Nr 1/2025 Na dłużej

Piosenki rozproszone

Mateusz Sroczyński
Muzyka

Marcin Świetlicki od wielu lat nie wykonuje już na koncertach utworu „Pogo”. W opinii publiczności, podpartej zresztą liczbami z serwisów streamingowych, to jeden z największych przebojów grupy Świetliki, lecz sam autor przy wielu okazjach przyznawał, że tekst z biegiem czasu zdążył się poważnie zdezaktualizować. Trudno zlekceważyć tę deklarację – można mieć bowiem poważne wątpliwości, czy w roku 2024 w tym kraju wciąż „wzorcem mężczyzny jest ksiądz albo handlarz”. Tło obyczajowe wiersza istotnie należy raczej do swojej epoki – czasów transformacji – jednak znajdziemy w „Pogo” fragment zaskakująco trafnie definiujący dziś twórczość Świetlickiego z panoramicznej perspektywy. Mowa o słowach „zawsze zdradzam / w tym szczególnie pozostaję sobie wierny”, które nabierają nowego znaczenia w kontekście rozlicznych współprac poety z całą rzeszą muzyków i zespołów. Te od dawna wykraczają przecież daleko poza Świetliki i są w ostatnim czasie prawdopodobnie intensywniejsze niż kiedykolwiek wcześniej. Dowodzi tego choćby mijający właśnie rok.

Alternatywna przestrzeń

Na pozycji zdradzanych w tej konfiguracji niezmiennie pozostają oczywiście Świetliki – macierzysty zespół Świetlickiego, który latem 1992 roku zawiązał się na bazie undergroundowej krakowskiej formacji Trupa Wertera Utrata. Grupa stanowiła niejako konfrontacyjną odpowiedź na kryzys życiowy, jaki wówczas przeżywał poeta. To właśnie dzięki Świetlikom nastąpiło jego wyraźniejsze opowiedzenie się po stronie świata muzyki, który – jak pokazała historia – pozostaje mu bliski aż do teraz. Debiut sceniczny grupy nastąpił zresztą wcześniej niż pełnowymiarowy debiut literacki Świetlickiego – tom „Zimne kraje” ukazał się w 1993 roku, a pierwszy koncert odbył się w październiku 1992 w ramach ostatniego wydania mówionego pisma „NaGłos”. Nie był to zresztą koncert zwyczajny, a raczej dosadna tożsamościowa deklaracja. Występ młodego (no dobrze, trzydziestoletniego), przyzwoicie zapowiadającego się literata z post-punkowym zespołem niechcący stał się gestem wymierzonym przeciwko polskiemu poetyckiemu establishmentowi. Odrzucenie grzecznego, pretensjonalnego ceremoniału spotkań literackich na rzecz poetyki rockowych piosenek wprawiło w obrzydzenie między innymi obecnych na wydarzeniu Czesława Miłosza i Wisławę Szymborską. I choć Świetlicki nie był pierwszym w Polsce muzykującym poetą (wyprzedzili go na przykład Grzegorz Ciechowski i Grzegorz Kaźmierczak), wywołał lawinę kolejnych projektów muzyczno-literackich pokroju Chain Smokers, Brzoska Kolektywu czy Jesieni, nawet jeśli wszystkie one znacząco różnią się od siebie stylistycznie. Wskazał dla poezji alternatywną przestrzeń, rządzącą się brzmieniem, rytmem i performancem.

Powołanie Świetlików przyniosło efekt wywrotowy i dla krajowego światka literatury, i dla samego Świetlickiego, lecz poruszanie się w obrębie jednego bytu muzycznego szybko przestało mu wystarczać. Początków jego zdrad i konsekwentnego rozpraszania swojej muzycznej działalności można upatrywać już w czasie prac nad drugim albumem grupy – wydanym w 1996 roku „Cacy Cacy Fleischmaschine”, a więc w okresie, gdy kurz po wzbudzającej liczne kontrowersje premierze „Ogrodu koncentracyjnego” jeszcze na dobre nie opadł. To właśnie przy okazji nagrywania „Cacy Cacy…” na drodze lidera pojawił się występujący w trójmiejskim zespole Miłość saksofonista i klarnecista Mikołaj Trzaska, który dograł gościnnie swoje partie do kilku numerów. Świetlicki fascynował się Miłością. Ta zresztą również stanowiła wyrazisty element wywrotowy, tyle że w bańce jazzowej, próbując walczyć z nadętym etosem sceny garniturowo-filharmonijnej (o tym, jak się ta walka skończyła, najlepiej świadczą imprezy pokroju A Story of Polish Jazz i nadawany im eliciarski status…). Nie dziwi więc, że między tymi dwoma szybko zażarło. Najpierw w duecie, a następnie w The Users – prawdopodobnie najbardziej spektakularnej supergrupie, jaką udało się stworzyć na polskim gruncie.

Artystyczna relacja Świetlickiego z Trzaską nie przetrwała do dziś, ale może stanowić symboliczny punkt zwrotny w karierze tego pierwszego. Lawina powstających na pęczki zespołów, tych krótko- i długotrwałych, była nie do zatrzymania: Czarne Ciasteczka, Yoda, Zgniłość, Najprzyjemniejsi, Julia i Nieprzyjemni, Morświn… Lista jest długa, a przecież nie wymieniłem jeszcze duetów z Cezarym Ostrowskim, Antonim „Ziutem” Gralakiem, Pawłem „Paulusem” Mazurem (Biały Robot) i wielu innych pomniejszych współprac.

Biorąc pod uwagę wzbierającą w kręgach krajowej sceny niezależnej falę popularności antologii (ich przedmiotami stały się ostatnio ziny „Antena Krzyku” i „Korek), pozwolę sobie nieśmiało zasugerować, że w przyszłości mogłaby powstać także płytowa antologia muzycznej twórczości Świetlickiego zatytułowana „Marcin Świetlicki: Piosenki rozproszone”. W zestawieniu z wierszami, które wydają się niemalże perfekcyjnie uporządkowane w kolejnych tomach i kompilacjach, piosenki dryfują oddalone w rozproszonych, niezależnych od siebie źródłach. Pewne próby ich uporządkowania zostały podjęte w 2015 roku przy okazji premiery składanki „Zło, te przeboje”, ale już wtedy był to zaledwie wycinek twórczości krakowskiego (dziś jednak bardziej nowohuckiego) poety. Nie muszę chyba nadmieniać, że od tamtej pory minęło prawie dziesięć lat, co oznacza, że piosenkowy dorobek Świetlickiego znów uległ znacznemu powiększeniu.

Osobliwy stan umysłu

Pomimo tych ciągłych skoków w bok, Świetliki pozostają aktywne nieprzerwanie od trzydziestu dwóch lat, co czyni z nich najdłużej i najaktywniej działające przedsięwzięcie sceniczne z udziałem Świetlickiego. Zespół nieustannie wybiera się wprawdzie w trasy pożegnalne, ale należy traktować je raczej jako permanentną kpinę z nostalgicznego marketingu towarzyszącego różnorakim jubileuszom czy emocjonalnym zapowiedziom artystycznych emerytur. O tym, że grupa na takową emeryturę się nie wybiera, niezbyt regularnie przypominają publiczności jej nowe płyty – w 2024 roku był to zapowiadający większy materiał winylowy minialbum „Demens Avis In Excelsis”.

Już sam tytuł sugeruje, że Świetliki to więcej niż zespół – to raczej osobliwy stan umysłu. Basista Grzegorz Dyduch na jednym z niedawnych koncertów stanowczo odrzucał dosłowną propozycję tłumaczenia, sugerując nienachalnie seksualny podtekst. „Szalone ptaki na wysokościach”? Na upartego można się tu doszukiwać jakichś dwuznaczności, zwłaszcza jeśli zna się zamiłowanie Dyducha do dowcipów na temat aktywności płciowych czy chorób wenerycznych. Tymczasem, jak dane mi było dowiedzieć się zupełnie przypadkiem, jest to po prostu próba rekonstrukcji zapomnianego ulicznego porzekadła „ochujało ptaszka w locie”. Kontynuację tych lingwistycznych zabaw znajdziemy w tytułach dwóch instrumentalnych miniaturek, brzmiących kolejno: „Lues, Syphilis Et Vitae Finis” (Syf, kiła i mogiła) oraz „Penis, Culus Et Lapidus Tumulus” (doprawdy niezwykle zgrabna wariacja na temat powiedzonka „chuj, dupa i kamieni kupa”, które za sprawą podsłuchanego w restauracji Roberta Sowy ministra Marka Belki przeszło do politycznego mainstreamu).

Humoru znajdziemy tu jeszcze więcej: rzekomym autorem romantycznego tekstu „Pójdźmy do zoo” uczyniono niejakiego Eutanazego Pustelnika, a gwóźdź programu stanowi nowa, uaktualniona wersja przeboju „Filandia”, w której dodatkowo obrywa się rodzinie prezydenta, polskiej reprezentacji, a nawet… kebabom. To dla Świetlików znamienne, że ta wisielcza zgrywa miesza się z realną grozą i egzystencjalnym niepokojem. Wystarczy wsłuchać się w grobową partię altówki w przeszywającej, oskarżycielskiej „Finlandii”, by zdać sobie sprawę, że każdy żart pada tu po to, by nie pozwolić sobie zwariować. A pretekstów jest mnóstwo – od osobistych tęsknot, apatii aż po osamotnioną, konsekwentną nieprzynależność polityczną Świetlickiego wyrażoną w „Święcie demokracji”. Akompaniament do tych rozterek nie jest w wykonaniu Świetlików niczym nowym, to sprawdzony, oniryczny trans, z biegiem lat coraz bardziej posępny i budzący coraz większe skojarzenia ze współczesną twórczością Swans. Daje się jednak zauważyć na płycie mniej werwy i słabnącą potrzebę konfrontacji, ustępującej płynącym, delikatniejszym formom. Cóż, jak mówił Świetlicki w wiosennym wywiadzie udzielonym Dominice Górko dla „CzasKultury.pl”: „ten Eros bledziutki jest, nieśmiały, głęboko ukryty”. A jednak wystarczy sięgnąć po niedawne wydawnictwa „Sierotka Live”, by przekonać się, że z tą słabnącą kondycją Erosa to nie do końca prawda.

fot. Maciej Kaczyński | dzięki uprzejmości CK Zamek w Poznaniu

Krakanie, mruczenie

Jesienią 2023 roku odbyła się krótka trasa koncertowa promująca wydany w czerwcu tom „Sierotka”. Świetlicki występował wówczas z Michałem Wandzilakiem (gitara, klawisze), Jackiem Prościńskim (perkusja) i Olem Walickim (kontrabas). Dwa spośród tych występów udało się zarejestrować i wydać: mowa o koncertach w stołecznej Elektrze (winyl, bez Prościńskiego) oraz w sopockim SPATiF-ie (kaseta). Wszystkie koncerty w ramach tej trasy polegały na odczytywaniu przez Świetlickiego całej zawartości „Sierotki” do improwizowanych podkładów muzycznych wykonywanych w czasie rzeczywistym przez jego towarzyszy. Podobne przedsięwzięcie w dorobku poety zdarzyło się wcześniej raz, gdy w 2016 roku Wydawnictwo Wolno wydało zapis improwizowanej sesji jazzowej Zgniłości do scenicznego odczytu tomu „Drobna zmiana”. Skromna częstotliwość realizowania takich projektów może wydawać się zaskakująca, gdyż to właśnie ona ukazuje najlepiej kontrkulturowy rodowód poczynań naszego bohatera.

To od bitników uczył się bowiem bezczelnego asymilowania tego, co w poezji nie wypada. Jest kontynuatorem ich intelektualnej spuścizny. Gdy słucham z magnetofonu wydanej przez Iskra Cassetes „Sierotki”, nie opuszczają mnie skojarzenia z płytami Jacka Kerouaca czytającego fragmenty swoich powieści do fortepianowych podkładów Steve’a Allena. Lub też z szalonymi performance’ami Boba Kaufmana, który do końca życia nie godził się na spisywanie wygłaszanych podczas koncertów tekstów. Właśnie z tymi postaciami Świetlicki dzieli kulturową wierność oralnej tradycji oraz skłonność do nadawania wyższej wartości tekstowi mówionemu czy wręcz wykrzyczanemu. Obie te czynności opanował zresztą Świetlicki do perfekcji. Kracze swoim ciężkim growlem o rozpierdolonych domach, a innym razem mruczy nieśmiało o nocnych spacerach.

W zapisie koncertu ze SPATiF-u znajdziemy wiele improwizowanych słownych żonglerek, składających się na efemeryczne wiersze, powstające i znikające na oczach (i uszach) publiczności. Podczas gdy towarzyszące liderowi trio snuje psychodeliczne strumienie świadomości w stylu Pancernych Rowerów lub krótkie zalążki dynamicznych jazzowych tematów, on spontanicznie znajduje w pojedynczych frazach właściwości refreniczne, obraca je, tworzy napięcie przez powtarzanie i zmienia tempo, doskonale czując puls sekcji rytmicznej.

Trudno wyobrazić sobie bardziej naturalne środowisko dla wierszy Świetlickiego, niż właśnie taki performance. On sam stwarza dla nich okazje, bawiąc się koncepcją spotkań autorskich. Przykładem niech będzie występ sprzed trzech lat z lubelskim duetem Czuła Obserwacja, który wydarzył się niejako w zastępstwie za spotkanie wokół książki „Wybór”. Kompilacja 444 wierszy z 2021 roku nie zdążyła się wówczas jeszcze wydać, naturalnie więc do księgarni Dosłowna nie dojechała. Po spełnieniu obowiązku wymiany pytań i odpowiedzi ze zgromadzonymi czytelnikami Świetlicki przemieścił się natychmiast do Kamienicy Cudów na spontaniczny występ z Czułą Obserwacją. Wydarzenie udało się zarejestrować, nagrano wówczas kilka utworów, na razie jednak ujawniono jeden – miarową, groźną mantrę „Zło, te przeboje”. Reszta, być może, pojawi się na planowanej w przyszłości składance.

Mentalny basista

Wszystkie te sytuacje udają się dlatego, że pisząc wiersze, Świetlicki zdaje się myśleć przede wszystkim rytmem i brzmieniem słów. Pisze tak, jakby komponował. Ta ponadprzeciętna rytmiczna czujność i ujawniana wielokrotnie słabość do niskich tonów czynią z niego nieomal mentalnego basistę. Objawia się to również w szczególnym porozumieniu, jakie potrafi nawiązywać właśnie z tymi, którzy od sześciu strun wolą cztery. Przez większość czasu jego głównym artystycznym partnerem był przecież Dyduch; pod pseudonimem Marianna G. Świeduchowska napisali nawet wspólnie satyryczną powieść „Katecheci i frustraci” (2001). Gdy powstawał zespół Morświn, tę nieformalną funkcję przejęła Małgorzata Tekiel i pełniła ją przez kilka lat aż do czasu swojej przeprowadzki z Krakowa do Warszawy.

Nie dziwi więc symboliczna współpraca Świetlickiego z trójmiejską grupą Dymy, której przewodzi nie kto inny, jak Piotr Pawłowski – autor „Dzienników basowych” i czterostrunowe zaplecze składów takich jak Made In Poland, Formy czy The Shipyard. W ich wspólnym singlu „Niedziela majowa” paradoksalnie to nie rytm liczy się najbardziej, a – ponownie – poczucie humoru prowadzące do groteskowych efektów. Świetlicki na autotunie? Z pozoru czyste kuriozum, ale także wyjątkowo celne dziwactwo. Najbardziej odpowiednią formą tego, co dziwaczne, jak podpowiada w „Dziwacznych i osobliwych” Mark Fisher, jest wszak montaż niepasujących do siebie elementów. Dlatego Świetlicki na autotunie najlepiej sprawdza się wtedy, gdy do klubowych podkładów podśpiewuje beztrosko „w tobie jest chyba szatan”, uprzednio zarzucając siarczyste „kurwa!”, burzące spokój letnich, plażowych motywów gitar. A wszystko to w prostej historyjce o chłopczyku w komunijnym ubranku skarconym przez matkę za sprzedanie kopniaka swojej siostrze. Ot, scenka rodzajowa zasłyszana w centrum Gdańska.

Astralne asparagusy

Tego rodzaju artystyczne kolaboracje mają zresztą dwa zasadnicze efekty, które naturalnie zależą od statusu obu podmiotów. Dogrywając się na winylową reedycję debiutanckiej płyty Oczu Cziornych do nowej wersji „Mrocznego kryminału” (który nomen omen staje się przez to jeszcze mroczniejszy), Świetlicki dosadniej uzewnętrznia swoje fascynacje i wyrazistszą kreską zarysowuje strefę inspiracji. Natomiast gdy wspomaga gościnnie młodszych lub po prostu mniej znanych twórców, legitymizuje ich działalność jako jeden z nestorów wspominanej z nostalgią krajowej sceny alternatywnej czasów minionych. Czy tego chce, czy nie, pomimo wycofania się z codziennego knajpianego życia krakowskiego niezalu, wciąż pozostaje postacią skupiającą jej wszystkie odnogi, a nawet – w pewnych jej zakamarkach – szarą eminencją. Wybory podejmowanych współprac mają więc swoje środowiskowe konsekwencje.

Jedną z bardziej nieoczywistych jest ta ze śląskim parodystą The Syntetic (aka Człowiek Widmo lub Miszcz Pawarotti, jak kto woli), znanym przede wszystkim z ukazujących się w początkach istnienia YouTube’a surrealistycznych interpretacji szlagierów ejtisowego popu. Świetlicki, współtworzący z nim kawałek „Ruski kosmonauta” z tegorocznej płyty „Przebłyski”, brnie w czysty absurd, mrucząc o „astralnych asparagusach”. Poczytalność stojącego za projektem Darka Pakuły była już niestety wielokrotnie podawana w wątpliwość przez samą publiczność, a jego poczucie humoru polegające na wczuwaniu się w nonsens zderzało się z zarzutami o przaśność. W knajpianych rozmowach zaczęły padać od czasu do czasu sugestie, jakoby Świetlicki popadał w jakiś dziwny rodzaj snobizmu, stawiając szalonego Ślązaka wyżej niż przeżywającego ozdrowieńcze uniesienia Nicka Cave’a (aluzja do kąśliwych uwag naszego bohatera wobec płyty „Wild God”).

Nie byłem największym fanem najwcześniejszych dokonań Człowieka Widmo, ale odkąd Pakułę wsparł menadżer i producent Tomasz Bienek, projekt stał się dużo mniej amatorski. To jedna z niewielu sytuacji, w której drobna profesjonalizacja projektu realizowanego w duchu DIY nie zaszkodziła samej sztuce. To nic więcej jak kosmiczna, psychodeliczna i nieco skoczna elektronika z apatycznym, twardym śląskim wokalem drętwo zapodającym teksty przełamujące wszelkie bariery logiki, linearności i realizmu. A to w odpowiednich dawkach zdrowo przeczyszcza głowę. Dla Świetlickiego kontakt z różnej maści freakami to przecież nic nowego. Wystarczy wspomnieć The Users czy grupę Najprzyjemniejsi, której spiritus movens stanowił Dariusz Dudziński – genialny ironista śpiewający o śmierci za pomocą języka wprost zaczerpniętego z bazarowych rozmów pod szyldem Przyzwoitość.

Ktoś mógłby pomyśleć, że przez tak rozproszoną działalność muzyczną Świetlicki rozmienia się na drobne. Sądzę jednak, że ta artystyczna nadpobudliwość działa dla niego jak wyjątkowo skuteczny stymulant oddalający go od rutyny. Autor „Zimnych krajów” (a może bardziej „Ogrodu koncentracyjnego”?) wciąż jest we współczesnej polskiej kulturze wszechobecny. Tymi rozproszonymi piosenkami wytrąca z rąk przeciwników przebrzmiały argument, jakoby już od dawna „się skończył”. Przeciwnie – wciąż się liczy, wciąż stoi pośrodku, grożąc obu stronom barykady. Nie chce zamilknąć, nie chce dać od siebie odpocząć, a pewne sprawdzone źródła donoszą, że kolejne utwory z jego udziałem ukażą się już niebawem.

To co, kiedy ta piosenkowa antologia?