewne zwierzęta zasługują na łaskę i współczucie, podczas gdy na męczarnię innych można biernie patrzeć. W „Białych nocach” mowa więc o różnych afektach towarzyszących relacji ze zwierzętami, jednak najczęściej są one podszyte przemocą, nawet jeśli wynika ona z różnych pobudek. Rzeźnik opowiada na przykład, że cieszy go wyłącznie chwila, w której ma krew na rękach i na twarzy, a „żadna kobieta nie jest w środku tak ciepła jak rozerżnięty przed chwilą brzuch zwierzęcia” (s. 82). Bohater tytułowych „Białych nocy” wykazuje się natomiast jakimś rodzajem empatii, dobija bowiem potrącone zwierzęta, by ulżyć im w cierpieniu. Jakkolwiek jednak na to spojrzeć, Honek – podobnie jak Małgorzata Lebda – na dłuższą metę nie wierzy w możliwość ludzko-zwierzęcego sojuszu: sojuszu, w którym zawsze istnieje strona o większej „mocy” (choćby decydowania), i który fatalistycznie naznaczony jest śmiercią.
Jak widać, nie ma tu postaci wyłącznie dobrych ani wyłącznie złych. Są tylko zwykli ludzie, którzy muszą odnaleźć się w rzeczywistości pełnej cierpienia. Przeżycie w takim świecie wymaga od nich kompromisu, a czasem nawet zgody na czyjąś krzywdę – nie tylko zwierzęcia. Czy ten stan rzeczy może ulec zmianie? Chyba nie. W „Białych nocach” nie wydarza się żadna rewolucja. Nawet klęski i katastrofy są odmianami panującej stagnacji, częścią pewnego cyklu zdarzeń, który stale się powtarza, a zmianę przynosi tylko śmierć. Ale w jakimś sensie nawet ona jest częścią systemu: gdy urywa się jedna opowieść, natychmiast rozpoczyna się kolejna, a zamknięty cykl trwa dalej. Honek stworzyła poruszającą metaforę, by opisać ten klincz – białą noc, wieczny mrok, w jakim zanurzona jest wieś i jej mieszkańcy. Dla Honek cały świat jest właśnie taką nocą. Trwa ona tak długo, że aż w końcu przywyka do niej wzrok.