Nr 17/2022 Na teraz

Pod chmurką i pod prąd

Piotr Tkacz-Bielewicz
Muzyka Festiwale

Ostatnio chciałem namówić na wyjście w Poznaniu dawno niewidzianą przyjaciółkę, przedstawiłem więc jej opcje na najbliższe dni: w czwartek koncert nad Rusałką, w piątek na Szelągu, w sobotę spektakl w amfiteatrze Bramy Poznania, w niedzielę wernisaż, film i koncerty na Strzeszynku. Istotna informacja, zwłaszcza dla mojej przyjaciółki (i dla czytelników spoza Wielkopolski): wszystkie te miejskie lokalizacje znajdowały się nad wodą (rzeki i jeziora) lub w jej pobliżu. Właśnie o zasilanych wodną i lokalną energią festiwalach będzie ten tekst.

 

OFF Opera

Wydarzenia, w których udział zaproponowałem przyjaciółce, w większości stanowiły program tegorocznej odsłony festiwalu OFF Opera. Zgodnie z jego hasłem popłynęliśmy „romantycznym nurtem”, który łączył wzgląd na obchodzony Rok Romantyzmu Polskiego z przyglądaniem się (i przysłuchiwaniem) jeziorom – Strzeszyńskiemu, Kierskiemu i Rusałce – oraz rzece Cybinie. Tej ostatniej poświęcony był spektakl Moniki Błaszczak „Pieśni żałobne” (premiera 13 sierpnia), stanowiący swoisty lament nad umierającą rzeką. Bezpośrednio z otoczenia inspirację zaczerpnęły też uczestniczki odbywających się nad Jeziorem Kierskim warsztatów „poetyckiego reportażu” zatytułowanych „Rekreacja romantyczna”. Prezentacja rezultatów wspólnych prac, kierowanych przez gnieźnieńskiego rapera i slamera Szegetza, wypadła arcyciekawie: było to coś pomiędzy słuchowiskiem na żywo, z wplecionymi zarejestrowanymi wypowiedziami i nagraniami terenowymi, a wieczorkiem poetyckim, gdzie deklamowane teksty punktowała sensownie oszczędna muzyka Kuby Ziołka. W ramach festiwalu Szegetz grał też koncert przed czasem warsztatów, 17 lipca w Kiekrzu. Słuchanie pełnych mroku tekstów i ciężkich bitów z wygodnego leżaka, w scenerii zalanego słońcem pomostu i ze spokojnymi wodami jeziora w tle przynosiło ambiwalentne uczucia i było – co tu szukać mniej pospolitych fraz – dziwnym doświadczeniem. Dziwnym, co nie znaczy, że złym. Teksty, słuchane w skupieniu, ukazywały drugie i trzecie (nomen omen) dno, mąciły więc sielankowy nastrój, skłaniając do refleksji. Bo nad Kierskim można lamentować podobnie jak nad Cybiną czy nad Odrą (po zakończeniu „Pieśni żałobnych” wszyscy twórcy i twórczynie, tancerze i tancerki, śpiewaczki i śpiewacy stali przed publicznością z kartkami z nazwami umierających rzek) – głośna ostatnio stała się sprawa zanieczyszczenia jeziora ściekami z Tarnowa Podgórnego; z reporterskich nagrań wynikało, że osoby świadome tego zagrożenia wolą je raczej bagatelizować.

Być może więc dobrze się złożyło dla emocji słuchaczy, że kolejny koncert – będący pokłosiem warsztatów „muzycznego reportażu” zatytułowanych „Co robią morsy latem?” występ Zuzanny Wrońskiej i Igora Nikiforowa, którym towarzyszyła warsztatowiczka Iza Polit – przeniósł nas w krainę absurdu. Jak przyznała Wrońska, warsztaty były ucieleśnieniem faktu, że rzeczywistość weryfikuje nasze założenia. O tytułowym morsowaniu powstała więc ostatecznie tylko jedna piosenka (zresztą bardzo zabawna), a pozostałe dotyczyły emocji uczestniczek i ważnych dla nich tematów. Tematy te miały różny ton – czasem poważny, innym razem lżejszy – ale wszystkie ujęto w ramy komicznych rozwiązań narracyjnych i gier językowych. Dobrym przykładem tego ciesząca się sympatią publiczności piosenka „Ja zamulam”, w której narratorem był karp, a w refrenie padało wyrażenie „Karpie diem”. To właśnie ta fraza zamknęła finisażowy występ, a więc i cały festiwal.

OFF Koncert: Szegetz | materiały OFF Opera

Wassermusik

W sierpniowy weekend byłem też na innym zasilanym wodną energią festiwalu – organizowanym przez berliński Haus der Kulturen der Welt od 2008 roku Wassermusik. Nazwa, przechwycona od kompozycji Georga Friedricha Haendla (u nas znanej jako „Muzyka na wodzie”), to sprytny chwyt służący przyciągnięciu uwagi ku muzyce niezachodniej. Motywami przewodnimi poprzednich edycji były rozmaite punkty muzyczno-geograficzne – między innymi Indie, Karaiby, muzyka surf czy koncepcja Czarnego Atlantyku Paula Gilroya. Tegoroczna odsłona poświęcona Mississippi była planowana już wcześniej, lecz dwukrotnie przekładano ją ze względu na pandemię. Festiwal odbywa się w rytmie weekendowym – stojąc przed koniecznością wyboru, zdecydowałem się na ostatni segment (chociaż wcześniejsze też wyglądały atrakcyjnie, żałuję zwłaszcza Sweet Crude). W dzień wyjazdu dostałem alert RCB o silnych wiatrach, co wywołało niepokój o plany organizatorów. Na szczęście tylko piątkowe koncerty ze względu na ryzyko deszczu nie odbyły się na tarasie, ale w budynku – reszta zgodnie z założeniami. W występie Seratones tradycja odpowiednio przegryzała się z nowoczesnością – były tu i laptopy, i oldskulowe klawisze, keytar, nawet vocoder, trochę Hendrixa, dużo gospel, a przede wszystkim charyzma wokalistki AJ Haynes. Do Hendrixa odwoływał się też Donald Harrison; zresztą – do kogo i czego on się nie odwoływał… Już pierwszym utworem – a raczej zorganizowanym wokół niego autoperformansem – muzyk utworzył trochę kuriozalne portfolio: nie tylko poprzedził wykonanie wymienieniem swoich inspiracji, ale też w trakcie grania na bieżąco tłumaczył, do kogo będzie się odwoływał (teraz Duke Ellington, a teraz James Brown, a teraz będzie hiphopowo). Harrison jest oczywiście wszechstronny – zagra na saksofonie, zaśpiewa, a nawet zarapuje; współpracował z Artem Blakey’em i Herbiem Hancockiem, był mentorem Notoriousa B.I.G. I choć oczywiście popieram nawiązania do tradycji i kultywowanie dziedzictwa (tu sięgającego za pośrednictwem Sidneya Becheta do ragtime’u Scotta Joplina) połączone z „byciem na bieżąco”, to przyznać muszę, że miałem poczucie obserwowania muzycznego kameleona – nie w sensie nowatorskości, lecz zdolności zagrania czegokolwiek, byle zyskać poklask. Był wszakże i temat latynoski, i zaimprowizowane country (czy aby na pewno? może ten skecz mieli przećwiczony?). Co gorsza, w zasadzie wszystkie utwory miały do bólu przewidywalną strukturę: najpierw wszyscy grają gęsto i energicznie; gdy lider robi sobie przerwę, popisać się może pianista (dla perkusisty i kontrabasisty nie znalazło się miejsca); na koniec wspólna krótka rekapitulacja tematu. Samo brzmienie saksofonu Harrisona również wydało mi się nieciekawe i pozbawione głębi.

Kiedy więc zachwycona publiczność domagała się bisów, nie czekając na nie udałem się na film „Up From the Streets – New Orleans: The City of Music”. Reżyser Michael Murphy i narrator Terrence Blanchard podjęli się trudnego zadania: przeprowadzenia przyspieszonego wykładu historii muzyki nowoorleańskiej. Cel osiągnęli, choć – co zapewne spodziewane – chciałoby się czasem dłuższego zatrzymania przy niektórych tematach, wydarzeniach, osobach etc. Ale wtedy zamiast filmu dokumentalnego twórcy musieliby przygotować dokumentalny serial.

Dopowiedzenie przyszło jednak spoza narracji Murphy’ego i Blancharda. Jeden z nieobecnych w filmowej mozaice elementów przywołała następnego dnia Leyla McCalla. Wiolonczelistka o haitańskich korzeniach, grająca także na gitarze i banjo, uruchomiła kontekst karaibski, a następnie sięgnęła dalej. W pochodzącym z jej najnowszego albumu utworze „Breaking The Thermometer” sięgnęła po materiały archiwalne z haitańskiego radia. Zapoznała też słuchaczy z tamtejszą muzyką compas (kawałek Trio Select) i śpiewaną po kreolsku piosenką Caetano Veloso. Oprócz wiolonczeli (traktowanej zarówno palcami, jak i smyczkiem) na specyficzne brzmienie składał się kontrabas i zestaw perkusyjny rozszerzony o bongosy. W muzyce czasem pobrzmiewała rhumba i calypso, wszystko było zarazem żywiołowe i przemyślane.

Podobnie jak McCalla, występujący przed nią Alvin Youngblood Hart’s Musce Theory zahaczał o rejony karaibskie – a to zdarzył mu się czysto instrumentalny kawałek niemal dubowy, a to inny kojarzył się ze ska. Nie było to spodziewane – wszak muzyk jest znany jako mistrz country bluesa. Uderzający był też jego naturalny, lecz oszczędny kontakt z publicznością – zwłaszcza w porównaniu z wdzięczącym się i umizgującym Harrisonem. Rzucone zdawkowe „thanks” muzyce przecież nie zaszkodziło, wprost przeciwnie.

Festiwal Bachowski Świdnica

O ile Wassermusik sprowadza do Berlina nieraz odległe muzyczne światy, o tyle Festiwal Bachowski Świdnica stawia na lokalność. W 1729 roku kantorem Kościoła Pokoju w Świdnicy został uczeń Johanna Sebastiana Bacha, Christoph Gottlob Wecker, który na tę okoliczność poprosił go o list polecający – stąd pomysł na „przejęcie” od Weckera patrona. Festiwal odbywa się nie tylko w Świdnicy, ale i w okolicznych miastach i miasteczkach – między innymi w Walimiu, Pożarzysku, Łagiewnikach i Żarowie. Jest to ukłon organizatorów w stronę mieszkańców, którzy nieczęsto mają szansę usłyszeć u siebie muzykę dawną.

W Bagieńcu Agnieszka Świątkowska, Mariusz Grochowski i Konrad Górka wykonali „Divertimento” Wolfganga Amadeusa Mozarta. Co prawda pogoda uniemożliwiła zrealizowanie w pełni festiwalowego formatu „pikniku romantycznego”, lecz we wnętrzu jednej ze stylowo odnowionych sal Winnicy Silesian panowała równie niezobowiązująca atmosfera. Okazało się, że ani picie wina, ani dokazujące dzieci nie szkodzą muzyce. Taki piknikowy odbiór to jeden z pomysłów na włączenie odbioru muzyki w codzienność. Drugim jest „śniadanie na trawie”, czyli seria porannych koncertów anonsowanych adnotacją „kosze piknikowe mile widziane”. Nie przynosi to ujmy poważnej muzyce, nie odbiera nic z niezwykłości czy wyjątkowości, ale uświadamia, że nie jest to odświętna rzecz, że może funkcjonować w połączeniu z innymi elementami codzienności i relaksu.

Są też oczywiście na festiwalu koncerty uroczyste, pielęgnujące odświętność – jak choćby te w oszałamiającym Kościele Pokoju. Bachowska kantata wykonana została podczas mszy (co nie powinno dziwić – przecież w takim celu te utwory powstawały). Ale to nie przekreśliło pewnej dozy familiarności (której doświadczyłem zaskakująco wprost, gdy okazało się, że para siedzących obok mnie osób, którym bardzo zależało na tym konkretnym miejscu, „z którego będzie dobrze widać”, to rodzice jednego z wykonawców).

 

Te wakacyjne migawki z muzycznych festiwali wskazują na to, jaki był charakter uczestnictwa w nich – epizodyczny, krótki, pozostawiający pewien niedosyt. Ale zarazem wzbudzający refleksje nie tylko nad muzyką oraz nadzieję, że w przyszłym roku będę miał na muzykę więcej przestrzeni.