Nr 3/2023 Na teraz

Przekleństwa niewinności według Dhonta

Aleksander Kmak
Film

W 2021 roku ukazał się polski przekład powieści Marieke Lucasa Rijnevelda „Niepokój przychodzi o zmierzchu” – historii Jas dorastającej na holenderskiej wsi. Oczami dziesięciolatki obserwujemy rozpad – żeby nie powiedzieć: degenerację – świata będącego wypadkową surowości kalwinizmu i równie zaciekłej surowości pracy przy ziemi, zwierzętach, gospodarstwie. Żałoba paraliżująca rodzinę dziewczyny pozostawia bohaterkę w pustce, w której na własną rękę próbuje znanymi sobie pojęciami zaczerpniętymi tyleż ze Starego Testamentu, co z reglamentowanej przez rodziców telewizji, nadać sens śmierci brata, swojemu dojrzewaniu i pierwszym seksualnym intuicjom.

Choć podobnego poziomu apokaliptycznej wyobraźni czy fascynacji obsceną nie znajdziemy w nagrodzonym w Cannes Grand Prix „Blisko” Lukasa Dhonta, wspomnienie książki Rijnevelda uporczywie powracało do mnie w czasie seansu, nawiedzając sam film i historię trzynastoletnich Léo i Remiego. Początkowo nie wiedziałem dlaczego: podobieństwa kończą się właściwie na tym, że tutaj też bohaterowie mieszkają na prowincji w podobnej części Europy, zawieszeni między zachodnim dostatkiem ładnych domów i szkół a rygorem pracy przy gospodarstwie. Może są w podobnym wieku i mierzą się z podobnymi wyzwaniami. A jednak chodzi o co innego – o podejmowaną w obu przypadkach desperacką próbę wypowiedzenia siebie, kiedy to „ja” nie ma jeszcze swojego języka, o ten moment postoju na progu, kiedy konieczność autoidentyfikacji wyprzedza moment zrozumienia, co to właściwie jest.

W filmie Dhonta potrzeba tego samookreślenia jest tym istotniejsza, że chodzi o parę chłopców – w tym szczególnym momencie, w którym sztywne podziały na „ja” i „on” jeszcze może nie są tak bardzo wyraźne, a jednocześnie fizyczna bliskość przestaje być niewinna, zaś czułość nie zawsze jest pozbawiona seksualnego napięcia. Reżyser poświęca tej jeszcze przez moment naturalnej bliskości dużo czasu w pierwszej części filmu – widać wyraźnie, jak komfortowo chłopcy czują się ze sobą, jak bliskość jest zupełnie zrozumiałym i, warto dodać, w pełni akceptowanym przez otoczenie sposobem wyrazu łączącej ich intymności. Bezpieczeństwo tego wewnętrznego świata zostaje podważone, przynajmniej w optyce Léo, kiedy po wakacjach przyjaciele znajdują się w nowej klasie, a ich wcześniej przezroczysta relacja teraz zostaje poddana rówieśniczej ocenie. Dhont na szczęście nie opiera swojego filmu na heroicznej narracji o trudach mierzenia się z homofobią – w nowej szkole podejrzliwość wobec zbyt bliskiej relacji Léo i Remiego wynika najczęściej z zainteresowania nowymi znajomymi, równie niezręcznego, co szczerego i niewinnego. Oczywiście bohaterów spotyka także wrogość serwowana przez innych chłopaków – jednak dalej nic tak nie przeraża nastolatków jak podejrzenie, że mogą być naznaczeni pragnieniem queerowego szpiega w swoich szeregach – ale jesteśmy jednak w zachodniej Europie w okolicach 2022 roku, więc, jak zaznacza jedna z nowych koleżanek w szkole, bycie gejem jest zupełnie OK, ona tylko tak pyta, z ciekawości.

No i właśnie w reakcji na tę społeczną ocenę – nawet jeśli ambiwalentną, a nie negatywną, to przecież mocno znaczącą w czasie, kiedy „każde odrzucenie boli podwójnie”, jak podsumowała Anna Osmólska-Mętrak w wymianie komentarzy o filmie na Facebooku – dochodzi do najważniejszego przetasowania: o ile Léo jasno dementuje podejrzenia kolegów i koleżanek, stanowczo deklarując, że to tylko przyjaźń, o tyle Remi nie zabiera właściwie głosu. W jego spojrzeniu i szukaniu bliskiego kontaktu z przyjacielem długo jeszcze odnaleźć można nuty niemieszczące się w czysto platonicznej tonacji. Dhont nie dopowiada ostatniego słowa – większość napięć i konfliktów wyraża się w milczeniu, przymknięciu drzwi, odwróceniu wzroku – ale jednak daje dość wyraźnie do zrozumienia, że relacja chłopaków faktycznie nie jest do końca symetryczna. Reżyser podkreśla to, zestawiając łagodność Remiego z nieco konfrontacyjnym zachowaniem Léo, którego zaostrzające się rysy i duże niebieskie oczy często wygrywają strach i agresję związane z przyparciem do muru wymuszonej autoidentyfikacji, złożenia deklaracji i nazwania czegoś, na co, być może, nie ma jeszcze właściwie słów. Rozpaczliwe próby znalezienia akceptowalnego społecznie klucza do siebie, do swojej przyjaźni Léo podejmuje poprzez wzmacnianie własnej męskości – zaczyna grać w hokeja, trzymać się z bardziej chłopięcymi kolegami – i nawet w tym kontrastuje z Remim, który zajmuje się muzyką, a w szkole bywa widziany z koleżankami.

Tropy rozdarcia między pragnieniem wzmocnienia i zakwestionowania własnej przynależności będą zupełnie jasne dla widzów i widzek z doświadczeniem mniejszościowym – film Dhonta świetnie zresztą oddaje poczucie kompletnego zagubienia w materii, która, jak mówi świat dookoła, powinna być zupełnie jasna, a, jak mówi doświadczenie, kompletnie nie jest. W filmie z bliska obserwujemy dyskomfort tego czasowego rozjechania, kiedy odmienność dziecka jest natychmiast rozpoznawana i, trafnie lub nie, definiowana przez rówieśników, na długo zanim zacznie być zrozumiała dla niego samego. Momentami bolesne jest ewokowane przez film poczucie wzmożonej ostrożności, kiedy rozmowa na korytarzu czy wybór zajęć po szkole mają moc zdefiniowania tożsamościowej pozycji, na lata zanim my wykształcimy język, aby opisać ją same/sami.

materiały prasowe Stowarzyszenia Nowe Horyzonty

Prowadzona z bliska narracja pozbawia dystansu, z którego można by wydać jakikolwiek wiążący sąd, zaproponować jakieś rozwiązanie, nazwać to, co istnieje, właśnie dopóki nie zostanie nazwane. Niemniej w postawie tej kryje się też pewne niebezpieczeństwo, którego Dhont nie zdołał uniknąć. Odmowa zdefiniowania – tożsamości, relacji – przyczyniła się paradoksalnie do spłaszczenia queerowego wymiaru tej celującej w uniwersalność opowieści. Mając w pamięci poprzedni film Dhonta – również nagrodzoną w Cannes „Dziewczynę” z 2018 roku, opowiadającą o transpłciowej uczennicy szkoły baletowej – nie mogłem pozbyć się wrażenia, że reżyser kolejny raz konstruuje historię, w której nienormatywność jest ewidentnie pierwszoplanowym motywem, ale też jednocześnie tematem jakoś wytrychowym, instrumentalnym, złożonym na ołtarzu Większej Opowieści. W „Dziewczynie” transpłciowość mogła być bowiem z powodzeniem metonimią cielesnej dysmorfii nastolatek (co wzmacniał kontekst cielesnego rygoru baletu), w „Blisko” z kolei nienazwana nigdy odmienność – choć, umówmy się, jasno wyrażona przez fabularną zwrotkę w połowie filmu – może być istotnie odmiennością genderowo-seksualną. Ale, wydaje się mówić zabezpieczający tyły Dhont, chodzić może też w ogóle o opresyjność świata dzieci, który, wbrew idyllicznym narracjom dorosłych o dzieciństwie, także musi wytwarzać swoich Innych i układać własne hierarchie.

W ten sposób reżyser opowiada o nienormatywnych bohaterach, cały czas wynosząc ich doświadczenie gdzie indziej, używając ich opowieści do przedstawienia kogoś innego. Niezależnie od tego, jak faktycznie układają się tożsamości i pragnienia bohaterów „Blisko”, znaczące jest, że to mniej jednoznaczny Léo pozostaje centralną postacią, a bardziej swobodny w swoim nieprzystawaniu Remi staje się zaledwie fabularnym narzędziem pchającym głównego bohatera do jakichś rozpoznań – ale jakich właściwie, niemożliwe stwierdzić. Mimo że pojemność tej subtelnej opowieści początkowo sprawia wrażenie trafnego wglądu, w dalszej części seansu wydaje się coraz bardziej asekurancka, bezpieczna, a nawet, zaryzykuję, nieszczera. Używając bowiem matrycy doświadczeń odmienności, Dhont sprowadza je do najmniejszego wspólnego mianownika, tak że wszyscy na widowni mogą się równie mocno wzruszyć, pocieszyć, rozpoznać w jego filmie – mimo że historia, wbrew wykalkulowanemu milczeniu reżysera, dotyczy przecież konkretnie nienormatywnego pragnienia, z którego znikają jednak jakakolwiek specyfika i jej wpływ na określenie tożsamościowych współrzędnych.

Jeśli w głowie dźwięczał mi „Niepokój przychodzi o zmierzchu”, to także na zasadzie kontrastu. Tam, gdzie książka Rijnevelda opowiada o potworności dorastania przez podkreślenie monstrualności świata otaczającego Jas, tam Dhont mówi o tym samym przez filtr Instagrama. Jazda na rowerze w czasie magic hour, miękko oświetlone twarze bohaterów, duże zbliżenia kamery budujące atmosferę ciepłej intymności – niezaprzeczalna atrakcyjność filmu Dhonta mogłaby być ciekawym kontrapunktem dla w pewnej mierze rozpaczliwej historii. A jednak wypada odwrotnie, historia przemienia się w prospekt „It Gets Better”, uwodząc publiczność cierpieniem jakoś uładnionym, wpisanym w estetyczny sztafaż, a więc nawet całkiem fajnym. Urzeczeni katarktycznym pięknem tracimy z oczu bolesny wymiar straty związany z radzeniem sobie z własną odmiennością, którego – jak pokazuje historia Remiego – nie rozwiąże żadne katharsis.

Ciekawe, że rodzina Léo uprawia kwiaty – częsty motyw sztuki sąsiedniego regionu, gdzie w protestanckiej, ikonoklastycznej odmowie portretowania ludzi artyści zajmowali się nieraz obrazowaniem roślin. Coś z tej kulturowej tradycji przenika do filmów wywodzącego się z Flandrii Dhonta, który także portretuje postaci na wzór bukietowych kompozycji: jego bohaterowie nieraz są bowiem wzruszający i autentycznie chwytający za serce, ale jednocześnie wydrążeni z psychologicznej głębi i niedostępni. Mimo że twarze chłopców wyrażają tyle emocji, chłód kompozycji skutecznie wygasza to, co chyba było stawką całego filmu – możliwość empatycznej reakcji w obliczu brutalnego nieraz rytuału przejścia.

 

„Blisko”
reż. Lukas Dhont
premiera: 17.02.2023