Nr 7/2024 Na teraz

Pożegnanie z wyobrażoną Afryką

Łukasz Muniowski
Społeczeństwo Literatura

Kiedy byłem w liceum, razem z grupką chętnych uczniów pojechaliśmy na wymianę do Holandii, gdzie mieszkaliśmy dwa tygodnie u miejscowych rodzin. Pochodziliśmy z tego samego kontynentu, nasze miasta dzielił tylko tysiąc kilometrów, ale gospodarze nie mogli się nadziwić, że dystans kulturowy między nimi a nami okazał się tak mały. Znaliśmy te same filmy, mówiliśmy po angielsku na podobnym poziomie co oni (choć z dużo twardszym akcentem), też lubiliśmy przyjmować różne substancje i jeść śmieciowe żarcie. W przypływach szczerości wyznawali nam, że spodziewali się czegoś innego. Byli pod wrażeniem tego, jak sprawnie poruszamy się w „zachodnim świecie”. Nie mieli nic złego na myśli – chcieli być mili i myśleli, że nam też będzie miło to słyszeć. Nie znałem jeszcze wtedy terminu „orientalizacja”, ale podskórnie odczuwałem, że właśnie doświadczyłem jej pewnej formy.

Piszę o tym, ponieważ te wspomnienia wróciły do mnie podczas lektury książki „Afryka to nie państwo” Dipo Faloyina. W pewnym sensie rozumiem gniew autora wynikający z realnego odczuwania dystynktywnych stereotypów na temat kraju swojego pochodzenia. Rozumiem również chęć przełamania stereotypów na temat kontynentu i krajów go tworzących. Pewnie sam poczułbym potrzebę sprostowania błędnych przedstawień naszej części Europy w zachodnich mediach, gdyby Agata Pyzik nie wyczerpała tematu w „Biednych, ale sexy” (2018) kilka lat temu. Obie książki łączy wyzwanie rzucone uproszczeniom i pewna selektywność. Obie odbiera się inaczej niż pozycje historyczne, ponieważ są osobistymi świadectwami ludzi „stamtąd”. Siłą tych opowieści są emocje, nie chronologiczna narracja i holistyczne podejście.

Podobnie jak oferująca wspomnianą wyżej narrację faktograficzną „Historia współczesnej Afryki” Martina Mereditha (2020), „Afryka to nie państwo” także zaczyna swą właściwą opowieść od „gestu założycielskiego”, czyli podziału kontynentu według południków i równoleżników, bez poszanowania dla grup etnicznych, poprzecinanych i podzielonych przez linie proste, grupujące części plemion niemających ze sobą nic wspólnego w coś, czego dotąd nie znały – w wymuszone ojczyzny. (Najlepszym przykładem bezzasadności tych podziałów jest kraj Faloyina, Nigeria, zamieszkała przez 250 grup etnojęzykowych). Ujmuję gest założycielski w cudzysłów, by uwypuklić charakter opisywanej sceny: współczesna Afryka została wówczas „utworzona” obcymi, bo europejskimi rękoma, bez uwzględnienia jej wewnętrznej społecznej historii i autonomicznej kultury. Dlatego tarć mających miejsce w ostatnich kilkudziesięciu latach w Afryce nie da się zrozumieć bez tego, co stało się 15 listopada 1884 roku w Berlinie, gdzie nad nieprecyzyjną mapą europejskie mocarstwa podzieliły między siebie kontynent, którego wcześniej nie chciało im się nawet poznać w całości. Nie przeszkadzało im to jednak pojawiać się w wymyślonych przez siebie krajach i obwieszczać miejscowej ludności, że oto teraz ich ojczyzna. Rdzennych mieszkańców, którym narzucono nowo utworzony porządek państwowy, nie uznawano zresztą za pełnoprawnych obywateli. Postrzegano ich także jako niezdolnych do samostanowienia – stąd autonarracja zaawansowanego kulturowo Zachodu o obecności w Afryce jako misji humanitarnej (kontekst ten uznaję za jeden z kluczy interpretacyjnych do książki Faloyina), gdzie w zamian za zniewolenie i eksploatację surowców miejscowi dostawali chrześcijaństwo i edukację.

Jak wskazuje rozgoryczony Faloyin, do teraz w światowej świadomości funkcjonuje przekonanie, że „los Afrykanów nie powinien być zostawiony w rękach Afrykanów” (s. 36). Ba, z tego przekonania wychodzi także w swojej rzekomo pozbawionej ideologii książce Meredith: w konkluzji pisze o problemach, z jakimi boryka się Afryka, i wychwala działania humanitarne Boba Geldofa, który od lat organizuje koncerty charytatywne i pomoc finansową dla archetypowych „głodujących dzieci w Afryce”. Co tymczasem rodowity Nigeryjczyk myśli o działaniach odznaczonego za swą dobroć Orderem Imperium Brytyjskiego muzyka? Docenia chęć pomocy, przeszkadza mu jednak ignorancja wpisana w eliminowanie głośnych skutków zamiast próby zgłębienia przyczyn takiego stanu rzeczy. Jak pisze Faloyin:

Apele pomocowe nie wspominają o roli rządu i politycznych kalkulacjach, które do głodu doprowadziły. Powszechny głód był raczej przedstawiany jako czysto naturalny, przypadkowy akt złośliwości bogów pogody. Dzień jak co dzień w afrykańskiej dżungli (s. 97).

Wpisuje się to w szersze spojrzenie na dobroczynność jako stały element neoliberalnego krajobrazu, gdzie – by go nie zmącić – niezbędne okazuje się przykrywanie błędów systemów gospodarczych i politycznych przez samych obywateli. Jak przekonuje autor, od impulsywnego wpłacenia pieniędzy na konto konkretnej fundacji istotniejsze jest poprzedzające wpłatę zrozumienie źródła problemu i zastanowienie się, czy, jak określa ją Faloyin, „odruchowa filantropia” jest najlepszym działaniem w tym konkretnym przypadku. Tak samo osobliwym działaniem jest fetyszyzacja własnej dobroczynności poprzez fotografowanie się z „afrykańskimi dziećmi”, jak widzieliśmy kilka lat temu na przykładzie Dominiki Kulczyk. Kampania wokół dobroczynnej działalności miliarderki, promowanej w tendencyjnym programie „Efekt Domina”, powielała kolonialne klisze i kontynuowała stereotypową tradycję przedstawiania Afrykanów w mediach na prawach rekwizytu, zgodnie z logiką podpowiadającą, że blondwłose i niebieskookie, wychudzone europejskie dzieci nie działają na wyobraźnię odbiorców tak silnie, jak czarnoskóre ofiary głodu. I budzą inne, mniej skrajne skojarzenia. W masowej wyobraźni wciąż funkcjonuje kolonialny stereotyp, w myśl którego brzemieniem białego człowieka – a może i pokutą za kolonializm i wyzysk – jest ukulturalnianie bosych i półnagich plemion. Wymaga to jednak pominięcia faktów na temat kontynentu, wedle których ponad połowa mieszkańców kontynentu żyje w miastach.

Poprzez przedstawianie 54 afrykańskich krajów jako zagubionych i potrzebujących zewnętrznej interwencji, by rozwiązać własne problemy, reszta świata rości sobie prawo do ingerowania w lokalną politykę, pod płaszczykiem humanitaryzmu powiększając swoje wpływy. Programy takie jak CNN African Voices są rzadkością, w wiadomościach dominują opowieści o ekstrawagancjach dyktatorów, krwawych przewrotach i porwaniach. Te wyrywki zbyt często nie biorą pod uwagę głosów ze sztucznie stworzonych ojczyzn, traktują je na równi z państwami narodowymi i oferują rozwiązania, które sprawdziłyby się tylko na takim gruncie. Wymaganie od Afrykanów, by funkcjonowali tak samo jak choćby mieszkańcy Europy, jest niesprawiedliwe, bo nie sposób postrzegać Afryki bez odniesienia do jej trudnej historii. Jak pokazuje Faloyin, wspomniani dyktatorzy i wrogowie zachodnich wartości paradoksalnie często są w stanie skuteczniej pomóc swoim ojczyznom niż ślepo implementowany z zachodu system, z rozwiązaniami gospodarczymi i społecznymi niepasującymi do afrykańskich realiów. Czy to jednak nie jest specyfika percepcji każdego kontynentu, przeoranego wojnami i kryzysami na swój własny sposób?

Każdy rozdział książki otwiera stereotyp dotyczący Afryki, z którym Faloyin rozprawia się własnym pomysłem narracyjnym: mieszanką ironii, faktów i ciekawostek. Nawet kwestie tak pozornie mało istotne kwestie, jak przepis na ryż jollof, pozwalają mu obnażyć zachodnią ignorancję wobec dziedzictwa kilku afrykańskich krajów. Momentami frustracja autora jest tak namacalna, że niemal zaraźliwa i może prowadzić do infekcji.

Ale ta sama narracja służyć ma, pozostając przy tematyce metafory, jako szczepionka. Jak inaczej wytłumaczyć cel sporządzania długiego na sześć stron zestawienia rasistowskich filmowych klisz o Afryce? Teza, że lepiej niż na papierze sprawdziłoby się to w wystąpieniu publicznym, przed widownią żywo reagującą na każdy rozpoznany trop, pozwala mi powrócić do zasygnalizowanego na początku recenzji wniosku, że celem tej książki jest dzielenie z czytelnikiem emocji.

Dlatego książkę „Afryka to nie państwo” postawiłbym obok takich tekstów kultury, jak stand-up komika Godfreya czy muzyka zambijskiej raperki Sampy The Great, których największą zaletą jest autentyczność. Świadectwa tego typu cechuje afektywna zaraźliwość. Afektom tym nie zaszkodzi wcześniejsza znajomość tematu, dlatego poznawanie opowieści Faloyina czy Godfreya zalecałbym uzupełnić lekturą wspomnianej wcześniej pozycji Martina Mereditha. Najdokładniejsza nawet faktografia i precyzyjna chronologia nie zmienią jednak faktu, że głębokie zrozumienie konkretnego miejsca można osiągnąć, jedynie w nim żyjąc, a poznać je można, słuchając ludzi stamtąd. A im bardziej to, co mają nam powiedzenia, jest trudne i nie pokrywa się z naszymi wyobrażeniami, tym uważniej należy ich słuchać.

 

Dipo Faloyin, „Afryka to nie państwo”
tłumaczenie: Wojciech Charchalis
Wydawnictwo Literackie
Kraków 2024