W jednym z odcinków „Cudownych lat”, kultowego serialu w Polsce lat 90., uczniowie szkoły Kevina Arnolda mają wziąć udział w zajęciach dotyczących rozmnażania człowieka. Ekscytacja grupy sięga zenitu jeszcze przed ich rozpoczęciem. Chłopcy wiercą się i szepczą, podczas gdy zestresowany wuefista, który prowadzi lekcję, z pomiętej kartki skrupulatnie przerysowuje kredą na tablicę jakiś kształt. Kiedy kończy odtwarzanie schematycznego rysunku macicy i jajników, rozczarowana młodzież wydaje jęk zawodu. Najodważniejszy z nastolatków, dla dobra nauki, pyta, czy nauczyciel może dorysować resztę kobiety. „Resztę kobiety? Dobrze” – zgadza się trener, obwodząc pojedynczą linią wcześniej stworzony rysunek oraz dodając małe kółko głowy i kreski kończyn.
Taki obraz edukacji seksualnej pasuje jak ulał do optyki współczesnej władzy państwowej w Polsce i – coraz bardziej zależnej od decyzji tej władzy – polskiej szkoły. Przedstawiciele rządzących krajem prawicowych partii udają, że największym problemem młodzieży w odniesieniu do seksualności byłoby otwarte mówienie na jej temat, wyjaśnianie wątpliwości, rozwiązywanie problemów i rozwiewanie towarzyszących jej lęków. Minister Przemysław Czarnek oraz powiązani z nim kuratorzy i kuratorki oświaty starają się wmawiać wszystkim, że seksualność służy tylko prokreacji albo szatanowi, a jedynym jej dopuszczalnym modelem jest heteroseksualność. Posiadanie dzieci, prezentowane jako najważniejszy cel życia każdej kobiety (poza tymi, które poświęcą się służbie zakonnej), ogranicza horyzont widzenia przedstawicielek tej płci do funkcji ich jajników i macicy. Milcząco przyjmowane jest założenie, że chłopcom i mężczyznom nie trzeba przekazywać żadnych informacji, ponieważ sami z pewnością znajdą „właściwą” drogę. Im mniej wiedzieć będą młodzi, tym więcej coraz młodszych Polek będzie rodzić polskie dzieci. Dla osób sprawujących władzę, których decyzje kształtują naszą teraźniejszość i przyszłość, pojęcia takie jak przyjemność, bezpieczeństwo, zrozumienie, wyrozumiałość i wolność w odniesieniu do seksu nie mają żadnego znaczenia.
Uzależniona od uwarunkowań politycznych polska praktyka edukacyjna, oświatowa i informacyjna – z długą listą zaniedbań, stygmatyzujących przekłamań i dezorientujących przemilczeń, których celem jest przejmowanie kontroli nad wszystkimi sferami życia obywateli, także (lub: przede wszystkim) ich ciałami – stanowi znaczący kontekst, o którym trudno zapomnieć w dyskusjach o edukacji seksualnej w Polsce. Świadomość tych problemów towarzyszy też spektaklowi, którego premiera odbyła się kilka dni przed walentynkami w Teatrze Współczesnym w Szczecinie. Na scenie „Edukacji seksualnej” nie pojawiają się wprawdzie bezpośrednie nawiązania do sposobu uczenia (czytaj: przemilczania) w polskich szkołach ani do polityki edukacyjnej polskiego rządu, jednak dewocyjna hipokryzja jego przedstawicieli warunkuje sensy wyłaniające się w trakcie teatralnej prezentacji niczym zombie. Michał Buszewicz, autor tekstu i reżyser szczecińskiego przedstawienia, wykorzystał komediową formułę, by – mądrze, a bez mędrkowania; zmyślnie, ale nie zmyślając – odnieść się do tematów dotyczących naszych ciał, międzyludzkich relacji i praktyki podejmowanych przez nas stosunków. Mówi o potrzebach i pragnieniach, odmienności i różnorodności, otwartości, wrażliwości, zrozumieniu, empatii, lękach i dobrych wzorcach w relacjach seksualnych.
„Edukacja seksualna” nie jest spektaklem korzystającym z bezpośrednich nawiązań do praktyki dydaktycznej. Jego twórcy nie formułują też publicystycznych sądów ani bezpośredniej, ukierunkowanej krytyki. Mimo to, w realiach współczesnej Polski, projekt ten spełnia wszystkie trzy wymienione funkcje: z otwartością – ale korzystając też z wielu błyskotliwych metafor – mówi o seksie, detabuizując go i oswajając różne jego obszary. To wystarcza, by polemicznie dopełniać przestrzeń zdominowaną przez narrację konserwatywnej, katolickiej prawicy oraz wskazywać zaniechania jej przedstawicieli, dających liczne dowody własnej mizoginii i homofobii. Buszewicz wspólnie z zespołem współpracujących z nim realizatorów i realizatorek oraz znakomitymi artystkami i artystami Teatru Współczesnego uczy różnorodności, kompromituje powszechne mity będące przyczyną wielu kompleksów i ilustruje możliwe nieporozumienia. Przede wszystkim zaś twórcy spektaklu uzmysławiają publiczności, że zrozumienie własnych potrzeb i obopólna zgoda, która zawsze jest koniecznym warunkiem wszelkich działań w sferze intymności (empatia, komunikacja i zrozumienie), warunkują każdą udaną relację. A przy tym – wbrew propagandzie skompromitowanych przez własną dwulicowość, a mimo to nadal poszerzających swoje wpływy aktywistów Ordo Iuris – przypominają, że żadna relacja nie musi realizować założonych z góry schematów, dostosowywać się do sztucznych kulturowych norm ani… wiecznie trwać.
Występująca po raz pierwszy na scenie Teatru Współczesnego Helena Urbańska staje przed publicznością z bananem w ręku. Wytrzymuje znaczące milczenie, po czym zaczyna mówić o tym, że niełatwo jest debiutować, gdy na starcie „wszystkim się kojarzy”. A przecież przed przystąpieniem „do rzeczy” dobrze byłoby się lepiej poznać. Pyta, co zmienia się w ciele człowieka, który pierwszy raz wychodzi na scenę. Sama od niedawna ma etat, ale on – tak jak małżeństwo – nie jest na zawsze. Przecież „nawet jak się siedzi w jednym miejscu, to zdarzają się gościnne występy”. Zapowiada, że będzie pamiętać tę chwilę, bo nigdy nie zapomina się pierwszego prawdziwego doświadczenia. Dzieli się jednak wątpliwościami: czy się sobie spodobamy? Czy za pierwszym razem boli? Ironizuje – czy wchodząc na scenę, na której wcześniej stał aktor-mężczyzna, może zajść w ciążę? A co, jeśli ktoś po jednej ze stron teatralnej rampy nie osiągnie katharsis? Trudno jest robić coś pierwszy raz, gdy brakuje drogowskazów – przypominają w opisie twórcy przedstawienia. Grana przez Urbańską postać zwierza się, że kiedy zaczęła dojrzewać, pozostawiona bez wiedzy i rozmowy, czuła się jak w horrorze. Wszystko, co dotyczyło ciała i z ciała pochodziło, wywoływało podniecenie pomieszane z obrzydzeniem. Prosty zabieg dramaturgicznego wprowadzenia metateatralnych metafor do opisu cielesnych oczekiwań, wątpliwości i lęków okazuje się fenomenalnie produktywny w sferze dramaturgicznej. W trakcie spektaklu konwencję tę wykorzysta każda z trzech uczestniczących w nim aktorek.
Helena Urbańska, Maria Dąbrowska i Ewa Sobiech reprezentują trzy grupy wiekowe. Skoro „wszystkim się kojarzy”, mogą mówić o rutynie powtarzających się prób i wieczornego grania tej samej postaci, o wyższości pieczenia tortu nad zjadaniem wisienek, o doświadczeniu przeróżnych ról odgrywanych na tej i innych scenach w towarzystwie różnych partnerów, a i tak wiadomo będzie, o co chodzi. Buszewicz napisał swój tekst, przeplatając odmienne konwencje, pozwalające wykonawcom odgrywać różnorodne postaci i sytuacje. Narracja ustępuje informacyjnej prezentacji, którą w kolejnej sekwencji zastępować może scenka rodzajowa. Swobodny, naturalny ruch tworzy choreografię ilustrującą opowieść o cyklu miesiączkowym. Dymy, przytłumione światło i niepokojąca muzyka towarzyszą przesądom na temat masturbacji. Lęki materializują się i rozwiewają, kiedy pojawia się wszechwiedzący narrator (Jacek Piątkowski), który czasem może wkręcać słuchaczy, ale zawsze prezentuje rzetelną wiedzę. Bez niej – zdaje się sugerować Buszewicz, wskazując na centralny element scenografii zaprojektowanej przez Doris Nawrot – świat seksu będzie dla młodych jak wielka ośmiornica. Pomiędzy jej mackami znikają jedne postaci i wyłaniają się kolejne, zdolne zobrazować kilka spośród nieskończonej liczby możliwych problemów, mitów i wizji. Fantazja o doskonałym świecie na miarę młodocianej naiwności rozgrywa się w błękitnej lagunie (jak w filmie z Brooke Shields), a kiedy i tam pojawia się lęk, rozwiązanie przynosi wielka księga „Encyklopedii seksu” i wydobywający się z niej głos (Oliwier Czerniak).
Wiemy, że sfera seksualności – obwarowana religijnym tabu, pełna niedomówień i przesądów, wywołująca podniecenie przeplatane lękiem, przemilczana przez wielu rodziców i opiekunów, którzy nie chcą, nie umieją albo boją się rozmawiać o niej ze swoimi dziećmi – znajduje się poza przestrzenią troski polskiej szkoły. Różne są pewnie szkoły i różni bywają nauczyciele. Jednak kiedy informacje o seksualnej i płciowej niebinarności piętnowane są przez władzę jako „seksualizacja nieletnich”, a przy tym nikt nie uczy nauczycieli, jak mówić o seksualności człowieka, najbardziej oczywistym rozwiązaniem jest dla nich unikanie tematu. Młodzież sama szuka podpowiedzi, najczęściej sięgając do pornografii. Teatr Współczesny w Szczecinie, od początku tego roku działający pod kierownictwem artystycznym Jakuba Skrzywanka, jest instytucją świadomą, że życie młodych ludzi nie polega jedynie na pielęgnowaniu cnót niewieścich i lekturze encyklik Jana Pawła II. Skrzywanek zna społeczne powinności organizatorów i twórców kultury oraz pamięta o odpowiedzialności, którą – wobec zaniedbań polskiej oświaty – gotów jest przejmować. Fenomenalnie dowcipna „Edukacja seksualna” nie jest kabaretem inspirowanym wybranym tematem, lecz pełnym humoru spektaklem o poważnych sprawach, stworzonym przy współudziale seksuolożki, konsultantki w obszarze intymności i reprezentacji społeczności LGBTQ+ oraz młodzieżowej grupy eksperckiej. W związku ze spektaklem teatr przygotował otwarte dla wszystkich, bezpłatne warsztaty edukacji seksualnej. Kiedy (w dniu premiery czekająca już tylko na podpis prezydenta) ustawa ministra Czarnka wymaga zgody kuratorów na każde wejście edukatorów i przedstawicieli organizacji pozarządowych do szkół, Teatr Współczesny odważnie stawia krok w przód. „Edukacja seksualna” ma potencjał, by otwierać dyskusję – uczyć (tych, którzy nie wiedzą), przypominać (tym, którzy zapominają) i prostować (tych, którzy się zakręcili) wiedzę na temat seksualności, równocześnie promując akceptację dla różnorodności, empatyczną wrażliwość wobec innych i zrozumienie ich potrzeb.
Przedstawienie stworzone przez autora „Autobiografii na wszelki wypadek” nie epatuje misyjnością – nie ma w nim nadęcia, poczucia przymusu ani wrażenia hiperpoprawności. Nawet powaga pojawiającego się w kilku scenach języka naukowego zostaje rozładowana przez przenikające je dowcipy, skecze i fenomenalny ruch sceniczny. Wymuszone rozmowy młodych z rodzicami o seksie, trudne momenty wyczekiwanej inicjacji, komentarze nawiązujące do różnorodnych fantazmatów i życiowych doświadczeń czy przezabawna scena prezentująca savoir-vivre podczas wspólnego picia herbatki (Arkadiusz Buszko, Wojciech Sandach) bawią znakomitym humorem, a równocześnie uczą. Jeśli ktokolwiek, nie znając dojrzałości i lekkości dramaturgicznego stylu Buszewicza, obawia się dosłowności, wulgarności czy prostactwa, może być spokojny. Podczas tego seansu edukacji seksualnej wprost, a równocześnie z wyczuciem – mimo niedoskonałości polskiego słownictwa – mówi się o dojrzewaniu i erotyzmie, nie pomijając różnych orientacji i różnorodnych form erotycznej aktywności. Temat nie jest trywializowany, a jego fundamentalne znaczenie – lekceważone. Ignorancja to domena polskiej szkoły i wielu polskich rodzin. Twórcy „Edukacji seksualnej” nie zamiatają niczego pod dywan, zapraszając widzów do uczestnictwa w przemyślanym, niebanalnym i błyskotliwym teatralnym seansie komediowym, który zrealizowany został na najwyższym poziomie.