Zawsze wiedziałem, że David Fincher prędzej czy później spojrzy na świat oczami mordercy. Gdy w „Siedem” czy „Zodiaku” towarzyszył detektywom i dziennikarzom śledczym, podskórnie czułem, że lepiej by mu było po przeciwnej stronie. Bynajmniej nie chcę tu sugerować niczego amoralnego – po prostu mam wrażenie, że reżyserowi „Fight Clubu” radochę przynosi zastraszanie swoich bohaterów, wchodzenie w rolę drapieżnika czającego się w cieniu na niczego nieświadomą zwierzynę. Dlatego w ogóle nie dziwi mnie, że jego najnowszy film jest tak świetny i że – jakkolwiek złowieszczo to nie zabrzmi – w tytułowym zabójcy można odnaleźć cząstkę samego Finchera.
„Zabójca” to bowiem bardziej niż o zawodowym mordercy, film o maniaku kontroli – facecie, który ciągle mierzy tętno, wylicza średnie, kalkuluje bilanse zysków i strat oraz analizuje składniki odżywcze w daniach z McDonalda, a bardziej niż więzienia czy piekła boi się błędu w obliczeniach. Widzę w tej postaci spore pokłady autoironii, bo kino Finchera kojarzy mi się z podobnego rodzaju napinką; maszynerią zaprogramowaną po aptekarsku i działającą zawsze na najwyższych obrotach. Dzięki swoim metodom pracy reżyser dorobił się zresztą (niekoniecznie przez siebie pożądanej) reputacji zimnego perfekcjonisty, który niczym z ekierką w oczach powtarza ujęcia w nieskończoność, byle tylko osiągnąć zaplanowany wcześniej co do milimetra efekt.
Inscenizacyjną precyzję i umiłowanie szczegółu widać też w „Zabójcy”, a zwłaszcza w jego misternie skonstruowanym pierwszym akcie. Duch Melville’owskiego „Samuraja” unosi się nad filmem od otwierającego całość ujęcia miejsca pobytu tytułowego przyjemniaczka i objawia się później w minimalistycznym i eleganckim zarazem stylu prowadzenia opowieści. Wszelkie fabularne informacje pozyskujemy dzięki cierpliwej obserwacji, a cierpliwość zachowujemy dlatego, że twórcy generują napięcie poprzez umiejętne montowanie obrazów. Kamera Erika Messerschmidta zawiesza oko to na ciele zabójcy, to na jego ekwipunku, to na paryskiej ulicy i oknach naprzeciwko. Kirk Baxter popisowo bawi się dynamiką cięć, raz kreując z ujęć bohatera i widoku z jego mieszkania kalejdoskop, raz pozwalając kadrom na długie wybrzmienie. I gdy tak powoli rozsmakowujemy się w zbrodniczej rutynie, a film zdaje się stawać kolejną wariacją „Okna na podwórze”, podglądackiego klasyku Hitchcocka, Fincher robi woltę i zmienia voyeurystyczny slow-kryminał w dynamiczne kino zemsty.
Wolta ta ma swoje uzasadnienie fabularne: punktem zwrotnym jest tu pierwsze w karierze zabójcy fatalne pudło, które pociąga za sobą coś na kształt kryzysu tożsamości. Fincherowi nie chodzi jednak o zachowanie psychologicznego realizmu albo naiwne moralizowanie. Depresja gangstera ma u niego dość nietypowy wydźwięk, bo ani trochę nie łączy się z wyrzutami sumienia czy wypaleniem zawodowym. Jest raczej kwestią czystej fizjologii: serce coraz częściej przekracza granicę sześćdziesięciu uderzeń na minutę, kości strzelają niepokojąco głośno przy porannej gimnastyce, dieta złożona z kawy ze Starbucksa, wybrakowanego McMuffina i jajka na twardo nie daje takiej wydajności i szybkości reakcji jak kiedyś. Czas obchodzi się paskudnie nawet z tymi, którzy próbują go zatrzymać, czyli największymi mistrzami samodyscypliny. W dodatku styl życia płatnego zabójcy niekoniecznie sprzyja długowieczności.
W tym kontekście trudno o lepszy casting do głównej roli, bo Michael Fassbender autodestrukcję ciała i duszy ma opanowaną do perfekcji. Ponad dekadę temu w „Głodzie” Steve’a McQueena jego bohater z minuty na minutę marniał w oczach wskutek strajku. Z kolei zabójca jest poniekąd duchowym bratem Brandona ze „Wstydu”, innej Fassbenderowskiej postaci: nakłada na siebie rygor, który w teorii ma przynosić mu spokój, a w istocie powoli go wyniszcza. Irlandzki aktor doskonale oddaje ten paradoks – starannie panuje nad ciałem, tworząc postać obojętnego twardziela, który jednak w kluczowych momentach zdradza oznaki słabości. Najlepsze w odgrywaniu tego stanu są chyba oczy aktora: usilnie postawione w stan ciągłej czujności, a przy tym niesamowicie puste. Nasz zabójca jest bezimiennym everymanem, który nie ma za sobą żadnej szczególnej historii. Liczy się jego metoda, a nie on sam.
Rola Fassbendera nie kończy się na fizyczności. Istotny jest też jego beznamiętny głos, który przez cały film towarzyszy nam z offu. Z jednej strony dopełnia obraz zimnego mordercy, z drugiej podkreśla absurd wypowiadanych słów. Najkrócej monolog wewnętrzny bohatera określić można bowiem jako mieszankę sloganów z poradnika dla początkujących zabójców na zlecenie i frazesów z księgi aforyzmów Paolo Coelho. Wypowiedź jest miałka raczej celowo, bo ma być nie tyle rentgenem duszy bohatera, ile uzupełnieniem wizualnej narracji.
Przy okazji staje się też pretekstem do żartu – mimo że mroczna czołówka „Zabójcy” budzi skojarzenia z „Siedem”, to tym razem scenarzysta Andrew Kevin Walker traktuje thrillerową intrygę z dużo większym dystansem i wplata w tekst sporo wisielczego humoru, a nawet kilka easter eggów (bohater żongluje tożsamościami, podając się za różne postaci z amerykańskich seriali ubiegłego wieku w typie Lou Granta). Sala kinowa ani razu podczas seansu nie rozbrzmiała jednak głośnymi śmiechami, a co najwyżej zduszonymi chichotami, bo film trzyma w ryzach ustanowiony na początku klimat chłodnego napięcia.
Fincher i Walker czują się pewnie w konwencji thrillera i zgrabnie (choć pod koniec może trochę zbyt prędko) poruszają się od fabularnego punktu A do punktu B, ale chyba najbardziej podoba mi się fakt, że rozwój historii wcale nie jest dla nich najważniejszy. W „Zabójcy” chodzi przede wszystkim o obserwację człowieka przy pracy; o zobaczenie i poczucie na własnej skórze całej monotonnej procedury, która stoi za atrakcyjnym efektem. Myślę, że Fincher darzy swojego bohatera głębokim szacunkiem za jego sumienność i metodyczność, ale też ma świadomość, czemu te cechy służą. I wie, że – mimo rozbieżności celów – współdzielą ten sam problem: wpadają w pułapkę nadmiernej kontroli. Wiadomo, jak temu zaradzić – wrzucić na luz i zaszyć się gdzieś na słonecznej Dominikanie. Tyle tylko, że plany nie tak łatwo wprowadzić w życie.