Nr 14/2024 Na teraz

Okres zmian zasadniczych

Magdalena Rewerenda
Teatr

„Coco, czyli bałkańska operetka”, spektakl wyreżyserowany przez Pawła Miśkiewicza w oparciu o scenariusz Joanny Bednarczyk i Darii Kubisiak, uwodzi transowym rytmem, mami rozmachem inscenizacyjnym oraz imponuje konstrukcją opartą na skojarzeniach odległych utworów i kontekstów. Jednak jego rozwlekłość okazuje się nieuzasadniona i nuży, zaś powierzchowność refleksji i banalność morału mogą drażnić widzów.

Scenariusz przedstawienia zrealizowanego w Teatrze Polskim w Poznaniu jest montażem tekstów: przede wszystkim autorstwa Witkacego, ale także Marka Fishera, Nicka Landa czy Bronisława Malinowskiego. Ramę całości wyznacza fabuła powieści „Pożegnanie jesieni”, jednak imię głównego bohatera tej prozy, Atanazego – „poety w okresie zmian zasadniczych” – zostało zmienione na Stanisław, co w koncepcji Miśkiewicza i dramaturżek zamienia postać w alter ego pisarza. Na poznańskiej scenie pojawia się ona w dwóch wcieleniach: jako artysta w wieku młodzieńczym i dojrzałym. W pewnym momencie dochodzi nawet do spotkania obu Stanisławów, a ich konfrontacja staje się – bez niespodzianki – przyczynkiem do podsumowania życia Wariata z Krupówek. Połączenie w pierwszej części przedstawienia wybranych wątków powieści, którą interpretować można jako prozę z biograficznym kluczem, z fragmentami innych utworów Witkacego (chociażby „Szewców”) pozwala nie tylko naszkicować relacje Stanisława z Zosią i Helą, będące w „Pożegnaniu jesieni” motorem akcji, ale też wskazać najważniejsze problemy filozoficzne, które rozwijane będą niespiesznie przez kolejne trzy i pół godziny spektaklu. Należą do nich: rola sztuki w obliczu zmieniającego się świata, przetwarzanie istniejących schematów myślowych przez artystów niezdolnych do wytworzenia nowych jakości, definiowanie własnej tożsamości, poszukiwanie metafizyki w rzeczywistości zdominowanej przez technologię, a także kondycja demokracji i kapitalizmu jako systemów szkodliwych, ale niemających lepszych alternatyw. Próby porządkującego opowiedzenia, co dzieje się w przedstawieniu Miśkiewicza, skazane są na klęskę, bo dzieje się w nim dużo i w dodatku w konwencji teorii Czystej Formy Witkiewicza: oniryczną rzeczywistością rządzi absurd i pozornie przypadkowe sytuacje, a przyczynowo-skutkowy bieg zdarzeń ma sens jedynie w ramach logiki świata przedstawionego. Istotniejsze od fabuły wydają się w „Coco” oddziałujące na zmysły obrazy i ogólne przesłanie spektaklu, zmuszające publiczność do założonej z góry – co gorsza, niezbyt odkrywczej – refleksji.

W miarę trwania przedstawienia coraz więcej miejsca zajmują w nim teksty inne niż utwory Witkacego. Co prawda Atanazy-Stanisław z „Pożegnania jesieni” wciąż powraca na scenę, a w krótkim epizodzie pojawia się Jan Maciej Karol Wścieklica – ukraiński dorobkiewicz polityczny, który idzie na front, by zostać prezydentem, następnie zaś wiesza się na odwróconym krzyżu z Giewontu, używając do tego charakterystycznego krawata polityków dawnej Samoobrony – jednak ważniejsze niż perypetie konkretnych postaci stają się cytaty z „Realizmu kapitalistycznego” Fishera oraz obszerne fragmenty inspirowane dialogami ze sztuczną inteligencją. To najsłabszy element spektaklu, który dobrze pokazuje mielizny całości: wyrwane z kontekstu, eseistyczne skrawki, cytaty i teksty autorskie może pasują do siebie w odniesieniu do logiki konstrukcji teatralnej rzeczywistości, ale uważne wsłuchanie się w nie prowadzi jedynie do odkrycia prostej diagnozy współczesnego świata – niewiele mniej banalnej niż propozycje krytykowanego w spektaklu za swoją schematyczność czatu GPT.

Diagnoza ta jest dla mnie czytelna: Miśkiewicz łączy katastrofizm Witkacego z przemianami współczesnego świata, które prezentuje jako spełnienie najgorszych obaw, targających przed wiekiem autorem „Szewców”. Niestety różne wymiary mrocznej teraźniejszości – i pozostawiającej coraz mniej nadziei przyszłości – pojawiają się jako luźno wrzucane, niepogłębiane wątki podczas całego spektaklu, a w końcowej jego części zostają wyliczone wprost w długiej litanii: technologia wypierająca ludzką sprawczość i wrażliwość z kolejnych obszarów życia, spłaszczenie relacji międzyludzkich do materiału nadającego się do publikacji w Internecie, wojna, kryzys klimatyczny, wszechobecność problemów psychicznych czy faszyzacja społeczeństw objawiająca się rosnącą popularnością teorii spiskowych, mitologizacją procesów historycznych, kultem jednostek, krępowaniem seksualności, kontrolą sztuki i dyskryminowaniem mniejszości. Choć nie sposób podważyć trafności tych diagnoz, w ich kakofonicznym wyliczeniu i nieprzynoszącym interesujących spostrzeżeń przegadaniu nie wybrzmiewa ich powaga, lecz zostają zbanalizowane.

Satysfakcjonujące jest szukanie intertekstualnych tropów, odtwarzanie ścieżek skojarzeń, którymi podążali twórcy i twórczynie czy rozpoznawanie cytatów z konkretnych tekstów, których obszerną listę dołączono do opisu spektaklu na stronie internetowej. Ich zestawienie ma – jak rozumiem – stanowić fundament scenicznego świata łączącego preapokaliptyczną atmosferę, nawiązujący do filozoficznych zapatrywań Witkacego dekadentyzm i rozmemłanie bohemy, które skłania do stawiania pytań o rolę sztuki i kondycję artystów. Głos otrzymują przedstawicielki i przedstawiciele różnych stronnictw, ale ich refleksje pozostają jedynie czczą paplaniną. Linia poprowadzona od Witkiewicza do Fishera, uruchamiająca nie tylko ich prace, ale i podobnie zakończone życiorysy, zdaje się wskazywać na kolistość (czy – mówiąc językiem Witkacego – sferyczność) procesów historycznych, z powracającym widmem zagłady, którą sprowadza na siebie ludzkość. To przesłanie powinno być klarowne nawet bez znajomości kontekstów, ale osobom ich nierozpoznającym może wydawać się, że wypływa z grafomańskiego zlepku nieszczególnie oryginalnych myśli.

fot. Monika Stolarska | materiały Teatru Polskiego w Poznaniu

Tak pomyślanej dramaturgii – jednocześnie skomplikowanej w konstrukcji i prościutkiej w konkluzji – towarzyszy monumentalna warstwa wizualna. W pierwszej części spektaklu scenografia Barbary Hanickiej ograniczona jest niemal wyłącznie do w trzech czwartych opuszczonej kurtyny stanowiącej tło rozmów bohaterek i bohaterów. Wykorzystują oni zarówno scenę, jak i balkony, przestrzeń między rzędami na widowni, a także korytarze foyer. Brak wyraźnych znaków wskazujących na konkretny czas i przestrzeń oraz konsekwentne ogrywanie teatralnych przestrzeni pozwalają czytać tę część przedstawienia jako metateatralną czy – ogólniej – metaartystyczną refleksję, do czego skłaniają także dialogi między postaciami. W części drugiej świat przedstawiony zostaje skonkretyzowany. Akcja przenosi się do Zakopanego, ale takiego, które – jak to u Witkacego – uległo przeobrażeniu dyktowanemu przez kształty marzenia sennego. Scenografię tworzy gigantyczna konstrukcja przypominająca Giewont. Góra ta jest jednak odwrócona do góry nogami, bo i sceniczna rzeczywistość stanęła na głowie. Postaci z utworów Witkacego spotykają współczesnych turystów, którzy kontynuują rozważania o upadku świata, ekokatastrofie i niewidzialnej biurokracji. Przewodniczkami po tym uniwersum zostają cyborgiczne kobiety: personifikacja sztucznej inteligencji oraz towarzyszące jej, wykonujące mechaniczne ruchy tancerki (choreografia: Dominika Wiak), których upiornej martwoty nie powstydziłyby się bliźniaczki z „Lśnienia” Stanleya Kubricka. Wszystko jest dziwaczne i koszmarne, ponieważ świat, jaki znamy, tonie w zgliszczach. Diagnoza, którą stawiają ludzkości twórcy i twórczynie spektaklu, nie pozostawia przestrzeni na domysły ani nadzieje. Wszystko, czego nie zawarto w opisie przedstawienia, włożono w usta Stanisława wypowiadającego w ostatnich – przed finałową piosenką – słowach spektaklu łopatologiczny morał: powinniśmy ochronić ludzi przyszłości przed upadkiem.

A może ta nadchodząca apokalipsa to tylko narkotyczne halucynacje? Pałętający się po scenie niedźwiedź polarny (kostiumy: Hanka Podraza) nie jest tylko humorystyczną aluzją do zakopiańskich Krupówek. Przynoszony przez niego arktyczny śnieg to narkotyki, na potęgę zażywane przez postaci Witkacego i Miśkiewicza. Czy mają symbolizować potrzebę ucieczki do alternatywnego, lepszego świata? Wskazują na konieczność rozbicia utrwalonych sposobów interpretowania rzeczywistości? A może odnoszą do opisywanej przez Fishera figury nałogowca, która charakteryzować ma kondycję współczesnego człowieka, uzależnionego od ciągłej, wielowymiarowej i wyniszczającej stymulacji? Bohaterowie i bohaterki poznańskiej „Coco” – nieustannie trwający w kokainowym upojeniu, jednocześnie przeładowani ilością bodźców jak i nieco otępiali – zdają się portretować ludzkość jako gatunek nie mniej zagrożony niż ginące wskutek ocieplenia klimatu niedźwiedzie polarne.

Wykonywana na żywo muzyka Rafała Mazura (grana przez Witolda Oleszaka, Michała Giżyckiego, Michała Jońca i Marka Banaszaka) tworzy równoległą dramaturgię spektaklu, stając się rodzajem metronomu odmierzającego ostatnie godziny człowieka i jego panowania. I choć muzyka stanowi integralną część przedstawienia, a kolejne jego fragmenty przeplatane są prostymi piosenkami (czyżby napisanymi przez sztuczną inteligencję?), to taka z tej „Coco” operetka, jak z dramatów Witkacego komedie: groteskowe, mroczne i na opak. Doceniam podjętą przez Miśkiewicza, całkiem udaną próbę oddania ducha tekstów i filozofii zakopiańskiego twórcy, lecz ich użycie w nowych konfiguracjach obserwowałam z poczuciem  zmęczenia i rozczarowania. Może to kondycja właściwa współczesnemu człowiekowi, ale jej celebracja nie przynosi otrzeźwienia.

„Coco, czyli bałkańska operetka”
Reżyseria: Paweł Miśkiewicz
Scenariusz i dramaturgia: Joanna Bednarczyk i Daria Kubisiak

Scenografia: Barbara Hanicka
Kostiumy: Hanka Podraza
Muzyka: Rafał Mazur
Choreografia: Dominika Wiak
Reżyseria światła: Monika Stolarska

Teatr Polski w Poznaniu
premiera: 2.06.2024