Nr 4/2025 Na teraz

Półwiecze „Red” albo biografia „Czerwonego”

Bartosz Leśniewski
Muzyka

King Crimson należy do najbardziej wpływowych zespołów w historii muzyki rockowej. Od samego początku grupa stawiała na nowatorstwo i bezkompromisową artystyczną szczerość. Dowodzona przez Roberta Frippa formacja unikała muzycznych powtórzeń, na kolejnych płytach nieustannie przecierając nowe szlaki. Jej niezwykle charakterystyczną muzykę trudno jednoznacznie zakwalifikować – to wypadkowa rocka, improwizacji, muzyki poważnej i jazzu. I choć łatwo ją wrzucić do worka z napisem „rock progresywny”, to jej niejednoznaczność stylistyczna sprawiła, że nigdy nie mieściła się w żadnych ramach. Innowacyjny charakter jej poczynań na przestrzeni ponad pięćdziesięciu lat zainspirował wielu artystów z najróżniejszych, często skrajnie odmiennych stylistyk – od ambientu po ciężkie odmiany metalu.

W październiku ubiegłego roku – w pięćdziesiątą rocznicę premiery – ukazało się kolejne wznowienie płyty „Red”: odświeżony miks autorstwa Stevena Wilsona oraz nieco archiwalnego materiału. W dyskografii grupy ten album zawsze zajmował miejsce szczególne – symbolicznie domykał większość wątków dotychczas podjętych przez Frippa. Lider jednak jeszcze przed ukazaniem się krążka zakończył działalność zespołu. Album „Red” z jednej strony nęcił przystępnością, z drugiej nie nosił żadnych śladów kompromisu. Dzięki swojemu ciężarowi i naturalnej brutalności brzmieniowej zawsze znajdował się bliżej współczesności niż inne wydawnictwa King Crimson. Ścieżka dźwiękowa tej płyty to jednocześnie historia składu, który ją nagrał.

1 kwietnia 1972

Pierwszego kwietnia 1972 roku Robert Fripp, Boz Burrell, Mel Collins i Ian Wallace zagrali ostatni koncert pod szyldem King Crimson. O tym, że dni składu są policzone, było wiadomo na długo przez występem w Municipal Auditorium w Birmingham w stanie Alabama. Zobowiązania biznesowe były bezlitosne i zakontraktowana wcześniej trasa musiała się odbyć. Lider wracał jednak do Anglii z pomysłem na nową muzykę, która kiełkowała w jego głowie od dość dawna. Potrzebował całkowicie nowych ludzi: wiedział, do kogo się odezwać, żeby idea mogła wejść w fazę realizacji. Najpierw wykrystalizował się rdzeń kolejnego wcielenia – chęć współpracy wyraził basista John Wetton, wcześniej grający w Mogul Thrash oraz Family, i perkusista Bill Bruford znany z Yes. Obaj byli pod wrażeniem kariery Frippa i wyczuwali, że akces do nowej odsłony King Crimson zagwarantuje im to, czego ich ówczesne zespoły dać nie mogły – uwolnienie kreatywności, której na obecnym etapie kariery nie byli w stanie w satysfakcjonujący sposób spożytkować. Prócz sekcji, która stała się jednym z najbardziej rozpoznawalnych tandemów rytmicznych, do zespołu trafił grający w formacji Waves skrzypek David Cross oraz drugi perkusista Jamie Muir, który wywodził się z londyńskiej sceny improwizowanej. Za teksty odpowiedzialny był przyjaciel Wettona – Richard Palmer-James. Układ personalny okazał się idealny – grupa szybko przygotowała zręby nowego repertuaru, w dużej mierze improwizując. Powróciła kolektywna twórczość, nieobecna w King Crimson od momentu rozpadu pierwszego składu w grudniu 1969 roku.

13 października 1972

Chrzest bojowy odbył się na scenie Zoom Club we Frankfurcie. Zespół miał już wstępnie opracowany materiał na nowy album. Podczas koncertów z wielkim zapałem oddawał się jednak improwizacji, w ten sposób poszukując kolejnych pomysłów. Z małymi wyjątkami („21st Century Schizoid Man” i później „Peace A Theme” oraz „Cat Food”) nie wspierał się też utworami z poprzednich wcieleń. Poligonem doświadczalnym dla grupy stała się scena, czego dowodem jest archiwalny materiał „Live At The Zoom Club (October 13, 1972)”, wydany w 2002 roku, oraz wiele innych rejestracji, zebranych później w wielkim boksie zatytułowanym „Larks’ Tongues In Aspic (The Complete Recordings)” (wyd. 2012) i dostępnych online na stronie DGM Live. Zarejestrowana na początku 1973 roku płyta „Larks’ Tongues In Aspic” trafnie uchwyciła definiujący grupę żywioł. Nic dziwnego – tworzenie muzyki na scenie stało się dla King Crimson w tamtym czasie modus operandi, tym bardziej że z klasycznym komponowaniem miewali spore trudności. W ten sposób powstaje zarejestrowany już bez Muira album „Starless And Bible Black” (1974). W większości spontaniczna, pozbawiona zwrotek i refrenów forma przynosi nowe, niespotykane na terytorium muzyki rozrywkowej podejście do muzyki. Wypracowane wtedy metody, choć w odmiennych proporcjach, zespół wykorzystał również na kolejnej płycie.

1 lipca 1974

Występ King Crimson w nowojorskim Central Parku pierwszego lipca 1974 roku stał się nieoczekiwanie ostatnim koncertem składu Fripp–Cross–Bruford–Wetton. Coraz głośniejsza muzyka grupy, zdominowana przez potężną sekcję rytmiczną, pozostawiała niewiele przestrzeni dla lirycznego skrzypka. Cross oddalił się od składu i nie potrafił się odnaleźć w coraz intensywniejszej twórczości. Grupa wraz z managementem EG postanowiła usunąć go z szeregów. Ósmego lipca King Crimson weszło do studia już jako trio. Trio – o czym jeszcze nikt nie wiedział – którego dni wydawały się policzone. Robert Fripp, rozgoryczony karierą oraz biznesem muzycznym lider, zapoznawał się w tamtym czasie z naukami Johna G. Bennetta i uświadomił sobie, że bardziej niż na muzyce musi skupić się na swoim wnętrzu i własnej duchowości.

8 lipca 1974

Sesja nagraniowa „Red” przebiegała w nerwowej atmosferze. Duchowa przemiana Frippa sprawiła, że muzyk stał się mniej zaangażowany w proces powstawania płyty. Wetton zagospodarował tę wolną przestrzeń, uruchamiając swoje piosenkowe ciągoty. Z kolei Bruford był skupiony tylko na sobie i swojej grze. Zespół przestał być całością. Nieobecność Crossa pozwalała na zaangażowanie muzyków sesyjnych. Fripp ściągnął Marca Chariga (kornet) i Robina Millera (obój), a Wetton karmazynowych weteranów – Iana McDonalda (saksofon sopranowy) oraz Mela Collinsa (saksofon altowy). Podczas pracy w niesprzyjających warunkach, odmiennych od dotychczasowych sposobów działania, powstał nad wyraz spójny i udany materiał, w którym udało się połączyć eksperymentatorskiego ducha zespołu ze sporą dozą melodyjności i swego rodzaju przebojowości, którą niosły nowe utwory. Z płyty emanowała moc pozwalająca przypuszczać, że album będzie przekroczeniem pewnej granicy, która zagwarantuje grupie wielką sławę. Chwilę wcześniej na własnych zasadach udało się to grupie Pink Floyd, której kluczem do popularności okazał się album „Dark Side Of The Moon” (1973). Odchudzony skład King Crimson skupił się na intensyfikacji muzyki, proponując zagęszczone faktury brzmieniowe, stawiając na mocniejsze tony i korzystając w pełni z możliwości studia nagraniowego. Z kolei zaproszeni goście pomogli dopracować aranżacje: do tej pory były bardziej oszczędne („Larks’ Tongues In Aspic”) lub całkowicie surowe („Starless And Bible Black”), tym razem zostały pogłębione i rozbudowane. W wielu fragmentach okazały się po prostu wyrafinowane.

Grupa wzięła w studiu na warsztat cztery utwory oraz dopełniła zbyt krótką całość jedną improwizacją koncertową.

Album otwiera kompozycja tytułowa, firmowana przez samego Frippa. Początkowy riff wywodzi się z linii „Larks’ Tongues In Aspic Part II” i „Fracture”. Efekt finalny jest jednak znacznie bardziej dosadny. Praca sekcji rytmicznej pogłębia partię gitary. Początek nie zostawiał wątpliwości, że w taki sposób do tej pory nie grał nikt. Z tego powodu kompozycja w późniejszych latach stała się drogowskazem dla wielu twórców – bez niej trudno wyobrazić sobie math rocka oraz twórczość takich zespołów jak Tool. Utwór „Red” jako jedyny z tej płyty był przez lata obecny w koncertowym repertuarze każdego kolejnego składu King Crimson.

Drugim utworem jest ballada „Fallen Angel”. Powstała ona na bazie piosenki Wettona zatytułowanej „Woman” oraz riffu, który Fripp ogrywał już podczas koncertów zespołu jesienią 1972 roku. Monumentalna kompozycja nie przypomina jednak zwiewnych utworów z wcześniejszych płyt; daleko jej do „Book Of Saturday” czy „Cadence And Cascade”. W warstwie instrumentalnej dominuje zdecydowany mrok. Delikatna początkowa część jest mylącym wprowadzeniem, bo całość zmierza w kierunku gęstej materii dźwiękowej, intensyfikującej się z minuty na minutę. Jakby dla równowagi nad utworem unoszą się zwiewne partie instrumentów dętych Chariga i Millera. Wraz z melodyjną partią Wettona nadają one kompozycji niezwykłą przyswajalność. Połączenie przeciwieństw sprawia, że udaje się uniknąć melodramatycznych tonów.

Utwór trzeci, zatytułowany „One More Red Nightmare”, to kolejne remanenty. Mocny riff przewijał się przez koncertowe improwizacje na ostatniej trasie po Stanach Zjednoczonych i Kanadzie. Tutaj przyjął finalną formę i na nim oparła się cała rytmika. W podkładzie szaleje Bruford, wykorzystując talerz perkusyjny znaleziony na śmietniku. To jego brzmienie wydaje się motorem tej bardzo dynamicznej kompozycji, w której na równych prawach łączą się improwizacja, chwytliwa melodyka oraz ciężar proto-metalowej grupy uwikłanej w jazzową aranżację. Za tę ostatnią odpowiedzialny jest saksofonista McDonald, członek pierwszego składu King Crimson. W ten sposób skład z 1974 roku nawiązuje dialog z początkiem swojej działalności. Symboliczna pętla z „In The Court Of The Crimson King” (1969) wydaje się oczywista, choć nie mamy tu ani grama sentymentalizmu.

Drugą stronę winylowego wydania otwierała improwizacja „Providence”, zarejestrowana w Palace Theatre w Providence 30 czerwca 1974 roku. Przez pierwszą jej część słychać nieobecnego w studiu Crossa. Utwór dowodzi biegłości grupy w improwizacji. O tej trudnej sztuce Wetton mówił:

Zazwyczaj zaczynaliśmy od stworzenia atmosfery, potem dochodziliśmy do jakiegoś riffu, osiągaliśmy punkt kulminacyjny i wyciszaliśmy się. Może jeden wieczór na pięć był znakomity, ale nam to wystarczyło, bo był rezultat. Nie może ci się udawać podczas każdego koncertu, bo to jest ryzyko na jakie byliśmy gotowi[1].

„Providence”, pełen dysonansów i zgiełku, stoi na antypodach tego, co na poprzedniej płycie można było usłyszeć w utworze „Trio”. Chwiejne partie melotronu i skrzypiec w pewnym momencie zostają wyparte bezlitosną pracą sekcji rytmicznej oraz intrygującą solówką gitary. Skomplikowane partie nie odrywają się od siebie – muzycy ani na moment nie przestają siebie nawzajem słuchać. Delikatne partie skrzypiec w połowie utworu zostały wyedytowane w studiu. Cross wraca jeszcze na moment w kodzie. W chwili wydania „Providence” był jak samotna wyspa – nie miał wiele wspólnego z szeroko pojmowaną muzyką rockową. Bliżej stąd było do poszukiwań charakterystycznych dla muzyki poważnej lub jazzu. Nie miał jednak w sobie żadnego nadęcia. W przypadku rockowej improwizacji w następnych latach King Crimson stał się dla kolejnych twórców jednym z ważniejszych punktów odniesienia właśnie dzięki takim kompozycjom jak „Providence”.

Utworem, który wieńczył nie tylko „Red”, ale i cały dorobek King Crimson z lat 1969–1974, jest „Starless”. Bazę stanowi kompozycja Wettona, którą basista zaproponował już podczas prac nad poprzednią płytą, ale wtedy została odrzucona. Do repertuaru koncertowego weszła jednak wiosną 1974 roku i od tego momentu była szlifowana na scenie nieprzerwanie do lipca tego roku. Delikatny początek jest wzorem ballad rockowych lat 70. Podniosła, przejmująca i wpadająca w ucho melodia po kilku minutach zmienia się w popis awangardowego budowania napięcia. Frippowe „antysolo” oparte na dwóch dźwiękach ciągnie się przez kilka minut, opierając się na gęstej pracy sekcji. Pod koniec utworu pojawiają się partie dęte Collinsa i McDonalda, przywodząc ducha zarówno „Islands”, jak i debiutu. Płytę kończy powrót głównego tematu, domykający historię King Crimson na kilka długich lat.

6 października 1974

Fripp zamknął pięcioletnią historię King Crimson jednym krótkim cięciem – w momencie wydania płyty zespół już nie istniał. Informacja o rozpadzie pojawiła się na łamach „New Musical Express” 28 września 1974 roku, na tydzień przed premierą. Albumu nie promowała rzecz jasna żadna trasa koncertowa, choć przymierzano się do zwerbowania do składu McDonalda. „Red” nie zawojował list przebojów, mimo że z roku na rok jego notowania rosły. Przez lata drogą wskazaną przez Frippa podążało wielu, ale album najmocniej rezonował w Stanach Zjednoczonych – zwłaszcza w cięższych gatunkach, będąc drogowskazem dla między innymi Henry’ego Rollinsa, Primus, Nine Inch Nails, Ministry (w okresie nagrywania płyty „Filth Pig”) czy Tool i The Mars Volta. Brzmienie płyty wpłynęło także na Butcha Viga (producent „Nevermind” Nirvany, muzyk formacji Garbage). Kurt Cobain inspirował się nią podczas nagrywania „In Utero”. Skromna lista dziedzictwa musi uwzględniać również Kanadyjczyków z Voivod oraz Stevena Wilsona z Porcupine Tree. Drogi Wilsona i King Crimson przecinały się później wielokrotnie. Producent ten miksował wiele klasycznych albumów grupy, nadając im współczesne brzmienie.

W Polsce można bez trudu znaleźć karmazynowe tropy, choć nie wszystkie będą skierowane w stronę „Red”. Śladów twórczości King Crimson doszukamy się w progresywnych dokonaniach Czesława Niemena, grupy SBB, eksperymentalnych poszukiwaniach rodzimego awangardowego metalu (Kinsky, Kobong), w dorobku Voo Voo czy zespołów z kręgu rocka progresywnego (m.in. Lizard i Indukti). Wyrazem zainteresowania polskich muzyków płytą „Red” jest wysoka, jedenasta pozycja tego tytułu na liście „100 płyt, które wstrząsnęły polskim rockiem” opublikowanej w miesięczniku „Tylko Rock” (4/1999).

25 października 2024

Przez wszystkie lata album był nieprzerwanie dostępny. Doczekał się też wielu wznowień. Z okazji pięćdziesięciolecia – w ślad za debiutem i „Larks’ Tongues In Aspic” – pojawił się również w rocznicowej serii. Najnowsze wydanie składa się z dwóch płyt CD i dwóch płyt Blu-Ray, a jego zawartość pozwala spojrzeć na „Red” pod nieco innym kątem.

Dysk pierwszy przynosi przede wszystkim nowy miks stereo płyty przygotowany przez Wilsona. To już drugie odczytanie tej płyty przez lidera Porcupine Tree. Poprzednie miało miejsce w 2013 roku, kiedy ukazał się olbrzymi box „The Road To Red”, skupiający się przede wszystkim na materiale koncertowym tego składu. Nowa propozycja Wilsona nie wyróżnia się niczym szczególnym. W zalewie nowych miksów klasycznych płyt wydaje się niezwykle zachowawcza. Można odczuć pewne mikroprzesunięcia, nieco jaśniejszy ton i delikatne odświeżenie brzmienia, ale nie dochodzi tutaj do żadnych zabiegów mogących zburzyć klasyczną wersję tego materiału. Producent wielokrotnie deklarował, że jego praca nad wersją dwukanałową opiera się na fanowskiej wierności oryginałowi, folguje sobie natomiast nieco bardziej przy wersjach przestrzennych, dostępnych na drugiej płycie Blu-Ray. Wielokanałowość pozwala na większą kreatywność, bez obaw, że pisze się historię na nowo. Na płycie numer jeden można też znaleźć instrumentalne wersje „Fallen Angel”, „One More Red Nightmare” i „Starless” oraz pełny zapis improwizacji „Providence”. Nie są to odkrywcze dodatki, choć instrumentalne wersje pozwalają zwrócić uwagę na niezwykłe bogactwo aranżacyjne, często skryte za głosem Wettona. „Providence” również nie jest wielką niespodzianką. Od czasu wydania boxu „The Great Deceiver (Live 1973–1974)” (1992) jest ona bez problemu dostępna wraz z całym koncertem, z którego została zaczerpnięta.

Więcej niespodzianek przynosi druga płyta kompaktowa. Pierwsza jej część to alternatywne miksy płyty, ciekawe, jako że burzące dotychczas znany materiał. David Singleton z istniejących ścieżek (tych wykorzystanych w oryginalnym miksie oraz tych pominiętych) stworzył nową wersję płyty, radykalnie odmienną od tej znanej. Przepis na „Elemental Mixes” wydaje się dość prosty. U jego podstaw leży rozkład na części pierwsze znanej wersji płyty, by potem – posiłkując się również niewykorzystanymi partiami – złożyć ją na nowo w nieco inny sposób. Układ planów dźwiękowych zasadza się na akcentowaniu brzmień lub partii dotychczas niewyróżnionych w płaszczyźnie dźwiękowej. Całość w wersji finalnej przyjmuje kształt, który swoją odmiennością dialoguje z pierwowzorem. Singletonowi udało się odświeżyć „Red” w sposób niezwykle interesujący. Utwór tytułowy pełen jest prześwitów pozwalających zerknąć pomiędzy partie poszczególnych instrumentów. Ta strategia daje możliwość oglądania znanej konstrukcji z zupełnie innej perspektywy, dopuszcza badanie materii, z której została stworzona. Z kolei „Fallen Angel” to najlepszy pokaz tego, czym jest nowy, radykalny miks – początek brzmi tak, jakby utwór pochodził z płyty „Lizard”, partie akustyczne oraz dęte skrzą się innym światłem, przywodzą nieco pastoralną aurę, przez co kompozycja nieoczekiwanie łączy się z zupełnie innym wcieleniem King Crimson. „One More Red Nightmare” przykuwa uwagę odmiennymi brzmieniami oraz lekko uwypukloną rytmiką – faktury brzmieniowe są wyraźnie inne, choć ich pierwotny charakter nie zostaje zlikwidowany. Do tego w panoramie brzmieniowej inaczej ułożone zostały partie gitar, wysuwając się zdecydowanie na pierwszy plan. „Starless Percussion (Overdubs)” to już wejście na samo zaplecze studia nagraniowego. Następuje redukcja muzyki do absolutnego minimum i skupienie się na kolorystyce brzmieniowej perkusji. Wyłania się z tego nowa historia, pełna orkiestrowej przestrzeni i powietrza. Finał płyty – utwór „Starless” – to kolejne przesunięcia w znanym materiale. Singleton sięgnął po niewykorzystane partie instrumentów dętych, zakomponował w nieco inny sposób plany dźwiękowe i dokonał zmian konstrukcyjnych, dodając niespodziewane wprowadzenie.

Po co komu nowa wersja „Red”? Czy nowe ujęcie klasycznej płyty – od poprzedniego minęła ledwie dekada – jest naprawdę potrzebne? Z handlowego punktu widzenia jak najbardziej. W końcu ile razy można fanom wciskać to samo? Słuchacz – w większości przypadków posiadający w kolekcji kilka wcześniejszych edycji – obok klasycznego materiału dostaje zatem jego alternatywną wersję. Wyraźnie słyszalne zmiany nie polegają w niej tylko na jego przypuszczeniach i domysłach. To autentyczna kreacja nowej wersji płyty. Propozycja Singletona nie likwiduje kanonu, ale rzuca inne światło na znaną od lat podstawę. W momencie, kiedy wszystkie zachowawcze formy masteringów i remiksów zostały wyczerpane, gruntowna redakcja kanonicznych płyt w pewien sposób nadaje im nowe życie. Zmysł marketingowy Frippa wydaje się wskazywać rozwojowy kierunek dla klasycznych katalogów. Lider King Crimson wysyła w świat sygnał: klasyce muzyki rockowej można nadać pewien pęd (cóż z tego, że ograniczony do najbardziej zatwardziałej fanbazy?), więc jeśli chcecie tchnąć nowe życie w swój dorobek i sprzedać go raz jeszcze, musicie w nim trochę pogrzebać. Inaczej się nie uda.

Dalsza część drugiego kompaktu zatytułowana jest „The Making Of Starless” i przynosi części składowe ostatniego utworu z płyty. Można sprawdzić, jak brzmi melotron, saksofony (wraz z solówkami), kornet z gitarą oraz solo, a także podstawę kompozycji bez nadbudowy. Rzecz historycznie uzasadniona, działająca jak wehikuł czasu, który pozwala przenieść się do Olympic Studios w 1974 roku. Szkoda tylko, że jest tego tak mało. Edycja „Larks’ Tongues In Aspic” sprzed dwóch lat była rogiem obfitości, który dawał wgląd w całą sesję – utwór po utworze, podejście po podejściu, dzień po dniu – odsłaniając większość jej tajemnic. W przypadku „Red” dostajemy znacznie mniej materiału. Porównanie z tej samej edycji „Red” z „Larks’ Tongues In Aspic” wypada pod tym kątem niezwykle blado.

Kolejną część wydawnictwa stanowią dwie płyty Blu-Ray. Znaleźć na nich można cały materiał z płyt audio w bezstratnych formatach, miksy przestrzenne oraz kilka drobiazgów tam nieuwzględnionych (m.in. segment „Three More Red Nightmares”). Druga część to siedem archiwalnych koncertów z amerykańskiej trasy w 1974 roku. Są one cennym dokumentem prezentującym King Crimson jako prawdziwe zwierzę sceniczne, zespół poszukujący i dający niezwykle energetyczne występy. Trzeba jednak sporo samozaparcia, żeby przez nie przebrnąć. Większość z nich ma brzmienie bootlegowe. Mogą je zaakceptować tylko najbardziej zatwardziali maniacy.

Reszta słuchaczy może skupić się na dwóch pozycjach – wspomnianym koncercie z Central Parku z Nowego Jorku i bezstratnej edycji płyty koncertowej „USA” zarejestrowanej kilka dni wcześniej w Asbury Park. Niestety żaden z prezentowanych tu koncertów nie jest premierowy. Co bardziej dociekliwi fani mogli się zapoznać z nimi na stronie DGM Live, która jest żywym, stale uaktualnianym archiwum King Crimson i jego lidera. Trzecim elementem, umieszczonym na drugim dysku Blu-Ray, jest mastering płyty w edycji sprzed ćwierćwiecza, który przygotowali Simon Heyworth i Robert Fripp w 2000 roku. Jest to wersja już kanoniczna. Nie grozi jej dewaluacja – od lat jest nieprzerwanie dostępna na rynku, więc jej obecność nie wydaje się tu konieczna.

Rocznicowe wydanie, prócz segmentu „Elemental Mixes”, nie przynosi wielu niespodzianek. Trochę szkoda, że nie wykorzystano bonusów z poprzedniej edycji. Obfitością materiału premierowego również nie poraża. Wszystko to w połączeniu z brakiem dystrybucji cyfrowej sprawia – choć należy odnotować obecność „Elemental Mixes” na serwisach streamingowych – że dotarcie nie jest zbyt szerokie. Płyta, jak większość tego typu wydawnictw, trafia do zagorzałych fanów. Przyjmując jednak szerszą perspektywę, pomimo wyraźnych braków, edycja rocznicowa przypomina jedną z najważniejszych płyt połowy lat 70. ubiegłego wieku. Jest ona nie tylko od lat ceniona przez historyków muzyki rockowej, ale też w żywy sposób rezonuje w dorobku innych twórców. Pomysły Frippa z tamtego czasu nie przeterminowały się i nadal inspirują kolejne pokolenia. Z perspektywy półwiecza widać też wyraźnie, że lider King Crimson postanowił wziąć wolne w momencie, kiedy giganci rocka zaczynali się potykać o własne nogi. W tamtym czasie większość kolegów po fachu stawała się swoim własnym artystycznym cieniem, a wysoki poziom udało się zachować niewielu. Zawierucha punkrockowa, która zdmuchnęła istniejący porządek, w żaden sposób nie naruszyła wizerunku Frippa. King Crimson wypisał się z gry na własnych zasadach, kończąc działalność publikacją jednej z kluczowych w swojej dyskografii płyt. Grupa wróciła siedem lat później z kolejnym „czerwonym” albumem. Na „Discipline” (1981) Frippowi towarzyszyli Bruford oraz Adrian Belew i Tony Levin. Propozycja kolejnego wcielenia King Crimson znacznie różniła się od poprzednich dokonań grupy, ale to temat na zupełnie inną opowieść.

King Crimson, „Red (50th Anniversary Edition)”
DGM
2024


Przypis:
[1] Sid Smith, Na Dworze Karmazynowego Króla, tłum. A. Kałużny, Poznań 2005, s. 163.