Nr 3/2022 Na dłużej

Rozmowa Marka S. Bochniarza z Michaelem Rubenfeldem i Marcinem Wierzchowskim, twórcami spektaklu „Alte hajm / Stary dom”.

 

Marek S. Bochniarz: Jak się Panowie poznali?

Marcin Wierzchowski: Zobaczyłem spektakl Michaela „We Keep Coming Back” [Wciąż wracamy], w którym występuje wraz ze swoją matką. Opowiadają w nim o swoim powrocie do Polski w poszukiwaniu swoich korzeni. Jego babcia i dziadek opuścili nasz kraj tuż po wojnie. Przedstawienie widziałem w Białymstoku i zrobiło na mnie bardzo duże wrażenie, ale nie udało nam się wtedy spotkać osobiście. Ponieważ chciałem pokazać moim studentom nagranie spektaklu, napisałem do niego. Trafiłem na nieużywany adres mejlowy, więc się nie udało tego zorganizować, ale w końcu mi odpowiedział – i to akurat wtedy, kiedy obaj przebywaliśmy w Krakowie. Nasza pierwsza rozmowa okazała się na tyle interesująca i inspirująca, że spotkaliśmy się ponownie. Było to prawie pięć lat temu i od tego czasu regularnie się ze sobą kontaktowaliśmy. W pewnym momencie zaczęliśmy rozmawiać o potencjalnej współpracy. Końcem pewnego etapu tej czteroletniej dyskusji jest spektakl „Alte hajm / Stary dom”.

W którym momencie zdecydowali Panowie, że zrobią razem produkcję sceniczną?

Michael Rubenfeld: Rozmowy, które ze sobą prowadziliśmy, wracały ciągle do tego samego tematu. Zastanawialiśmy się, co kryje się za tym, że dzielimy wspólną historię wojny, z którą żyjemy – i jak różne są nasze perspektywy jej widzenia. Rozmawialiśmy o tym, czym dla Polaków był powojenny okres komunizmu, jak wówczas postrzegali doświadczenie drugiej wojny światowej i jak obecnie się do niego odnoszą. A ja dzieliłem się tym, jak Żydzi opowiadają o swoich przeżyciach wojennych i jak postrzegają Polskę.

Swoją decyzję o przeprowadzce do Polski podjąłem z bardzo konkretnego powodu. Uważam, że to miejsce bardzo istotne dla Żydów, którzy powinni budować z nim pozytywne relacje. Jak pan pewnie wie, narracja na temat Polaków i Polski poza jej granicami, w szczególności w kręgu osób, które przeżyły Holokaust, jest bardzo negatywna. Nie uważam przy tym, że to dobrze dla Żydów, bo wielu z nas stąd pochodzi. Kim jesteśmy, jeśli nie lubimy miejsca, z którego się wywodzimy? Zastanawialiśmy się razem, jak mogłaby wyglądać próba zmierzenia się z tymi problemami. W pewnym momencie zrozumieliśmy, że robiąc teatr, moglibyśmy zadawać sobie te pytania w trakcie procesu twórczego.

Dlaczego wrócił Pan do Polski?

M.R.: Głównym powodem było to, że moja żona jest polską Żydówką. Poza tym, gdy zacząłem przyjeżdżać do Polski, zrozumiałem, że posiadana przeze mnie wiedza na jej temat jest nie do końca prawdziwa. Bardzo dobrze się tu czułem. Spodobało mi się tutaj, a moja obecność w Polsce okazała się bardzo pomocna w przepracowaniu traumy Holokaustu, którą w sobie mam.

Gdy zdecydowaliśmy z moją partnerką, że się pobierzemy, musieliśmy wybrać kraj, w którym zamieszkamy. Moja żona czuje bliskie związki z Polską. Uznaliśmy, że nasza relacja będzie miała więcej sensu, jeśli będziemy żyć w tym kraju. Nasz przyjazd i założenie tutaj rodziny było sposobem na przywrócenie obecności Żydów w tkance społecznej współczesnej Polski. Buduję tutaj tę tożsamość za tych i dla tych, którzy nie mieli tej możliwości, bo albo zostali zabici, albo stąd wyjechali.

Co Pana rodzina mówiła o Polsce?

M.R.: Mówiono mi, że Polska to okropny kraj, a wszyscy Polacy są antysemitami. Moja babka wyjechała stąd w roku 1946. Jej wspomnienia z Polski były tak bolesne, że stwierdziła, iż nigdy tu nie wróci – nawet jeśli ktoś zapłaci jej milion dolarów.

Takie poglądy nie dotyczą tylko mojej rodziny. Wielu Żydów na całym świecie uważa, że Polska to straszne miejsce: gówniana dziura wypełniona żydowską krwią. Powtarzają, że nie powinniśmy do niej wracać ani mieć z nią kiedykolwiek do czynienia. Uważają, że to tylko cmentarzysko. To dość powszechnie wyobrażenie. Zanim tu przyjechałem, nie miałem świadomości o istnieniu społeczności żydowskiej w Polsce.

Czy babcia opowiadała Panu o tym, czego doświadczyła w Polsce?

M.R.: Oczywiście. Moja babcia była w pięciu różnych obozach koncentracyjnych i opowiadała mi o tym, co w nich przeżyła. Mówiła, jakim piekłem było Auschwitz. Prawie wszyscy członkowie mojej rodziny byli ocalałymi z Holokaustu. Babcia mówiła, jak bardzo antysemicka była przedwojenna Polska. Jedna z jej opowieści dotyczyła wujka, który po zakończeniu wojny został zamordowany przez Polaka. Niósł wtedy do domu kurę. Jego znaleźli martwego, a kura przeżyła. Słyszałem tę historię bardzo, bardzo wiele razy.

Mój dziadek także dzielił się różnymi wspomnieniami. Jedno z nich dotyczyło jego ojca, który został zamordowany na ulicy, a on wraz z bratem poszedł po jego ciało, by zabrać je i pochować. Wkrótce potem zmarła jego matka. Dziadek zwykł mówić, że odeszła z powodu złamanego serca. Opowiadał również o tym, jak trafił do getta, gdzie był chłostany. Kiedy jechał wraz z siostrą do Treblinki, jednej osobie udało się rozkręcić kraty w oknie wagonu i wyskoczyli z pociągu. Zostali znalezieni przez partyzantów, dołączyli do nich i w ten sposób przetrwali wojnę.

W jakich okolicznościach opuścili Polskę?

M.R.: Babcia trafiła do obozu dla uchodźców. Czerwony Krzyż zorganizował jej wyjazd do Szwecji. Z kolei historia mojego dziadka jest trochę pogmatwana, bo nie mamy na jego temat pełnych informacji. Nie opowiedział nam wszystkiego za swojego życia. Zgodnie z pewnymi archiwalnymi dokumentami poszukiwała go policja. Uciekł z Gdańska na pokładzie tankowca płynącego do Szwecji. Babcię poznał właśnie tam.

Jak długo przebywali w Szwecji?

M.R.: Wzięli ślub i spędzili tam siedem lat. W tamtym czasie Szwecja nie przyznawała Żydom obywatelstwa. Żyli więc tam jako obcokrajowcy. Jeszcze w Szwecji przyszła na świat moja matka. Gdy dziadkowie dowiedzieli się, że Kanada poszukuje robotników, w 1951 roku wsiedli na statek do Ameryki Północnej i już nigdy stamtąd nie wrócili.

Czy „Alte hajm / Stary dom” opowiada o Pana rodzinie?

M.R.: Nie, bynajmniej. Co prawda wykorzystaliśmy doświadczenia mojej rodziny, ale większość rzeczy wymyśliliśmy. Naszą intencją było stworzenie opowieści o współczesnej Polsce, która byłaby skierowana do polskiej publiczności. Chcieliśmy zadawać pytania o to, jaki to teraz kraj, w jakiej sytuacji znajdujemy się obecnie.

M.W.: W zasadzie zaczęliśmy budować tę historię od postaci dwóch braci. Od początku czuliśmy, że tworzymy opowieść o kilku pokoleniach, którym przyglądamy się w kluczu hellingerowskim. Hellinger w stworzonej przez siebie – choć może precyzyjniej byłoby powiedzieć „zaczerpniętej z wiedzy szamańskiej” – metodzie pracy terapeutycznej wychodzi z założenia, że rodzina jest uporządkowanym hierarchicznie bytem, systemem, który dąży do harmonii. Powstające w nim zaburzenia muszą zostać naprawione, bo jeżeli nie uda się ich naprawić w danym pokoleniu, przenoszą się one na pokolenie kolejne i kolejne, i kolejne. W trakcie ustawień rodzinnych pacjenci często odkrywają, że w jakiejś mierze odtwarzają los dawno nieżyjących członków swojej rodziny, a ustawienie staje się symboliczną przestrzenią przywracania porządku. Tworząc spektaklową konstelację rodzinną, zastanawialiśmy się, w jaki sposób w rodzinie, której członkowie noszą winę zbrodni wojennych – popełnionych zarówno świadomie, jak i bezwolnie – wpływa ona na kolejne pokolenia.

M.R.: Kiedy półtora miesiąca temu promocja teatru zwróciła się do nas z prośbą o definicję gatunkową spektaklu, wymyśliliśmy termin „komediodramat transgeneracyjny”. I chyba teraz, gdy spektakl jest już gotowy, możemy stwierdzić, że takie określenie jest odpowiednie.

Czyli „Alte hajm / Stary dom” to sztuka oryginalna, nie oparta na żadnych konkretnych zdarzeniach, tylko raczej będąca połączeniem różnych historii i interpretacją przeszłości?

M.R.: Tak. Gram postać stworzoną na podstawie emocji, które towarzyszyły mi przy powrocie do Polski, ale ta sztuka jest w całości efektem naszej inwencji. Oddaje jednak to, co czujemy – naszą emocjonalną prawdę.

 

fot. Monika Stolarska | Teatr Nowy w Poznaniu

 

Sztuka została napisana w dwóch językach – po polsku i angielsku. W jaki sposób będzie wystawiana w Teatrze Nowym w Poznaniu?

M.W.: „Alte hajm / Stary dom” będzie prezentowany w trzech językach – polskim, angielskim i jidysz. Wszystkie przedwojenne i wojenne sceny rozgrywające się w rodzinie żydowskiej grane są w jidysz. Jako że pracowaliśmy z improwizacjami, to stworzyliśmy sobie następujące założenie: w improwizacjach rodziny Szmulewiczów, w których ojca gra Michael, improwizujemy po angielsku, traktując angielski jako jidysz. Aktorki grające jego córki mogą komunikować się po polsku, ze świadomością, że ojciec mówi po polsku dużo słabiej i że daje im to pewnego rodzaju przewagę nad nim. Zobaczyliśmy w tym potencjał dla budowania podziału pokoleniowego, choć nie mieliśmy stuprocentowej pewności, czy ta linia przebiegała przez żydowskie rodziny w taki właśnie sposób. Wiele miesięcy później, właściwie po zakończeniu pracy nad spektaklem, we wspaniałym „Koninie” Theo Richmonda natrafiłem na następujące świadectwo ocalałej z Holokaustu konińskiej Żydówki: „Nasi rodzice rozmawiali ze sobą w jidysz. Ja też do nich mówiłam najczęściej w jidysz, tak samo do braci. Z siostrami rozmawiałyśmy po polsku. Bracia całe dnie spędzali w chederze. My, dziewczęta, chodziłyśmy do żydowskiego gimnazjum i mówiłyśmy po polsku”. Od początku marzyło się nam, żeby jidysz zaistniał w tym spektaklu w podmiotowy sposób. Portretując społeczność żydowską w czasie okołowojennym, twórcy na ogół ograniczają się do dwóch, trzech zdań w jidysz, żeby zaznaczyć istnienie tego języka. Marzyliśmy o tym, żeby widz mógł otrzeć się o świat, którego już nie ma. Dlatego, kiedy dramaturgiczny kształt wyimprowizowanych scen był gotowy, zwróciliśmy się do Philipa Schwarza, wykładającego we Wrocławiu specjalisty od jidysz, z prośbą o tłumaczenie. A potem Michael skontaktował się z mieszkającą w Kanadzie Hindy Abelson, która spędziła kilkadziesiąt godzin, szlifując z aktorami galicyjski akcent i pracując z nimi nad ekspresją tego języka.

W przedstawieniu pojawia się również angielski, bo Michael gra dwie postaci: Abrama oraz Saula, współczesnego czterdziestoletniego Amerykanina, który przyjeżdża do Polski.

M.R.: Wielość języków jest wyzwaniem, ale też zasobem. Dlatego spektakl gramy z napisami polskimi i angielskimi zintegrowanymi ze światem przedstawienia. Dialogi angielskie są tłumaczone na polski, dialogi w jidysz – na polski i angielski, dialogi polskie – tylko na angielski. Tym samym otwieramy przedstawienie na osoby niemówiące swobodnie po polsku.

Wrócę jeszcze na chwilę do kwestii podwójnych ról. Oprócz mnie jest jeszcze trzech aktorów, którzy mają takie podwójne role. Spędziliśmy dużo, czasu rozmyślając nad tym zabiegiem. Za jego pomocą pokazujemy relacje historyczne, które zachodzą między postaciami żyjącymi w różnych czasach. Czasami dialogi angielskie są tłumaczone przez inne postaci na polski.

W sztuce zawarli Panowie także zestawienie Holokaustu ze współczesnym kryzysem na granicy polsko-białoruskiej. Czy możecie wyjaśnić, dlaczego chcieliście dokonać takiego porównania?

M.R.: Podobieństwo sytuacji na granicy polsko-białoruskiej i Holokaustu zauważyło wiele osób. Nie można ignorować analogii, gdy się już je zauważy. Niełatwo zrozumieć, przez co przechodzą ludzie w czasie wojny – ci, którzy podejmują określone działania, i ci, którzy się od nich wstrzymują. Teraz, podczas kryzysu na granicy, również jest sporo dezorientacji – jak postępować, jaki będzie najodpowiedniejszy sposób działania? Chcieliśmy wciągnąć naszych widzów w ten problem psychologiczny – postawić pytanie, co powinno się robić, kiedy ludzie cierpią. Istnieją przepisy, które uniemożliwiają pomoc osobom na granicy. Cała ta sytuacja to poniekąd mikrowersja tamtej, z czasów okupacji.

M.W.: Wina, która nas obciąża i którą staramy się wyprzeć albo odepchnąć od siebie, zostaje powtórzona. Jest bardzo wiele historii europejskich Żydów, którzy odbijali się od zamkniętych dla nich granic i nie znajdowali pomocy, gdy w obliczu Holokaustu próbowali znaleźć schronienie w różnych miejscach na świecie. Działo się tak z powodu strachu, antysemityzmu i wielu politycznych komplikacji, które ktoś wtedy generował lub wymyślał.

W naszej inscenizacji nie jest przypadkiem to, że grający zaangażowanego w pomoc na granicy polsko-białoruskiej Kacpra Janek Romanowski gra również młodego Huberta, czyli Kacprowego pradziadka. To, co się wydarzyło kiedyś, domaga się jakiejś odpowiedzi dzisiaj.

Podwójny tytułu spektaklu na znaczenie symboliczne.

M.R.: Wyrażenie „alte hajm” oznacza w jidysz „stary dom”. W ten sposób ortodoksyjni Żydzi – ale także wielu z tych, którzy po prostu mówią w jidysz – określali swoją ojczyznę. Gdy ludzie rozmawiali o miejscu, w którym niegdyś żyli – a dla wielu był to polski sztetl – określali je jako „alte hajm”. Bardzo spodobało się nam takie podwójne znaczenie, dlatego wykorzystaliśmy je w tytule. Polska to stary dom, który był niegdyś domem dla trzech milionów Żydów, a dziś już nim nie jest – społeczność żydowska jest tu niewielka, liczy około dziesięć tysięcy osób. W tym wyrażeniu jest nostalgia za przeszłością. Zdecydowaliśmy, że będziemy zapisywali je równolegle po polsku i w jidysz. Kilkadziesiąt lat temu jidysz był w Polsce jednym z najpopularniejszych języków mniejszości. Dzisiaj ma w Polsce status łaciny: mówi nim około 90 osób, głównie z kręgów akademickich.

 

„Alte hajm / Starydom”
reżyseria: Marcin Wierzchowski
scenariusz: Michael Rubenfeld, Marcin Wierzchowski

scenografia i kostiumy: Magdalena Mucha
muzyka: Marta Zalewska

Teatr Nowy w Poznaniu
premiera 18.02.2022