Nr 11/2024 Na teraz

Pole trójkąta

Marcin Stachowicz
Film

Chciałoby się zacząć wytrychem, ale jakoś nie przystoi. No bo co: napiszę, że zupełnie nie znam się na tenisie, że tenis kompletnie mnie nie obchodzi, i w ten sposób urażę tych, dla których jest on ważny i ciekawy? Albo na odwrót: zacznę się rozwodzić nad niuansami gry, odbijać od ściany kolejne piłeczki żargonu i za chwilę zagubione poczują się osoby, które chciały poczytać o filmie? Wyciągnę z rękawa Davida Fostera Wallace’a i jego tenisowe eseje, a podniesie się larum, że snobuję się na martwego pisarza – ile w ogóle można? Zaprawdę, pisanie o rozrywce to rozdzierająca duszę męka (proszę przyjąć moje mrugnięcie okiem).

Fakty pozostają jednak nieubłagane: prawdopodobnie nigdy nie zainteresowałbym się „Challengersami”, gdyby nie ich reżyser, Luca Guadagnino. To ważna postać, człowiek, który drałuje w stronę komercyjnego rdzenia Hollywood, nie rezygnując z autonomii i osobności. Bierze modne aktorki, pościelowe opowiastki i najbardziej skodyfikowane gatunki filmowe, żeby uprawiać włoski barok za pieniądze ze sprzedaży kinowych hamburgerów. To nowy Alfred Hitchcock, tyle że słoneczny, upojony życiem i niechowający seksu w futerale metafory. Z każdym kolejnym filmem staje się coraz bardziej precyzyjnym wykonawcą planu, dociąża obrazy sensualnym detalem, a zarazem utrzymuje matematycznie spójną strukturę, tak jakby nie chodziło o reżyserowanie ruchomych obrazów, tylko obliczanie parametrów figur geometrycznych. Jest to o tyle niezwykłe, że kiedy innym z podobnych kalkulacji wychodzi chłód i taniec robotów, Guadagnino zabiera nas gdzieś w okolice równika. Emocje są u niego tropikalne, życie – gęste od pasji, zmysły – wyczulone. Panuje upał, a przecież klimatyzacja dmucha nam w kark.

W „Challengersach” każdy element scenografii, każdy gest, rekwizyt czy szczegół cielesny mają swoje umocowanie w szkatułkowej konstrukcji fabuły. I choć kolejność jest niechronologiczna, rozpisana na trzynaście lat czasu ekranowego, nie może być mowy o jakiejkolwiek konfuzji – zawsze doskonale wiemy, kiedy, dokąd i po co zmierzamy. Niejednoznaczności są raczej gdzie indziej. Można na przykład zadać sobie pytanie, czy to w ogóle film sportowy.

Jeśli na przykład ktoś, tak jak ja, wybrał się do kina z przekonaniem, że bekhendy, woleje, smecze i loby to tylko laboratoryjna kurtyna, za którą kryją się behawioryści z urządzeniami pomiarowymi, prawdopodobnie poczuje się zbity z tropu. Tenisa jest tutaj naprawdę dużo. O tenisie non stop się gada, intensywnie się na niego patrzy, komentuje i prezentuje z zupełnie nietelewizyjnych stron. Kamera potrafi się wcisnąć w środek piłeczki, przykleić do rakiety, ryć w ziemi jak kret tylko po to, żeby przez sekundę spojrzeć na podeszwy butów albo spocone męskie łydki (tak, erotyzuje się tutaj męskie ciała, a Zendayę – z wyjątkiem dwóch czy trzech scen – zostawia w spokoju). Rozgrywka tenisowa kształtuje najwyższe piętra narracji, jest także elegancką klamrą spinającą dynamiczne otwarcie z widowiskowym finałem. „Skąd pomysł, że chcę, żeby ktoś mnie kochał? Ja chciałabym tylko popatrzeć na prawdziwego tenisa” – w filmie te zdania chyba nigdy nie padają jedno obok drugiego, za to kołaczą nam się w głowie przez większość seansu. Są refrenem, z którym nie ma sensu się kłócić.

Co innego twierdzą jednak ludzie znający się na tenisie: podobno to wszystko w sporej części blaga, pozbawiona realizmu fantazja o karierach tenisowych, które w rzeczywistości nie mogłyby tak wyglądać. No dobra, w takim razie nie film sportowy, lecz sport jako metafora – proszę mi tylko podać różnice między jednym a drugim. Wszyscy mamy własne definicje, a tutaj startujemy jak piłka serwisowa, wrzuceni w wyśnioną dynamikę kortu bez didaskaliów i czasu na filmoznawcze analizy. Przeciwko sobie grają doświadczeni zawodnicy – Art Donaldson (Mike Faist) i Patrick Zweig (Josh O’Connor). I skoro arcyfigurą „Challengersów” jest trójkąt, to Guadagnino kreśli jego boki w olimpijskim tempie.

Pierwsze minuty, kamera unosi się nad kortem, a najważniejszy w tym filmie układ miłosny, seksualny i sportowy dostaje ikonograficzną reprezentację podobną do ilustracji z kart tarota. Po dwóch stronach siatki Art i Patrick tworzą wierzchołki podstawy, a kawałek dalej, dokładnie pośrodku trybun, cyrkiel zaznacza najważniejszy punkt. Tashi Donaldson (Zendaya) zwykle zajmuje centralne miejsce na widowni, tak jakby chciała ustawić się na jednej linii z siatką – elementem kortu, który sam w sobie nie przesądza o wyniku gry, po prostu dzieli kawałek terenu na połowy i ustanawia między nimi zasadę współzawodnictwa. Trójkąt w obrazie tak przesyconym sportową dynamiką to elegancki stabilizator – i to na każdym poziomie opowieści. Bez niego erotyka byłaby zwykłym uganianiem się za spódniczkami, związek romantyczny – wypalaniem się w biznesowych i sportowych kalkulacjach, przyjaźń – przesłodzonym buddy movie, tenis zaś – machaniem rakietą i awansowaniem w tabelach.

W „Challengersach” nie tematyzuje się tenisa jako czegoś, co jest interesujące samo w sobie – jako system reguł, hierarchii, fizycznych ograniczeń czy ekonomicznych szans. Guadagnino uprawia za to reżyserię na sposób sportowy: korzysta z markowanych ruchów, technik ogrywania naszych zautomatyzowanych przyzwyczajeń, absurdalnych na pierwszy rzut oka zmian tempa i stylu, zmyłek, po których przychodzi huragan ofensywnych uderzeń. Chłopaki grają mecz, tylko czy jest to mecz o wszystko? A jeśli tak, to czym owo „wszystko” miałoby być, co oznaczać, co zmieniać?

mat. prasowe Warner Bros. Entertainment Polska

W pierwszej chwili możemy być na przykład przekonani, że sedno wyznaczają konflikt klasowy i opowieść o awansie. Art jest wielką gwiazdą tenisa, mężczyzną z kolekcją nagród i zer na koncie, aktualnie w nieco gorszej formie (czy aby tylko chwilowo?). Razem z Tashi – swoją trenerką, menedżerką i żoną – śpi w najdroższych hotelach, reklamuje luksusowe samochody, blenduje zbilansowane koktajle proteinowe i inwestuje w najdroższy markowy sprzęt. Patrick to natomiast jego cień, tyle że dużo wyrazistszy od pomnikowej figury Arta: na pierwszy rzut oka przypomina biednego jak mysz kościelna pasjonata, etosowca grającego sercem, a nie dla monet, pochwał czy medialnej oprawy. Nie stać go nawet na podły motel, przed turniejem śpi w aucie, rano budzą go ochroniarz i łupanie w krzyżu. Na kort leci w obleśnych spodenkach i znoszonych trampkach, w przerwach popija z puchy jakiś sklepowy zajzajer, nie przykleja plastrów chłodzących, w ogóle nie goli klaty i nóg. Ma być jak ludowy self-made (sports)man z fantazji klasy średniej: kibicuje się mu i go kocha, bo jest wyjątkiem potwierdzającym trwałość neoliberalnych podziałów społecznych. Kiedy takich Patricków pojawia się naraz zbyt wielu, nagle wszyscy w pokoju zaczynają się robić dziwnie nerwowi i przełączają telewizor na jakiś ciekawszy kanał.

Tak samo my: kiedy już nam się wydaje, że rozpracowaliśmy każdą filmową stawkę, Guadagnino wystawia przed siebie środkowy palec. Cofa zegar o trzynaście lat i zmienia styl na erotyczną komedię dla nastolatków, której osią jest historia dwóch chłopców śliniących się do jednej dziewczyny i odreagowujących napalenie ciągłą paplaniną. Art i Patrick to przyjaciele ze szkoły tenisowej, partnerzy na korcie i w wygłupach, ochrzczeni wspólną ksywą Ogień i Woda, bo jeden jest bardziej ekstrawertyczny, impulsywny i niedojrzały, a drugi to spokój, namysł, ale też mniejsza pewność siebie. Dopełniają się uroczo, tyle że tandem to jeszcze nie trio, które mogłoby wyzwolić nowe – także homoerotyczne – impulsy i skomplikować mocno luzacką dynamikę kina dobrego na randkę w supermarkecie.

Dopiero spektakularne zjawienie się Tashi, wschodzącej gwiazdy juniorek, ustanawia właściwy porządek ekranowy. Wprowadza nie tylko inne podejście do sportu, ale też otwiera na inne wymiary miłości – płynne, skupione na ciągłej pogoni i „dawaniu z siebie wszystkiego”, na ciągłym odsuwaniu, odraczaniu spełnienia tylko po to, żeby nie dać satysfakcji rozbestwiającym, a finalnie – unieszczęśliwiającym rolom społecznym. To właśnie w tych pierwszych szkolnych retrospekcjach iluzja zostaje ostatecznie zerwana. Nie ma u Guadagnino żadnych ludowych bohaterów, Ameryki przyczep, white trashów i walki o awans – ich miejsce zajmują elitarne i bardzo drogie akademie tenisowe, rodowe pieniądze w roli zderzaka i bezpiecznej bazy oraz „gra sercem” i abnegacki luz jako coś, co można sobie wybrać i praktykować na zasadzie stylu życia czy wizerunku. Prawdziwa stawka tego filmu jest gdzie indziej – chodzi o przekonanie własnego ciała, że może być wehikułem dla niczym nieskrępowanej, radosnej ekstazy. Nie o zastygnięcie w tym, co da się wygrać (sławę, pieniądze, przywileje), lecz o pozostawanie w grze dla samej tylko gry.

Bo dla Tashi tenis to cielesna mistyka – na korcie trzeba utracić siebie, wymazać tożsamość, spacyfikować ego, stać się czystym ruchem, mięśniem, natarciem ciała. A doświadczenie mistyczne to doświadczenie ekstatyczne, często opisywane podobnie do orgazmu – jęki i krzyki pojawiają się na filmowych kortach nie bez powodu, choć „seksualizowanie” tenisa w „Challengersach” ma miejsce wyłącznie na poziomie dźwięku i obrazu. Podobnie chłód, wyrachowanie i powaga Tashi jako trenerki Arta, jej analityczne, ultraprofesjonalne podejście do tenisa – biznesu opartego na marce osobistej i perfekcyjnym wyćwiczeniu – to nie tylko forma kompensowania własnych sportowych niepowodzeń. To również świadomie przywdziewana maska – żeby realizować wielkie ambicje w świecie reguł sztywnych jak wykrochmalony kołnierzyk, trzeba podporządkować im cele i praktyki, a w pewnym sensie upodobnić się do nich i mentalnie, i fizycznie.

Jest to wizja sportu, którą Tashi całą swoją dorosłą karierą zawodową reprezentuje i wspiera oraz przeciwko której najsilniej się buntuje – pod spodem dalej płonie stary dionizyjski ogień, a przewodniczka korowodu podaje tancerzom kielich z doprawionym winem. Możecie mnie nazwać bożym szaleńcem, uważam jednak, że film Guadagnino traktuje przede wszystkim o mistyce trójkąta. I że to dlatego w jednej z kluczowych scen nagle zrywa się oczyszczający wiatr, a finał nie rozbija rzeczywistości na światło i ciemność, wygranych i przegranych. Przeciwnie, im bliżej końca, tym bardziej równoboczny staje się ów trójkąt. Trójca wreszcie osiąga wymarzoną jedność, rozpływają się cementowane latami tożsamości społeczne, znika stereotypowy podział na umysł i ciało. Nie ma myślenia, lęku, szukania cudzych oczu. Zostaje tenis jako zmysł życia.

Taki rodzaj doświadczenia nazywa się bardzo różnie – raz bogiem, innym razem szałem, miłością bądź psychodelią – ale chodzi w nim w gruncie rzeczy o to samo: o chwilowe wyzbycie się cywilizacyjnego osadu, o wrażenie bycia elementem jakiejś większej całości, która nie jest ani społeczna, ani kulturowa, lecz spoczywa gdzieś w głębi ciała albo w wilgotnej ziemi. A że Guadagnino udało się pochwycić to zjawisko przy pomocy tak skodyfikowanego narzędzia, jakim jest gra w tenisa? Istnieje przecież takie kino, które nawet sto czy osiemdziesiąt lat po premierze, choć śmieszy z tysięcy różnych powodów, wciąż ma w sobie tę trudno uchwytną iskrę. Nie jest wybitne, ale nadal działa – ruchem, obrazem, figurą, światłem, emocją. Być może film „Challengers” właśnie taki jest. Być może, gdyż zastrzegam: intuicja to nie żadna matematyka. Podobnie jak tenis jest mistyką tylko na scenie wytrawnego iluzjonisty. Tu nigdy nie chodziło o posiadanie wiedzy tajemnej, lecz o grę. Grę dla samej gry. I już, tylko tyle i aż tyle – wymyślić czar, który naprawdę zadziała / nigdy nie pryśnie.

„Challengers”
reż. Luca Guadagnino
premiera: 26.04.2024