Spa u Erika Svetofta tyle ma wspólnego z relaksem i odnową, ile hotel Overlook u Stephena Kinga z wypoczynkiem. Zestawienie to jest uprawnione – autor komiksu znakomicie bawi się atmosferą makabry – a zarazem nie do końca: nie ma tu bowiem złożonej struktury fabularnej ani eksplorowania psychologii postaci. Choć więc Svetoft serwuje nam coraz śmielsze graficzne obrzydliwości, w kwestii fabuły wydaje się asekurancki: pozostaje na poziomie ogólnego pomysłu i luźnie przeplatających się wątków, które zdają się wędrować własnymi ścieżkami. Autor nie skupia się na pogłębianiu ani różnicowaniu świata przedstawionego – zależy mu raczej na budowaniu atmosfery i wydobywaniu symbolicznego znaczenia kolejnych graficznych miniatur.
Młoda para musi oderwać się od codzienności – udaje się więc (a my wraz z nimi) do tytułowego spa – miejsca niczym z katalogu biura podróży i językiem katalogu się posługującego. Czytamy więc o „myśleniu holistycznym”, „szerokim zakresie usług” czy o tym, jak „tradycja łączy się z innowacją”. A chwilę później trafiamy na zaplecze – do pralni pełnej pary i zmęczonych pracowników. Ten powtarzający się wciąż na wielu polach kontrast – piękna i brzydoty, bogactwa i brudu, a koniec końców życia i śmierci – jest siłą napędową komiksu Svetofta.
„Spa” to kolaż scenek, które łączą miejsce i czas – ekskluzywny ośrodek gdzieś na północy Europy, w pewnym nieokreślonym momencie. Jest tam jakby luksusowo, jest też absolutnie przerażająco i obrzydliwie. W ciemnościach coś się czai – i lepiej nie wiedzieć co. Baseny wypełnia podejrzana, czarna maź, a kolejne zabiegi relaksacyjno-upiększające zdają się działać na opak, sprawiając, że na twarzach gości pojawiają się niepokojące zmiany. Ludzie znikają albo poddają się tajemniczej, diabelskiej sile, która wypełnia każdy kąt i każdą szczelinę tego miejsca. Trup ściele się gęsto, czasem w całości, a czasem we fragmentach, zawsze przedziwnie poskręcany.
Ideowo „Spa” jest krytyką – w najszerszym rozumieniu krytyką późnego kapitalizmu i korporacjonizmu, a już bardziej szczegółowo krytyką branży wellness oraz konsumpcjonistycznych praktyk self care, przedstawianych jako dbanie o swój dobrostan, a faktycznie będących sposobem na performowanie swojego statusu i jego reprodukcję. Dużo tu będzie także o nierównościach na linii pracodawca–pracownik, toksycznym środowisku pracy, mobbingu ze strony przełożonych i współpracowników. Zobaczymy sceny karykaturalnych sesji organizowanych przez HR, mających na celu ukaranie pracownika czy też zmotywowanie zespołu. Do skompletowania kapitalistycznego bingo dostaniemy postać dyrektora spa, który swój sukces zawdzięcza nepotyzmowi i koneksjom rodzinnym.
Wszystkie te pomysły nie przekładają się na złożoną fabułę z klasycznym porządkiem (początek, rozwinięcie, zakończenie) – tworzą raczej mozaikę zdarzeń i dość symbolicznych, niejednokrotnie trudnych do odczytania scen. To samo w sobie nie jest zarzutem – nielinearne i kolażowe narracje znane są w kulturze i popkulturze nie od dziś, potrafią zarówno zapewnić arcydzielność, jak i przynieść czytelniczą przyjemność. Nie chodzi jednak o to, że „Spa” zostało tak opowiedziane, lecz o to, jak owa konwencja zostaje zrealizowana. Kłopot polega na tym, że przemieszczając się wzrokiem przez kolejne kadry, gubimy się nie tylko z powodu niejasności wydarzeń (co wobec „dziwacznej” i „osobliwej” narracji bywa pożądane), ale i w gąszczu postaci, gdyż wiele z nich jest zwyczajnie do siebie podobnych. Wielu bohaterów cierpi niestety na syndrom jednej twarzy – ten zabieg graficzny (również znany w komiksach nie od dziś) okazuje się niefortunny, gdy nakłada się na nieokreśloność fabularną. Na dodatek autor często poddaje owe twarze zniekształceniom wynikającym z morderczego oddziaływania tytułowego przybytku. Nie pomaga także jednolity ubiór postaci, które są albo gośćmi (noszą więc szlafroki lub stroje kąpielowe), albo pracownikami (wtedy ubrani są w uniformy).
Na poziomie wizualnym Svetoft z jednej strony tworzy więc proste rysunki (nie tylko, jeśli chodzi o projekty postaci – wiele kadrów pozbawionych jest tła, oszczędne i minimalistyczne są projekty wnętrz), ale z drugiej poświęca wiele uwagi szczegółom, kiedy przychodzi do przedstawiania tego, co straszne, niezwykłe, obrzydliwe i powykręcane. Przywiązanie do detalu dotyczy jednak tylko tego, co wynaturzone i zniekształcone. Autor często sięga po elementy body horroru, zarówno ludzkiego, jak i zwierzęcego. Na polskim polu „Spa” blisko zatem do prac Zaskórskiego, choć bez właściwego temu ostatniemu ukierunkowania na fascynacje biomechaniczne rodem z prac Hansa Gigera (pozostając w obszarze „bio”). Dużo tu przerostów, wysuszonych, martwych twarzy, wypełzającego zewsząd robactwa czy ludzko-zwierzęcych hybryd. I płynów – czarna maź wypełnia hotelowe baseny, oblepia ściany, znaczy brudnymi śladami podłogę. Nie radzą sobie z nią sprzątacze i sprzątaczki, nie radzi sobie personel techniczny.
Choć w blurbowym opisie wymienione zostają skojarzenia z filmami Davida Lyncha i Larsa von Triera, najciekawsze i najtrafniejsze wydaje się dokonane przez wydawcę usytuowanie Szweda obok japońskiego artysty Junjiego Itō. U obu twórców, oprócz niezwykłego pietyzmu i drobiazgowości względem obrzydliwego i dziwnego, do czynienia mamy także z podobną atmosferą opowiadanych historii – pewną specyficzną dusznością, poczuciem klaustrofobicznego uwięzienia. To ostatnie w przypadku „Spa” wybrzmiewa najmocniej, gdy kadry układają się w zamknięte kompozycje identycznych korytarzy, w których gubią się bohaterowie, a my wraz z nimi.
Jak przystało na narrację czerpiącą raczej z postmodernistycznych zabaw wszystkich niż modernistycznej struktury, dużo tu kadrów niemych, zabawy kontekstami i kontrastem. Obecne są i nawiązania do klasyki malarstwa – dyrektor spa stojący na czarnym szczycie, odwrócony do nas plecami i wpatrzony w dal niczym „Wędrowiec nad morzem mgły” Caspara Davida Friedricha, odpoczywający przy basenie młodzieńcy przypominają chłopców z aktów Henry’ego Scotta Tuke’a (u Svetofta towarzyszy im jednak wielka, lewitująca twarz, która zdaje się głównym źródłem światła), a świńskie tusze wylewające się w marszu śmierci na dopiero co wyczyszczony korytarz to modelowa definicja danse macabre.
Autor przyznaje, że jego proces twórczy pozbawiony jest jednego, konkretnego planu, że lubi sam siebie zaskakiwać w trakcie pracy. Historia powstaje podczas rysowania. Svetoft wychodzi od idei, zalążka i pozwala rysunkowi wyznaczać własne ścieżki, stawiając na spontaniczność czy to kiedy chodzi o kadr, czy też wprowadzanie nowych postaci, a nawet linii fabularnych. Jak dodaje, lubi zaczynać gdzieś pośrodku, wypełniając później nie tylko to, co kolejne, ale i to, co wydarzyło się wcześniej (co rzuca dodatkowe światło na brak linearności). Dowody wszystkich ulubionych strategii i tendencji autora dostrzec można w „Spa”.
Jeśli mam do tej zabawy jakieś wątpliwości, to dotyczą one proporcji. Obawiam się, czy ostentacyjne przeestetyzowanie (mamy też kilka świetnych całostronicowych ilustracji i dwustronnych rozkładówek) służy tematyce, która jest ledwie sygnalizowana pretekstową fabułą. Kiedy to, co przerażające i obrzydliwe na poziomie obrazu wylewa się z kolejnych stron komiksu, ulatuje to, co często jest najstraszniejsze: społeczne nierówności, kontrast między życiem garstki bogatych i rzeszą pracujących na nich biednych, marnotrawstwo i nadmiar towarzyszący żyjącym w luksusie, sztuczność życia na pokaz, pełnego egzystencjalnej pustki, którą usilnie próbuje się wypełnić aktywnościami, jakich członkowie klas średniej i wyższej oczekują od siebie nawzajem. Wszystko to jest widoczne we fragmentach komiksu, ale ostatecznie gubi się w nadmiarze makabreski, znika przygniecione kolejnymi graficznymi popisami autora i jakoś nie może wybrzmieć na tyle mocno, na ile by mogło. Być może to najlepsza ilustracja tego, jak działa uwiąd wyobraźni, jeśli chodzi o opowiadanie o rzeczywistości realnego kapitalizmu. Ale czy autor jest w tej kwestii samoświadomy…?
Erik Svetoft nie zaprząta sobie głowy fabularną nadbudową, oddając się w pełni tworzeniu spontanicznemu. Ale nie znaczy to, że lektura komiksu „Spa” dostarcza jedynie graficznej, estetycznej, intertekstualnej zabawy. Możemy udać się w tę dziwną i straszną podróż ze świadomością, że to, co nas niepokoi, oraz w jaki sposób nas niepokoi, może wiele powiedzieć o naszej rzeczywistości.