Nr 19/2024 Na teraz

Przeszłość to dziś

Miłosz Markiewicz
Sztuka

W moim liceum na lekcjach języka polskiego obowiązywał podręcznik „Przeszłość to dziś” Jacka Kopcińskiego – miałem jednak szczęście do pełnych erudycji nauczycielek, więc po rzeczoną książkę sięgaliśmy nieczęsto. Była to lektura raczej przystępna, pokrótce przybliżająca nie tylko teksty źródłowe różnych epok, ale i społeczne oraz historyczne konteksty, a czasami nawet wskazująca charakterystyczne dla danego okresu dzieła sztuki. Niezbyt wymagająca ilość materiału, pobieżne przybliżenie zagadnień, brak przestrzeni na pogłębioną refleksję. Dzięki tej właśnie książce zrozumiałem doskonale, co oznacza raczej deprecjonujące określenie „szkolny”. Wspomnienia o tym powróciły do mnie, gdy oglądałem wystawę w katowickiej Galerii Sztuki Współczesnej BWA. Zatytułowana nomen-omen „Lekcje historii” prezentacja jest właśnie taka: szkolna.

To, co minione, praktycznie od zawsze stanowiło wdzięczny temat oraz inspirację dla osób tworzących sztuki wizualne. W teatrze mawia się, że „najlepszy autor to martwy autor” – można bowiem mieć pewność, że nie będzie chciał ingerować w proces adaptacji swoich dzieł. Podobnie rzecz ma się tutaj – historię można interpretować, przepisywać, ukazywać z rozmaitych perspektyw, spekulować na jej temat. W tych zmaganiach wszystkie chwyty są dozwolone. Sugestywne oddanie konkretnych wydarzeń pozostaje natomiast w społecznej pamięci na lata, a wręcz wieki, tworząc zgodną z propagowaną ideą mitologię – nawet jeśli w rzeczywistości wydarzenia te nigdy miały nie miejsca (doskonałym przykładem jest choćby pięć wersji obrazu Jacquesa-Louisa Davida „Napoleon przekraczający Alpy”, do którego władca nie tylko nie pozował, ale i sam wymyślił, jak ma zostać ukazany, gdyż w rzeczywistości drogę tę odbył na niezbyt reprezentatywnym mule i w kiepskich warunkach pogodowych). Zmagania materii plastycznej z procesami historycznymi są na tyle znaczące i dostrzegalne w perspektywie teorii oraz historii sztuki, że nie było większym zaskoczeniem, iż właśnie temu zagadnieniu poświęcona była pierwsza ekspozycja z cyklu „Cywilizacja w sztuce” zaproponowanego przez Marię Annę Potocką w Muzeum Sztuki Współczesnej w Krakowie MOCAK. W 2011 roku nikt jeszcze nie przypuszczał, że „Historia w sztuce” będzie początkiem schematycznych i przewidywalnych wystaw, które na kolejne lata zawładną krakowską sceną artystyczną. Tym bardziej trudno było przewidzieć, że trzynaście lat później Jan Trzupek, kurator katowickiej ekspozycji, powieli niemal wszystkie błędy, za które krytykowana była wystawa Potockiej.

Końcówka XX wieku, a także przełom mileniów przyniosły w kulturze Zachodu, a co za tym idzie również w sztuce polskiej, wzmożone zainteresowanie zagadnieniami związanymi z pamięcią. Wydaje się, że najbardziej rozpoznawalnym przejawem tegoż zainteresowania był na gruncie artystycznym nurt postpamięci. Tak zwane drugie pokolenie przeżywało nie swoje traumy, rozprawiało się z dziedziczonymi opowieściami z czasów II wojny światowej, próbując się mierzyć tworzeniem języka sztuki, która nie buduje pomników, a stawia wyzwania, zmusza do krytycznych spojrzeń na to, co wydawało się do tej pory dobrze znane. Tworzący w tym nurcie Mirosław Bałka czy Wilhelm Sasnal szybko urośli do rangi artystów o międzynarodowym uznaniu, znanych z tego, że tworzą sztukę intelektualnie wymagającą, ale wysmakowaną. Dlatego też obecność ich nazwisk w kolofonie katowickiej wystawy z jednej strony zaostrzała apetyt, z drugiej zaś mogła zwiastować pewne niebezpieczeństwo. Jak bowiem opowiedzieć w nowy i interesujący sposób o czymś, co osobom regularnie odwiedzającym galerie sztuki współczesnej znane jest od jakichś trzech dekad?

Wydaje się, że kurator „Lekcji historii” przeczuwał ten problem, jednak niekoniecznie wybrał najlepszą strategię, by sobie z nim poradzić. Na wystawie da się wyodrębnić kilka nurtów tematycznych, z czego na pierwszy plan wysuwają się trzy: post-pamięci (a więc również zapominania), konstruowania historycznych narracji, a w końcu reprezentacji. Nie są one zaznaczone w ekspozycji ani wydzielone – wręcz przeciwnie, w wielu pracach się przenikają. Wyczuwa się je raczej intuicyjnie.

O ile prezentowane w ramach pierwszego z nich dzieła Bałki, Sasnala (w obu przypadkach niewielkie obrazy, niezbyt reprezentacyjne dla twórczości tych artystów) czy Huberta Czerepoka męczą swoją wtórnością, ponieważ już dawno osiągnęły pełnoletniość, o tyle seria fotografii Artura Klinaú „Mińsk. Miasto Słońca” zaskakuje perspektywą w Polsce mało rozpoznaną. Białoruski artysta ukazuje fasadowy, a jednocześnie monumentalnie przytłaczający charakter architektury stolicy swojego kraju. Architektury o tyle interesującej, że tworzonej w całości w celach propagandowych – miasto to zostało zrównane z ziemią w wyniku nalotów dywanowych lotnictwa radzieckiego w czasie II wojny światowej, które miały na celu pozbycie się stamtąd armii niemieckiej. Mieszkańcy Mińska żyją więc dziś w teatralnej scenografii, mamieni nieistniejącą potęgą, niemający dostępu do historii, której za chwilę nie będą już pamiętać – zdaje się mówić Klinaú. To zdecydowanie jedna z najbardziej interesujących prac na wystawie.

„Lekcje historii” | Widok wystawy dzięki uprzejmości Galerii Sztuki Współczesnej BWA w Katowicach | Fot. Radosław Kaźmierczak

Równie silnie oddziałuje dzieło, które można by identyfikować z drugim nurtem obecnym na wystawie. Olbrzymia panoramiczna fotografia Zbigniewa Libery, zajmująca całą ścianę galerii, to ironiczna wypowiedź na temat konstruowania patriotycznych narracji oraz sposobów patrzenia. „Polska gościnność” przedstawia scenę rekonstrukcji fotografowania majora „Łupaszki” na tle płotu i studziennego żurawia. Profesjonalny zespół przygotowuje ikoniczny portret jednej z legend tak zwanych żołnierzy wyklętych. Na skraju zdjęcia widzimy zadowolonego księdza kościoła rzymskokatolickiego, reprezentującego tę część kleru, któremu bliskie były nacjonalistyczne narracje, wytwarzające nowy panteon narodowych bohaterów i świętych. Najciekawsze jest jednak to, czego na wystawianej fotografii nie widać: spoza kadru, z miejsca, w którym znajduje się osoba patrząca na pracę, wydobywają się chmury gęstego, ciemnego dymu. Nikt oprócz fotografa, który obraca się w naszą stronę, zdaje się nie zwracać na tę sytuację uwagi. Tymczasem w okularach postaci możemy dostrzec odbicie olbrzymiego płomienia, które może kojarzyć się na przykład z płonącą stodołą. Sięgając do zabiegu znanego z kanonicznych obrazów historii sztuki („Panny dworskie” Diego Velázqueza czy „Portret małżonków Arnolfinich” Jana van Eycka), Libera zwraca naszą uwagę na fakt, że rama to konstrukcja ograniczająca nasze spojrzenie, która więcej ukrywa, niż odsłania. Dokładnie tak samo jest przecież z historycznymi narracjami, których treść zależy od tego, kto i w jakim celu je stwarza.

Trzeci z nurtów, dotykający kwestii reprezentacji, to chociażby prace Krzysztofa Gila, upominającego się o pamięć eksterminacji społeczności romskiej podczas II wojny światowej. I choć interesujące malarstwo tego artysty jest zdecydowanie zbyt rzadko prezentowane, to akurat na katowickiej wystawie wydaje się zaledwie wypełniaczem, odhaczeniem obecności ważnego tematu. O wiele ciekawiej natomiast prezentuje się fotograficzny cykl Wojciecha Wilczyka „Niewinne oko nie istnieje”. Seria prostych, niemalże turystycznych zdjęć przedstawia budynki, w których przed wojną mieściły się synagogi. Dziś to nie tylko miejsca opuszczone, pozbawione swojej pierwotnej funkcji i kulturowo-religijnego znaczenia. To przede wszystkim ofiary ustrojowej transformacji, noszące na sobie efekty parakapitalistycznych eksperymentów i strategii estetycznych spod znaku „typo polo”. Oglądanie tego publicznego odarcia z godności jest niezwykle dotkliwe, zwłaszcza w Katowicach – mieście, które nie potrafiło sobie poradzić ze swoim architektonicznym dziedzictwem, więc postanowiło się go pozbyć. Budynki to ostatnie świadectwa pamięci, w których murach materializują się niepamiętane już przez ludzi wspomnienia.

Oprócz prezentowanych w ramach „Lekcji historii” prac artystycznych znajdziemy na wystawie eksponat, który w moim odczuciu doskonale oddaje podstawowy problem, jaki pojawił się w katowickim BWA. Przy wejściu na ekspozycję został na postumencie umieszczony blaszany hełm, opisany: „W 85. rocznicę agresji III Rzeszy Niemieckiej na Polskę. Polski hełm z września 1939 wykopany pod Tomaszowem Lubelskim (ze zbiorów prywatnych)”. Zdekontekstualizowane znalezisko, pozbawione komentarza, niewchodzące w dialog z żadnym z prezentowanych dzieł, eksponowane tak, że w zasadzie można je minąć i nie odczuć żadnego narracyjnego braku. To słowa, którymi można opisać nie tylko rzeczony hełm, ale również każdą z prac, która znalazła się na „Lekcjach historii”. Brak konkretnej i spójnej narracji – nie tylko tekstowo-merytorycznej, ale i ekspozycyjnej – sprawia, że co prawda są w galerii prezentowane mniej lub bardziej interesujące dzieła, ale na pewno nie układają się one w wystawę.

O historii można mówić na wiele sposobów, ale to nie znaczy, że można sięgać po wszystkie jednocześnie. W efekcie bowiem powstaje jedynie kakofoniczna i niezrozumiała wypowiedź. Tak skonstruowana ekspozycja zamiast merytoryczną narracją, zachęcającą do pogłębionej refleksji, staje się powierzchownym brykiem. Co gorsza, podpieranym patetycznymi hasłami o ważnej rocznicy, jaką jest osiemdziesiąta piąta rocznica wybuchu II wojny światowej. W ten sposób w szkołach skutecznie zniechęca się uczniów oraz uczennice do samodzielnych poszukiwań czy zadawania krytycznych pytań. Ot, lista sposobów, na jakie artyści i artystki mogą się odnosić do tematu historii. Do zapamiętania na jutrzejszą kartkówkę, bez zbędnego rozważania (i podważania). „Lekcje historii” wcielają w życie najgorsze szkolne stereotypy, nudzą i zniechęcają – niejako w myśl zasady, że najfajniejszy przedmiot w szkole to dzwonek.

„Lekcje historii”
kurator: Jan Trzupek
Galeria Sztuki Współczesnej BWA w Katowicach
3.08.–22.09.2024