Nafs to arabskie słowo oznaczające jaźń i duszę. Według Koranu każdy człowiek przechodzi trzy stadia rozwoju nafs: od tego najbardziej ziemskiego, grzesznego, podatnego na pokusy, przez nafs świadome swojej ułomności i walczące, prowadzące dżihad ze swoimi słabościami, aż po nafs wyzwolone, duszę w pokoju. Tylko wyrzekając się własnego ego, można dostąpić oświecenia.
Jeśli brzmi to mistycznie, suficko, to bardzo dobrze. Tak właśnie ma być: wspomniane pojęcie i jego trzy stadia pojawiają się właśnie najczęściej w sufizmie i mistycznym szyizmie. Jaubi natomiast w urdu znaczy „cokolwiek”. Kwartet z Lahore – lider, kompozytor i gitarzysta Ali Riaz Baqar, grający na sarangi (południowoazjatyckim instrumencie smyczkowym) Zohaib Hassan Khan, perkusista Qammar „Vicky” Abbas i tablista Kashif Ali Dhani – nazwał się tak, bo może grać wszystko, cokolwiek im przyjdzie do głowy: i muzykę hindustańską, i hip hop, i jazz, i muzykę latynoską. Pięć lat temu za sprawą coveru nieżyjącego już amerykańskiego producenta J Dilli wpadli w ucho raczkującej wtedy polskiej jazzowej wytwórni Astigmatic Records. Polacy wydali „The Deconstructed Ego” na winylu, który wyprzedał się na pniu, i rozpoczęli współpracę z Pakistańczykami. Zaowocowała ona kolejnym singlem, „Lahore State of Mind”, w którym muzycy ponownie łączyli północnoindyjską klasykę z hiphopowymi rytmami.
Mniej więcej w tym samym czasie londyński flecista i saksofonista Ed „Tenderlonious” Cawthorne rozpoczął swoją współpracę z EABS, flagowym zespołem Astigmatic Records. W tym przypadku wszystko zaczęło się od Komedy, ale Tenderlonious gościnnie zagrał na „Slavic Spritis”, albumie poświęconym odkrywaniu słowiańszczyzny. Jednocześnie Brytyjczyk fascynował się muzyką indyjską. I tak od słowa do słowa, nad kuflem piwa, muzycy wspólnie wpadli na pomysł, żeby polecieć do Lahore i nagrać coś razem. Nie było to proste zadanie – Ministerstwa Spraw Zagranicznych Wielkiej Brytanii i Polski nie tylko odradzają podróże do Pakistanu, ale też utrudniają uzyskanie wizy w ambasadzie – udało się to dopiero za kolejnym podejściem. Dosłownie kilka tygodni przed premierą „Slavic Spirits” lider EABS Marek Pędziwiatr (występujący tutaj pod pseudonimem Latarnik, którego używa również w Błocie, pobocznym projekcie muzyków EABS) i Tenderlonious znaleźli się w największym mieście Pendżabu.
Powiedzieć, że ten tydzień był owocny, to nic nie powiedzieć. Efektem spotkania jest oczywiście „Nafs at Peace”, ale nie tylko. W drugiej połowie ubiegłego roku jako swoisty przedsmak, przystawka przed głównym daniem, ukazały się dwa minialbumy sygnowane nazwiskiem Tenderloniousa: „Tender in Lahore” oraz „Ragas from Lahore”. Przynoszą one materiał bliski hindustańskiej tradycji – improwizacje w ramach istniejących, ustalonych rag. Pędziwiatr tworzy burdonową podstawę na syntezatorach (przede wszystkim na Moogu Voyagerze), na niej cykle rytmiczne wygrywa na tabli Dhani, a Baqar ze swoją gitarą pojawia się incydentalnie, kładąc w „Azadi” proste, wybrzmiewające akordy – najważniejszy jest tutaj dialog tabli, sarangi i instrumentów dętych. Poniekąd przypomina to sposób obchodzenia się z południowoindyjską, karnatycką tradycją przez Wacława Zimpla w Saagarze, zwłaszcza na debiucie tego zespołu. To muzyka jednoznacznie południowoazjatycka, z drobnymi tylko akcentami w stronę zachodu; nieortodoksyjna, ale też niezbyt eksperymentalna. Zresztą ta nieortodoksyjność jest nienachalna, prawie każdy dźwięk jest zakorzeniony w indyjskiej tradycji: nawet burdony Pędziwiatra się z niej wywodzą, choć oczywiście w indyjskiej muzyce klasycznej nigdy nie występowały w takiej formie.
Przyznaję, że mimo znajomości „The Deconstructed Ego” po „Nafs at Peace” spodziewałem się czegoś podobnego: muzyki zanurzonej w tradycji, trochę tylko wyglądającej w stronę zachodu. Bardzo się myliłem. Już „Satanic Nafs”, siedmiocalówka wprowadzająca w tematykę „Nafs at Peace”, pokazała, że tym razem muzycy nie będą trzymać się kurczowo żadnej stylistyki. Choć początek brzmi jak wyjęty z „Ragas from Lahore”, to słychać, że Pędziwiatr nie ogranicza się tylko do tworzenia tła – co okaże się kluczowe na długogrającym albumie. Wspomniana siedmiocalówka udowodniła również, że Jaubi nie tylko mogą grać cokolwiek, ale też w jakiejkolwiek konfiguracji. Z Tenderloniousem grało ich trzech, na „Satanic Nafs” dwóch – Hassan Khan i Ali Dhani. Interesujący i dobrze ilustrujący koncept odrzucenia ego jest fakt, że w nagraniu nie wziął udziału Baqar, kompozytor utworu. Natomiast na „Nafs at Peace” Jaubi w zasadzie stają się sekstetem: formuła kwartet plus goście nie ma tutaj racji bytu. Muzycy odrzucają swoje ego, by stworzyć jedną, niepodzielną całość.
„Nafs at Peace” to zbiorowa, równościowa improwizacja, wywodząca się oczywiście z tradycji hindustańskiej, ale w swoim charakterze najbliższa natchnionemu spiritual jazzowi, pojawia się tutaj też funk czy mocny, hiphopowy groove. Trudno porównywać ich z orientalizującymi jazzowymi projektami. Jaubi jak na „The Deconstructed Ego” są pomiędzy jedną i drugą tradycją, czerpią z obu i obie naginają do własnych celów. Przypomina to inne spotkanie, niesłusznie przeoczone i zapomniane trio Debashisha Bhattacharyi, Wojtka Traczyka i Huberta Zemlera, którzy grali pod szyldem Joy!Guru. Oni tak jak Jaubi, Tenderlonious i Pędziwiatr spotkali się na kilka dni i nagrali album bez wcześniejszego przygotowania, i tak samo widzieli się po raz pierwszy. Podobieństwa się na tym nie kończą, „Joy!Guru” to też kolektywna improwizacja, wprawdzie w mniejszym składzie i z mniejszym udziałem elektroniki, ale ci trzej muzycy również pokazują, że mogą zagrać, cokolwiek im przyjdzie do głowy.
Łącznikiem między Pakistanem a Wielką Brytanią naturalnie stał się Latarnik. Jego gra na syntezatorach (skrupulatnie wymienionych we wkładce, ale darujmy sobie tutaj drobiazgowość) spina oba idiomy. Nie ogranicza się do burdonowego podkładu, tworzy też basowe groove’y, dialoguje z sarangi, gitarą i fletami Tenderloniousa. Jest niczym bezbłędny piłkarski pomocnik, idealnie znajduje dla siebie miejsce, jest zawsze tam, gdzie trzeba. Bywa, że prowadzi narrację, jak w „Insi”. Pędziwiatr dołożył od siebie jeden utwór, „Mosty”, znane z koncertów EABS, z fenomenalnie ascetyczną partią gitary Baqara, który odpowiada za pozostałe sześć utworów. Lider Jaubi z kolei w swoim graniu najbardziej jest zasłuchany w amerykańskim jazzie, to bardziej jego kompani – Ali i Hassan – poruszają się w granicach wyznaczonych przez hindustańską tradycję. Mimo swojej eklektyczności, korzystania z wielości środków wyrazu „Nafs at Peace” to album bardzo przystępny. Podobnie jak poszukujące źródeł słowiańskiej melancholii „Slavic Spirits” EABS, to muzyka, która nie wymaga przygotowania, można się w niej bez większych problemów zatopić.
Album zaczyna się od niebiańskiej miniaturki „Seek Refuge” z udziałem norweskiego chóru, będącej niejako zapowiedzią oświecenia, pierwszym przebłyskiem, że ono jest możliwe, że można porzucić ziemskie ograniczenia. Rozedrgane „Insi” i „Raga Gujri Todi” są w tym układzie zapisem wielkiego dżihadu, wewnętrznej walki z szatańskimi pokusami. Ta walka kończy się sukcesem: „Straight Path”, nazwana tak od pierwszych słów Koranu, godzi dwa aspekty duszy, emocjonalny i intelektualny, jest początkiem oświecenia. Druga strona – bo podstawowy format do słuchania „Nafs at Peace” to płyta winylowa – to wyznaczony przez „prostą ścieżkę” sposób do odrzucenia ego. Jej kulminacją jest ekstatyczny utwór tytułowy. Jazzowo ekstatyczny, porównywany już przez recenzentów do „A Love Supreme” Coltrane’a, najeżony solówkami – każdy z muzyków ma w nim swój moment. Jednocześnie jest to moment pełnego odrzucenia ego, nikt w nim nie dominuje (a przecież „Ragas from Lahore”, opatrzone podobną tematyką, Tenderlonious momentami niebezpiecznie zawłaszczał). Struktura „Nafs at Peace” jest odbiciem wspomnianych „Slavic Spirits” – tam tak samo punktem wyjścia jest ciemność i podróż do światła, a w grze Latarnika na fortepianie w utworach kończących oba albumy słychać bardzo bliskie pokrewieństwo, jakby chciał przekazać to samo rozplątywanie zawiłych ścieżek do prawdy.
Jaubi w sekstecie brzmią jak jeden muzyczny umysł, który wreszcie osiągnął pokój i doskonałość. Po buddyjsku i suficku rozpływają się w ekstazie, jednoczą się ze światem niczym wirujący derwisze.