Mój własny ogród przyspieszał z godziny na godzinę. Pierwszy raz kosiłam trawę 29 marca, wycinając krętą ścieżkę na trawniku przy szklarni. „Nietoperz w granatowym powietrzu – napisałam tego wieczoru w dzienniku – a potem polna mysz na progu”. Następnego dnia w gołębniku pojawiły się kawki z dziobami pełnymi gałązek, wykrzykujące swoje kłótliwe „czak, czak, czak!”. Wiosna rozpędziła się na dobre. Zjedliśmy śniadanie na zewnątrz, a potem w ogrodzie z sadzawką posadziłam w donicach pelargonie: ‘Surcouf’ o kwiatach w zaskakującym kolorze buraczków konserwowych i ‘Crocodile’, nazwaną tak od różnobarwnych kwiatów w kształcie łusek. Po północnej stronie domu znajdowała się porzucona trójkątna rabata naprzeciwko większej, bardziej nasłonecznionej, na której Ian urządził swój ogródek ziołowy. Wyrósł tam na żwirze wesoły jaśmin nagokwiatowy. Pod żwirem położono jedną z tych okropnych mat przeciwko chwastom, zrobionych z czarnego plastiku, który nieuchronnie rozpada się na włókna i przeżyje nas wszystkich. Morris by ich nienawidził.
Tego popołudnia pod wpływem impulsu wyrwałam ją z ziemi i przesadziłam tam fiołki, pierwiosnki i malutki ciemiernik, który ledwo dychał obok pojemników na śmieci. Był to najcieplejszy marcowy dzień w ciągu ostatnich trzydziestu pięciu lat. Zjadłam tradycyjną wielkopiątkową słodką bułkę ozdobioną krzyżem i wypiłam filiżankę herbaty, a potem poszłam na rabatę pod oknem salonu, która także została pokryta żwirem i obsadzona niewymagającą pracy lawendą, teraz wybujałą i smutną. Pod koniec dnia miałam przekopaną nową rabatę, gotową do sadzenia. „Róża ‘Vanessa Bell’? – napisałam. – Goździki, sasanki, mak polny ‘Shirley’?”
O to właśnie chodziło w ogrodnictwie. Tyle możliwości. Kilka godzin później nabazgrałam: „Znów nietoperze”. Zaczynała mnie upajać sama różnorodność form życia, które przetrwały. Białe fiołki, różowe bergenie, soczyste, koloru kadmowej zieleni, spiczaste liście liliowca, a potem prawdziwy zwiastun wiosny: różowe jak ciało płatki magnolii wyłaniające się z pąków, ich aksamitne pokrywy opadające na trawę. Z początku były tylko dwa czy trzy kwiaty, ale następnego ranka jakby wielki statek rozpostarł żagle i stanął na kotwicy na trawniku. Zwrot „tyle do zrobienia” pojawiał się na niemal każdej stronie mojego dziennika, wraz z „obijam się”, które to zajęcie często pochłaniało mi cały dzień.
Kiedy zabiły dzwony po śmierci księcia Filipa, przycinałam bukowy żywopłot, a po pierwszej szczepionce na covid malowałam szklarnię. W niektóre poranki byłam na nogach już o czwartej albo wpół do piątej – wyrywałam przytulię, stawiałam trójnożne podpory i sadziłam groszek pachnący, jeszcze w piżamie przystrzygałam bukszpan, zanurzając sekator w rozcieńczonym wybielaczu, żeby zapobiec śnieci. W swoje urodziny w połowie kwietnia czułam się tak, jakbym znalazła się we wnętrzu jednej z tkanin Morrisa.
Marny ogródek przy szklarni przeobraził się w łąkę, którą zaplanowałam i wysiałam jeszcze zimą. Najpiękniejsza była wcześnie rano i tuż przed zachodem słońca, kiedy nisko padające promienie przenikały przez otaczające ją zielone ściany grabowego żywopłotu, oświetlając kraciaste szachownice o plamistych, fioletowych płatkach, tak że wyglądały jak jaskrawe wzory na tureckim dywanie. Na rabatach przy sadzawce wśród wzbierającej fali hiacyntowców i mekonopsów walijskich wytryskiwały fontanny zielonkawoniebieskich liści karczochów. Niewielka, omszała sztamowa kalina koreańska, ignorowana przeze mnie całą zimę, wydała z siebie absurdalne różowe pompony, emanujące smużkami odurzającego zapachu. Przyszedł Matt i odczepił pnącą różę od wiśni, która miała w końcu być ścięta. Zostawiłam go z kubkiem earl greya, a gdy wróciłam kilka godzin później, okazało się, że udało mu się nakłonić sztywne, stare łodygi do zagięcia w pętle i zawijasy, które pokryły cały mur na tyłach.
Gdy ukazały się gołe kawałki ziemi, zaczęłam szkicować pierwsze plany nasadzeń. Chciałam mieć kępę narcyzów cyklamenowatych pod magnolią, takich, co to wyglądają jak Prosiaczek, któremu wiatr zawija uszy do tyłu. Jaskrawo-żółtych, perłoworóżowych. Kolejne ciemierniki pod leszczyną, żółtawozielony ciemiernik ‘Ballard’ z plamą rdzawej czerwieni w kielichu oraz piękna fioletowawa mgiełka zawilców greckich pod piwonią drzewiastą, która właśnie rozkwitła mnóstwem kwiatów o pogniecionych płatkach barwy żółtka jajka. Wszędzie były irysy. Usuwaliśmy obumarłe rośliny, a na ich miejscu pojawiały się nowe. Krzew róży czerwonawej kompletnie padł. Wielkie połacie jasnoty, która podbiła i splądrowała ocienioną rabatę w ogrodzie z sadzawką. Różnobarwna trzmielina, tak czy owak paskudna, zarastająca dwie trzecie ścieżki. Chruścina – chora, prusznik – martwy. Zamiast nich posadziłam więcej różowawo-zielonej jarzmianki, bodziszki armeńskie Geranium psilostemon, werbenę oszczepowatą ‘Pink Spires’ oraz mnóstwo złotego dzielżanu. Kupiliśmy sześć karasi chińskich, cztery pomarańczowe i dwa czarne, i ogród od razu nabrał życia. Tulipany przekwitły, po nich pojawiły się orliki, fala fioletowych i białych wieczorników damskich, fioletowy czosnek główkowaty i pierwsze promienne róże.
Morris uważał, że otoczenie każdego człowieka może i powinno być piękniejsze. Twierdził, że ludzie mają prawo mieszkać w pięknych, nieskażonych, czystych miejscach, i podobnie jak John Ruskin żywił przekonanie, że piękno nie jest luksusem oraz że rzeczy luksusowe i zbędne właściwie nie są piękne, ponieważ piękno ściśle wiąże się z praktycznością i przyrodą. Jednym z założeń firmy Morris & Co. było to, że rzeczy użyteczne są pełne godności i zasługują na poważne podejście i staranność wykonania. Jak ujmuje to autorka biografii Morrisa Fiona MacCarthy, u podstaw działania firmy leżały „radykalne zasady, zgodnie z którymi wyroby miały być projektowane przez ludzi dla ludzi”[1]. Fakt, że firma Morrisa zajmowała się wystrojem pałaców należących do bogaczy, w tym sali tronowej pałacu Świętego Jakuba, był jednym z powodów, dla których wpadł on ostatecznie w ramiona – a właściwie serdeczny uścisk – socjalizmu i gwałtownie przeobraził się z rzemieślnika w marksistowskiego działacza co się zowie.
W eseju „How I Became a Socialist” [Jak zostałem socjalistą], napisanym w 1894 roku, przedstawia swoje poglądy bardzo prosto.
Otóż przez socjalizm rozumiem taki stan społeczeństwa, w którym nie znajdzie się ani bogatych, ani biednych, nie znajdzie się pana ni sługi, nie będzie próżniaków ni pracujących ponad siły, ani wyczerpanych nerwowo pracowników umysłowych, ani robotników, co stracili serce do swej pracy, innymi słowy, w którym wszyscy ludzie żyć będą w jednakich warunkach i zajmować się będą swymi sprawami bez marnotrawstwa, z pełną świadomością, że szkoda dla jednego oznaczać będzie szkodę dla ogółu – i w którym wszyscy pojmą nareszcie, co znaczy DOBRO WSPÓLNE[2].
Ostatnie słowo oryginału, commonwealth, jeszcze nie nabrało swoich kolonialnych konotacji i oznaczało kolejny etap kontinuum wiodącego wprost od wspólnego skarbu Winstanleya do komunizmu Barmby’ego.
To interesujące, że ogród, jaki Morris stworzył w Red House, był tak jawnym zaprzeczeniem ogrodów krajobrazowych projektowanych przez „Capability” Browna i jemu podobnych, z wpisanym w nie przesłaniem o hierarchicznym porządku społecznym jako czymś zarazem naturalnym i trwałym. We wspomnianym eseju, podobnie jak w większości swoich tekstów z tamtego okresu, Morris wprost pomstował na coś, co określał jako wigowskie myślenie. Chodziło właśnie o to, co budziło we mnie taki niepokój, gdy czytałam Horace’a Walpole’a, o tę samą przestarzałą i groźną mrzonkę, której ulegają również współcześni politycy – wiarę w mechaniczny postęp, silne przekonanie co do zalet i korzyści płynących z rozwoju przemysłu, uwielbienie dla zysku jako promiennej nagrody samej przez się.
Ze strony Morrisa nie było to po prostu zapatrzenie w przeszłość. Oskarżenie o nadmierne przywiązanie do przeszłości można wręcz uznać za element tej samej wigowskiej mentalności, przekonania, że ludzkość dzięki kolejnym zdobyczom nieustannie pnie się w górę i że zatrzymanie się albo zawrócenie na tej drodze to akt automatycznie negatywny i regresywny, który pociągnąłby za sobą odpowiednio druzgoczące konsekwencje społeczne i ekonomiczne. Morris natomiast uważał, że wiele decyzji związanych z postępem było błędnych, że dobre i proste sposoby robienia różnych rzeczy zastąpiono tańszymi i szybszymi, co zubożyło i naznaczyło szpetotą życie wielu ludzi, podczas gdy bardzo nieliczni stali się milionerami. Bez wahania uznawał przy tym, że sam ponosi część winy za tę sytuację jako wytwórca, pracodawca czy konsument, i w jednym ze swoich wykładów zadawał wciąż pozostające bez odpowiedzi, dręczące i buntownicze pytanie: „Jak możemy czerpać pożytek czy radość z rzeczy, którą ktoś wytworzył w bólu i rozpaczy?”[3].
Choć jego Wieści z nikąd powstały pod wyraźnym wpływem umiłowania dla średniowiecza, nie chciał wtrącać ludzi na powrót w ciemne wieki. Pragnął przyszłości, której fundamentem byłaby równość i w której hołubiono by oraz traktowano jako dobro wspólne najbardziej złożony i cenny ze wszystkich zasobów – świat przyrody. Gdybyż tylko wzięto pod rozwagę jego przestrogi. Skoro uprzemysłowiony, zhierarchizowany i oparty na wyzysku dziewiętnastowieczny świat Morris postrzegał jako „wstrętny, bezcelowy, szpetny chaos […], zszarzałą nędzę cywilizacji”[4], można sobie wyobrazić, co by sądził na temat współczesności. Katastrofa ekologiczna, wymieranie gatunków, a jednocześnie wciąż niepowstrzymana obsesja na punkcie rozwoju, ślepa wiara w technologię jako koło ratunkowe. Metaversum, kolonie na Marsie, mikroplastik, zamachy stanu na Twitterze – o, jakże wielkie byłyby gniew i rozpacz Morrisa.
Zbudowanie nowego społeczeństwa uznawał za ważniejsze niż tworzenie sztuki, co obejmowało również jego własne dzieła (kiedyś zastanawiał się publicznie, czy wszystkie piękne przedmioty, które stworzył, nie są tyleż warte, co Ludwik XVI i jego zabawy w ślusarza i zegarmistrza). Uważał jednak również, że sztuka i rewolucja nie wykluczają się nawzajem, ponieważ sztuka wyrasta z „życia w spokoju i rozkwicie”[5].
Wymaga ona zatem wielkiego przewrotu w porządku społecznym, jeśli nie ma się stać po prostu wykwitem kapitalizmu, ładną, bezcelową naroślą. Luksus i gnuśność nie były w pojęciu Morrisa sztuką. Jeśli artysta ma jakieś zadanie, to polega ono na tym, by wskazywać innym drogę, a także dawać im pokarm i budzić w nich pragnienie, by tą drogą podążyli. Jaki wspaniały bastion wiary wznosi Morris w tym jednym zdaniu:
Zadaniem sztuki jest postawić przed nim [człowiekiem] prawdziwy ideał życia spełnionego i rozumnego, życia, w którym postrzeganie i tworzenie piękna, to znaczy czerpanie prawdziwej przyjemności, winno być uznawane za równie człowiekowi niezbędne jak chleb powszedni, tak aby żaden człowiek ani zbiorowość ludzka nie byli go pozbawieni, chyba że przez zwykły opór, czemu należy się ze wszystkich sił przeciwstawiać[6].
Podobnym niezwykłym optymizmem emanują Wieści znikąd, powieść, która jest nie tyle projektem społeczeństwa przyszłości, ile zachętą do wyobrażenia sobie, jak mogłoby wyglądać nasze życie, gdybyśmy zmienili priorytety, bez strachu, chciwości czy ubóstwa stanowiących skutki kapitalizmu. Jakie byłoby w dotyku, jak by pachniało, jakie byłyby jego cechy zmysłowe. Jak ludzie mogliby się wtedy ubierać, jak by ze sobą rozmawiali. Jak mogłyby się zmienić relacje międzyludzkie, gdyby nie deformowało ich dążenie do zysku. W Anglii, w której budzi się Guest, pieniądze nie istnieją. Ludzie pracują dlatego, że chcą, tak jak ogrodnicy, z czystej miłości do tworzenia. Kapitalistyczny system wyalienowanej pracy rozpłynął się w powietrzu.
Z początkiem czerwca ogród rozrósł się dwukrotnie, nie żartuję. Był rozkwiecony i aż obwisał pod własnym ciężarem, wypełniony niczym sklep ze słodyczami naparstnicami i łubinem odmiany ‘Russell Hybrids’ w czerwieniach i fioletach, jak z bombonierki Quality Street, które tworzyły wesoły kontrast z delikatnymi, świeżymi pióropuszami glicynii. Dwie róże ‘Madame Alfred Carrière’ obrastające front domu nareszcie rozkwitły, a ich otwarte rozety brzoskwiniowej barwy wyglądały cudownie, dopóki nie spadł deszcz. Dwie rabaty z przodu były wcześniej pokryte matą przeciwko chwastom oraz żwirem i rosnącymi w odstępach kępami niezniszczalnej turzycy, które przypominały niewielką osadę. Ogród mało wymagający. Na początku wiosny w ciągu dwóch dni harówki wyrwałam to wszystko, przekopałam i stopniowo zapełniłam te rabaty mnóstwem wiejskich roślin, które „kwiaciarz” John Clare pewnie by rozpoznał, takich jak naparstnica, fenkuł, hyzop, arcydzięgiel i firletka kwiecista. Dorzuciłam też trochę nasion aksamitek i kosmosu, ładnych letnich roślin jednorocznych, które pewnie by się Clare’owi spodobały. Ogród dla sąsiadów. Moją dewizą była swoboda. Swoboda i bujność.
Fragment książki Olivii Laing „Ogród poza czasem. W poszukiwaniu wspólnego raju”, która w przekładzie Dominiki Cieśli-Szymańskiej ukazała się właśnie nakładem wydawnictwa Czarne.