Myślałem, że zrecenzowanie filmu jednego z najwybitniejszych żyjących reżyserów (opinia ta – pod którą zresztą się podpisuję – powtarzana jest niczym echo) będzie nie lada przyjemnością. Wszak Paul Thomas Anderson jak nikt inny potrafi uchwycić Zeitgeist współczesnego Zachodu (w szczególności Ameryki), obnażyć tłumione przez dekady obsesje, wyśmiać to, kim jesteśmy, ukazać zbiorowe demony wraz z ich jednostkowymi emanacjami. Co zatem sprawia, że pisanie o „Licorice Pizza” (2021) z trudem uznaję za frajdę? Powód okazuje się trywialny: nowa produkcja Andersona jest nijaka. Reżyser „Nici widmo” (2017) zamiast tworzyć autonomiczną narrację, żeruje na nostalgii za słonecznymi latami 70. i ówczesnym Los Angeles. Przy produkcjach zafiksowanych na wychwalaniu przeszłości niezmiennie przypominam sobie skecz Kabaretu Moralnego Niepokoju, w którym terapeutka prowadząca odwyk pyta pana Kazimierza, jak mu się żyje. Gdy ten odpowiada, że: „Luksus nie jest”, kobieta drąży dalej: „A kiedy będzie lepiej?”. Pacjent twierdzi, że już było, bo żona była młodsza. Ten niewybredny żart trafia w samo sedno sensu istnienia „Licorice Pizza”.
Nurt nostalgiczny, w ramach którego cenieni twórcy wracają do czasów młodości, staje się ostatnio jednym z najistotniejszych elementów pejzażu współczesnej kinematografii. O tym, jak to „kiedyś było”, obrazy nakręcili już Quentin Tarantino („Pewnego razu… w Hollywood”, 2019), Pedro Almodovar („Ból i blask”, 2019) i Paolo Sorrentino („The Hand of God”, 2021). Na premierę nad Wisłą czeka „Belfast” (2021) Kennetha Branagha, a za rok zobaczymy „The Fabelmans” Stevena Spielberga. Ów trend autotematycznego i retrospektywnego kina widoczny jest również na polskim podwórku. Swoje wspomnienia w 2021 roku szerszej publiczności zaprezentowali: Mariusz Wilczyński („Zabij to i wyjedź z tego miasta”, 2019), Kinga Dębska („Zupa nic”, 2021) i Konrad Aksinowicz („Powrót do tamtych dni”, 2021). Można odnieść wrażenie, że twórcy dzielą się na tych, którzy mają już na koncie (pseudo)autobiograficzny film, i tych, którzy wkrótce się za niego zabiorą.
Wiele arcydzieł kina bazuje na cząstce życia twórców, która bezpowrotnie zniknęła we mgle przeszłości („Amarcord” [1973] Federico Felliniego, „Godzina wilka” [1968] Ingmara Bergmana, „Nostalgia” [1983] Andrieja Tarkowskiego). Nie każdy potrafi jednak konkretny czas, miejsce i ludzi, wśród których się wychowywał, podnieść do rangi uniwersalnego doświadczenia. Problem nie tkwi jedynie w zdolnościach do przełożenia osobistych przeżyć na ekran, ale w równym stopniu wynika z przesytu motywem powrotu we współczesnej kulturze. W grudniu swoje premiery miały: nierewizjonistyczny remake „West Side Story” (1968), metatekstualny sequel „Matriksa” (1999) – swoisty komentarz do pierwowzoru – oraz kolejna część „Spider-Mana” („Spider-Man: Bez drogi do domu”, 2021) łącząca wątki i obsadę z wszystkich dotychczasowych filmów o człowieku-pająku (nie tylko tych wyprodukowanych przy współudziale Marvel Studios). W kinie zarówno autorskim, jak i mainstreamowym silny jest nurt „końca historii” – to, co ciekawe, już się wydarzyło, a tu i teraz nie ma żadnych interesujących fabuł do opowiedzenia. Pozostaje więc przetwarzanie znanych narracji lub oglądanie się za siebie z westchnieniem, że nic już na nas nie czeka. Co poniekąd mogłoby wskazywać na postmodernistyczną proweniencję tego typu filmów. Postmodernistyczni artyści potrafili jednak dekonstruować to, co zastane, i tworzyć nowe jakości, a kino powrotu przemiela przede wszystkim wytarte motywy oraz odwołuje się do uczucia tęsknoty za minionym.
Trzeba jednak pamiętać, że o przeszłości z domieszką nostalgii można dyskutować na wiele sposobów. W jednych historiach będzie dominował eskapizm, w innych refleksja nad minionym stanem rzeczy, a w pozostałej części na pierwszy plan wysunie się krytyczne spojrzenie (jak ma to miejsce choćby w „Powrocie do tamtych dni”, gdzie uroki dorastania mieszają się z pokoleniową traumą dzieci alkoholików). „Licorice Pizza” wybiera ścieżkę prostej rozrywki. Anderson – co część odbiorców przyjmuje z zachwytem – w sposób ostentacyjny pokazuje, że w nowym filmie nie ma niczego ważnego do powiedzenia. Autor skupia się przede wszystkim na beztroskim dorastaniu w pobliżu Fabryki Snów w latach 70. Tego rodzaju kino, zauważalnie korzystające z konwencji coming of age, mogło być bliskie zwykłemu życiu, jak udało się to na przykład w „Lady Bird” (2017) Grety Gerwig. U Andersona nie ma jednak miejsca na blaski i cienie dojrzewania – nikogo w „Licorice Pizza” nie obchodzą choćby: aż nadto widoczny w oku kamery trądzik, problemy sercowe, czy potencjalne kłopoty finansowe. Zamiast tego mamy młodość w jej najbardziej banalnych odcieniach. Szczeniaki z doliny San Fernando nie potrzebują niczego poza dobrą zabawą i coraz to nowymi podnietami (w tym erotycznymi). To, że o nastolęctwie można opowiadać inaczej, udowodnił niedawno Dawid Nickel w „Ostatnim komersie” (2020) – razem z bohaterami na równi przejmujemy się w nim ilością serduszek pod zdjęciem na insta, co niechcianą ciążą i niedostatkiem opieki rodzicielskiej.
Idealizacja przeszłości zawsze jest dowodem na jej zafałszowanie. Także i w tym przypadku reżyser dokonuje pracy z pamięcią, w wyniku której decyduje się przywołać tylko to, co dobre, jednocześnie trywializując problemy. W „Licorice Pizza”, gdzieś pomiędzy jednym niby-konfliktem pary głównych bohaterów a drugim, pojawiają się interesujące wątki. Niestety sprawiają one wrażenie wplecionych w akcję tylko po to, żeby Anderson mógł zbyć je lekceważącym machnięciem ręką i powiedzieć: „Może dziecięcy aktorzy byli wykorzystywani i rujnowani emocjonalnie przez przemysł filmowy, ale co z tego, skoro nadal mają w sobie tyle wigoru i chęci do życia!” albo: „Może i ówczesna Ameryka pod płaszczykiem rewolucji seksualnej wciąż była zanurzona w patriarchacie, ale zobacz widzu, nasza bohaterka Alana w swojej uroczej beztrosce się tym nie przejmuje”. Taka postawa twórcza cuchnie dziaderstwem. Anderson wzdycha do czasów własnej młodości, zupełnie tak, jakby tamto konkretne „kiedyś” było złotym wiekiem, a on jako dzieciak miał w sobie coś z mitycznego herosa. Jednocześnie ostatnie, o co można oskarżyć reżysera „Aż poleje się krew” (2007), to tanie wyrobnictwo. Jego styl jest wyrazisty, a narracja wykracza poza sposób mainstreamowego opowiadania. Tym większą ambiwalencję wywołuje obcowanie w „Licorice Pizza” z banalnym inwariantem feel good movie.
Podczas seansu nowego filmu Andersona nie mogłem opędzić się od myśli, że nie jest on skierowany do mnie. Nie wychowywałem się przecież w LA przed ponad czterdziestoma laty – nie zmienią tego dziesiątki produkcji zza oceanu, chcące zaklinać rzeczywistość i za pomocą globalnej kultury wmawiać mi, że dorastałem w „pełnej chacie” czy „różowych latach 70.”. Słabość nostalgicznego eskapizmu polega na tym, że historie nieposiadające autonomicznego konfliktu, umniejszające ciemnym stronom dorastania cieszą głównie tych, którzy sami doświadczyli klimatu „tamtych dni”. Dla osób pozbawionych owej empirycznej wiedzy mogą okazać się jedynie kolorową wydmuszką. „Licorice Pizza” oblana od góry do dołu nostalgicznym sosem à la Ameryka lat 70. nie potrafi wybić się na niepodległość i przemówić kinowym latina lingua.
Zaskakującą pustkę w produkcji Andersona starają się maskować niezwykle naturalni odtwórcy głównych ról – Cooper Hoffman i Alana Haim. Wystarczy jednak zedrzeć zasłonę aktorskiej ekspresji, żeby dostrzec, jak płascy i pozbawieni jakichkolwiek cech charakterystycznych są bohaterowie „Licorice Pizza” – to jedynie ładne obrazki pasujące Andersonowi do jego wizji.
Odnoszę również wrażenie, że autor „Boogie Nights” (1998) najnowszy film zrobił przede wszystkim dla siebie i swoich przyjaciół. Na planie znalazły się nieprzebrane ilości krewnych i znajomych Andersona. W epizodycznych rolach w „Licorice Pizza” grają między innymi: dzieci reżysera, jego partnerka Maya Rudolph, dzieci Philipa Seymoura Hoffmana (w tym jego syn – Cooper – jako odtwórca głównej roli męskiej), dzieci Stevena Spielberga, ojciec Leonardo DiCaprio, muzyczny band trzech sióstr Haim (w tym Alana wcielająca się w pierwszoplanową postać kobiecą), dla którego Anderson zrealizował kilka wideoklipów.
Praca na planie nieraz musiała wyglądać więc niczym rodzinny piknik, a taki klimat służy raczej powstaniu szalonego slapsticku kręconego z licealnymi kumplami niż dojrzałego filmu.
Moje słowa mogą zabrzmieć tak, jakby wybitnym twórcom nie wolno było brać się za produkcje lekkie i przyjemne. To nieprawda, wielu reżyserów wyszło z takich prób obronną ręką. Sam Anderson udowodnił zresztą, że da się zrobić świetną, zapadającą w pamięć gatunkową opowieść w autorskim stylu. „Lewy sercowy” (2002), bo o nim mowa, był intrygującym obrazem miłości dwojga dziwaków nakręconym w konwencji komedii romantycznej. W „Licorice Pizza” brakuje tego pazura i zmysłu zaangażowanej obserwacji, dzięki której nawet z pozoru prosta historyjka potrafi mieć u Andersona drugie, a nawet trzecie dno.
Nowy film kalifornijskiego reżysera jest niczym „W deszczowy dzień w Nowym Jorku” (2019) Woody’ego Allena (duety głównych bohaterów w obu produkcjach mają ze sobą sporo wspólnego). Znać po nim, że mamy do czynienia z dziełem kogoś niezwykle zdolnego, a jednocześnie kogoś, kto nie chce zaprezentować pełni swoich umiejętności.