O Mateuszu Tomczaku, który dopiero co stawia pierwsze kroki w obiegu krajowej muzyki niezależnej (choć zdążył w międzyczasie zagościć na scenach OFF Festivalu i Great September), można mówić raczej jako o kiełkującym talencie niż samorodnym zjawisku wywracającym scenę do góry nogami. Ubiegłoroczny album łodzianina, „Ekshibicjonizm” (Enjoy Life, 2023) obnażył przede wszystkim słabości tak wczesnych debiutów – były one zbyt wyraźne, nawet jak na początkującego artystę. Szkolny wokal i teksty wprost z egzaltowanych wpisów pamiętnika nastolatka, podane w akompaniamencie brzmień rodem z syntezatorowego banku (to ostatnie dałoby się jeszcze obronić), przywoływały na myśl twórczość (słuchanego nieironicznie) Krzysztofa Antkowiaka, idolopodobnego wokalisty z lat 80. Zaledwie rok od tego falstartu ukazuje się płyta „Niektóre sekrety powinny pozostać marzeniem” (Enjoy Life / Opus Elefantum), która rzuca nowe, ciekawsze światło na twórczość Tomczaka – warta odnotowania jest zwłaszcza ewolucja artystycznej samoświadomości tego twórcy. Na nowym materiale teksty, muzyka, aranżacje i nastrój, choć wyrastają jeszcze z „Ekshibicjonizmu”, nabierają brakującej im wcześniej muskulatury i charyzmy; całość zaś – przekonującej artystycznej wizji.
Avant-pop? Hyper-pop? Art-pop? Noise-pop? Trudno jednoznacznie określić, która z tych kategorii najbliższa będzie ekspresji łodzianina (najnowszy numer Glissanda, śledzący związki eksperymentu i awangardy z muzyką i kulturą popularną, będzie w przypadku tych rozważań cenną inspiracją). Nie ulega jednak wątpliwości, że to właśnie pop, rozumiany w tym przypadku jako gatunek muzyczny, wraz z jego najbardziej wyrazistą egzemplifikacją – piosenką – stanowi pole twórczych poszukiwań autora. Podział na zwrotki i refreny, wpadający w ucho melodyjny motyw, wyglancowane brzmienie, chwytliwy wokal, wyrazisty groove i radiowe teksty wgryzające się w pamięć? Owszem, u Tomczaka usłyszymy to wszystko… tyle, że w wersji à rebours. Jego antypiosenki wyłaniają się i wygaszają w posępnej ambientowej smudze, najeżone są elektronicznymi przesterami, hałaśliwymi glitchami, bądź noisowymi teksturami, a brzmienie jest chłodne, metaliczne i zgiełkliwe (można było się postarać w tym przypadku o lepszy mastering materiału). Jeśli ballady, to grzęznące w syntezatorowych dronach, jeśli fragmenty taneczne, to przetasowane seriami perkusyjnych blastów, jeśli chwytliwe melodie (do których Tomczak ewidentnie posiada talent), to zmierzające do burzliwych kulminacji. Biorąc dodatkowo pod uwagę dynamikę tej narracji – obliczoną na atakowanie słuchacza kontrastem hałasu i wyciszenia – oraz wokalną ekspresję odzwierciedlającą cały przekrój emocji, trudno uwolnić się od skojarzeń z muzyką Trenta Reznora, którego sceniczny wizerunek także wydaje się inspiracją dla łodzianina. I podobnie jak w przypadku lidera Nine Inch Nails, rozdarcie między intymnością a ekstrawersją, melancholią a euforią, ma swoje źródło emocjach wyeksponowanych w tekstach i tytułach (anty)piosenek.
„Nie mam już siły mierzyć się miarą innych ofiar”, „nic nie boli bardziej niż ignorowanie”, „Straciłem możliwość otwarcia się na innych, otwarcia na twoją bezwarunkową miłość” – to tylko „Niektóre sekrety…”, które zdradza przed nami Tomczak. Jego teksty skrywają bolesną litanię obaw i lęków reprezentatywnych dla pokolenia zetek. Kryzys relacji, nieufność, osamotnienie, trudność w wyrażaniu i przyjmowaniu uczuć, doświadczenia traumy, brak akceptacji i samoakceptacji, poszukiwanie tożsamości czy seksualności („Seksualność to przekleństwo”). Do tego tłumione fantazje, obsesje i gniew tworzą cierpki koktajl osobistych i społecznych dysfunkcji. Znamienne jest to, że płytę otwiera zapis rozmowy, która dla postronnego słuchacza wydaje się wycinkiem konwersacji z gabinetu psychoterapii. Jesteśmy świadkami emocjonalnego ekshibicjonizmu, gdzie nie ma miejsca na zawoalowane metafory. Mimo że autorowi zdarza się popadać w egzaltację, jego proste wersy wydają się bardziej autentyczne niż wystudiowane strofy Taco Hemingwaya z płyty „1-800-OŚWIECENIE”. U Tomczaka nie ma blichtru, reżyserii czy small talku rodem z pasma śniadaniowego w TVN. Kiedy w „Krwi” śpiewa „Nigdy przecież nie czułem, że cierpienie jest wygodne, że jest do mnie podobne”, to mam wrażenie, że tłumaczy się z ilości wylewanych na słuchacza traum. W wyznaniach autora trudno doszukać się ironii, nawet jeśli podane są w przebojowej formie („Racjonalne myślenie”, „Niektóre sekrety”, „Przestań we mnie wierzyć”) inspirowanej electro, IDM, czy brzmieniem à’la PC Music. Z kolei wyraźna namiętność Tomczaka do hałasu, chropowatych tekstur, sprzężeń i zakłóceń zdaje się pełnić również rolę zasieków chroniących intymność autora.
W wielu przypadkach tak intensywny miks emocji, muzyki i słów, stałe przebywanie w stanach kulminacyjnych, groziłoby przekroczeniem granicy kiczu i pretensjonalności. Szczęśliwie Tomczakowi – który na swojej płycie wielokrotnie zbliża się do tych kategorii – udaje się zachować potrzebny dystans. Pomaga w tym koncepcja zanurzenia najbardziej ekspresyjnych momentów w oceanie ambientowych impresji. Materiał, który składa się na „Niektóre sekrety…” mógłby być zaprezentowany w postaci dwóch niezależnych wydawnictw, ambientowej i altpopowej; decyzja, żeby obie narracje przetasować ze sobą i zamknąć w ramie koncept albumu, wydaje się niezwykle trafna.
Większość z piosenek rozpoczyna się w amorficznych syntezatorowych plamach i podobnie wygasa, tworząc swoiste tryptyki (intro-kulminacja-outro), które łagodnie przechodzą jeden w drugi. Przykładem niech będzie moment kulminacyjny płyty: „Usta i ręce” rozpoczynające się od syntetycznej „radiowej” ballady, połyskującej fluorescencyjną barwą klawiszy, przeradzającej się w drapieżny finał, wyznaczany transowym tempem i świdrującymi partiami syntezatora. Ten wzmożony nastrój, podkreślony jeszcze tekstem o potrzebie zrozumienia odmienności, udanie tonizują przestrzenne, ambientowe powidoki utworu „Rozumiem”, który stanowi z kolei mostek do „Krwi” – ascetycznej dźwiękowo, ale nasyconej dużą dozą dramatyzmu (tekst wydaje się impresją na temat próby samobójczej). Muzyka Tomczaka w ambitny i odważny sposób eksploatuje pole muzyki pop. Brutalnie drenuje je, odrywając od waloru rozrywkowego i nadając mu wywrotowy sznyt. Muzyk rozmontowuje popowe klisze i nadaje piosenkowej formule drapieżne rysy.
„Niektóre sekrety powinny pozostać marzeniem” to propozycja uwierająca, czasem niedoskonała, czasem poruszająca, z pewnością niejednoznaczna i okupiona dużym autorskim ryzykiem. Wciąż mam do niej ambiwalentny stosunek i zmieniające się podejście – często irytuje mnie w niej to samo, co najbardziej intryguje. Są chwile, kiedy odczuwam cringe spowodowany egzaltacją autora, kaskadą emocji ułożonych w szkolne strofy. Drażni mnie sceniczna kreacja, ubrana z gestów wyeksploatowanego popkulturowo rezerwuaru taktyk szoku, typowych jeszcze dla industrialu, post-industrialu czy post-punku (w tym wspomnianego wcześniej Trenta Reznora). Wreszcie czuję dezorientację, próbując rozróżnić autentyczność od wystudiowanej pozy – obie pomieszczone w jego twórczości i scenicznej osobowości. Z punktu widzenia artysty, który ma wobec sztuki wywrotowe ambicje, wywołanie u słuchaczy podobnych konfuzji traktowałbym jako sukces. Dostrzegam w tych gestach deklaracje: potrzebę bycia artystą wyrazistym, z konkretnie sprecyzowanym planem i odważną muzyczną wizją, który bezwstydnie i z premedytacją poszukuje swojej indywidualnej autorskiej tożsamości. W dzisiejszych czasach, które globalizują i unifikują nawet (a może przede wszystkim) kulturowe pola ekspresji, taka postawa jest godna podziwu. Bo jeśli przyjrzymy się rodzimej scenie – zarówno offowej, jak i rozrywkowej (Dawid Podsiadło playing softly in the background) – nie znajdziemy na niej zbyt wielu przykładów podobnej energii i charyzmy. A pominąwszy kwestie artystycznych strategii, „tomczakowy” pop, który jątrzy, prowokuje i drażni, potrafi też wślizgnąć się do głowy z zachłannością rasowego, radiowego earworma. I wybrzmiewa w niej długo po naciśnięciu stop w playerze.