Jedną ze scen polskiego kina współczesnego, która szczególnie wryła mi się w pamięć, jest ta kończąca „Pręgi” Magdaleny Piekorz (2004). Główny bohater pisze na zaparowanym lustrze swoje imię: „Wojciech”. Chwilę później dowiaduje się, że jego partnerka spodziewa się dziecka. Ściera więc ze szklanej tafli pierwszą i ostatnią literę. W ten sposób na ekranie dokonuje się symboliczne zestawienie traumy z przeszłości i lęku przed przyszłością: jak wychowywać i zaopiekować się małym człowiekiem, skoro samemu nie otrzymało się wystarczająco dużo miłości i wsparcia? Wojciech bowiem przez całe życie walczy z widmem przemocowego ojca. Kryzys ojcostwa w późnym PRL-u i czasach transformacji jest również tematem dobrze przyjętego podczas ostatniego festiwalu w Gdyni „Powrotu do tamtych dni” Konrada Aksinowicza. Oba filmy kryją w sobie autentyczne doświadczenia dzieci, które w dorosłym życiu mierzą się z krzywdami wyrządzonymi przez najbliższych – w jednym i drugim przypadku są to wypowiedzi pseudoautobiograficzne (w „Powrocie do tamtych dni” reżysera; w „Pręgach” Wojciecha Kuczoka, autora antybiografii „Gnój”, która posłużyła za podstawę scenariusza).
Aksinowicz nie ukrywa, że nakręcony przez niego obraz ma być szczerym wyznaniem DDA (dorosłe dziecko alkoholika). Nastoletni Tomek – to jego punkt widzenia przyjmujemy w „Powrocie do tamtych dni” – jest porte-parole reżysera. Zamiast zachęcać do empatyzowania z osobą podobną do Bohatera z „Żółtego szalika” Janusza Morgensterna (2000) czy Adasia z „Wszyscy jesteśmy Chrystusami” Marka Koterskiego (2006), Aksinowicz pozwala widzowi spojrzeć na problem oczami dorastającego w latach 90. chłopca. Reżyser przywołuje na ekranie klimat kolorowych fotografii z tamtych lat, co nie oznacza, że idealizuje swoje dzieciństwo. Zamiast tego miesza nostalgię z dramatem.
Dobrze tę dynamikę widać w niektórych następujących po sobie scenach. Tomek bawi się na dyskotece, tańczy ze swoją pierwszą miłością, niemal wyczuwamy świdrujące w jego brzuchu motyle, ale kiedy wraca do domu, zastaje skutki pijackiego tornada wywołanego przez znajdującego się w ciągu ojca. Duża różnorodność doznań jest wielką siłą „Powrotu do tamtych dni”. Z jednej strony Aksinowicz nie zdecydował się ograniczyć filmu do rodzinnych relacji tonących w oparach wódczanego oddechu alkoholika, a tym samym uniknął patologizowania portretowanej rzeczywistości. Z drugiej strony nie ma tu miejsca na bagatelizowanie problemu. Jest za to przestrzeń na uczciwość wobec siebie i widza. Reżyser dobrze wie, że życie – nawet to z alkoholikiem pod jednym dachem – nie składa się jedynie z cierpienia. Szczególnie kiedy ma się te naście lat i uśmiecha się do ciebie dziewczyna, z którą chcesz chodzić, a na biurku kolegi stoi pierwszy na blokowisku komputer.
Polskiej produkcji udało się więc uniknąć klisz w opowiadaniu o nałogu. Daleko „Powrotowi do tamtych dni” do kina spod znaku Smarzowskiego, w którym jak już jest źle, to musi być źle na całego – z brudem, smrodem, wymiocinami i ohydnym parzeniem się na ekranie. U Aksinowicza nie znajdziemy perwersyjnego upajania się postępującą chorobą alkoholową. Wiele scen dotyka niezagojonych ran lub opowiada sytuacje na skraju tragedii (jak na przykład wyjątkowo długa sekwencja gróźb pijanego mężczyzny wobec żony). Na dodatek niezwykle sugestywna gra Macieja Stuhra (ojciec-alkoholik) sprawia, że skutki przemocy odczuwa nie tylko filmowa rodzina, ale i widzowie. Pomimo tego obraz nigdy nie osuwa się w brawurę lub niepotrzebną emocjonalną szarżę.
W obiegu festiwalowym film Aksinowicza pokazywany był jako „Powrót do Legolandu”. Późniejsza zmiana, na którą zdecydowali się twórcy – podyktowana zapewne prawami autorskimi – z początku wydawała mi się niekorzystna. Oryginalny tytuł był chwytliwy, a przede wszystkim trafnie oddawał atmosferę podróży do początków kolorowego i szalonego kapitalizmu. Po seansie mam jednak poczucie, że reżyser wykorzystał szansę, jaką dała nowa fraza. W ten sposób uwyraźniony został polemiczny potencjał filmu odnoszący się do portretowania wspomnień w kinie. Za punkt odniesienia posłużyła produkcja o bliźniaczo brzmiącym w uszach polskiego twórcy/odbiorcy tytule – przepełnione idylliczną wakacyjną atmosferą „Tamte dni, tamte noce” Luki Guadagnino (2017). Oba filmy mają w sobie czar opowieści o końcu dzieciństwa. W obrazie Włocha panuje jednak wszechobecna beztroska niezmącona jakimikolwiek problemami, przypominająca album ze zdjęciami, z którego wycięto niepasujące do sielankowej atmosfery chwile. Świat w „Tamtych dniach, tamtych nocach” jest uproszczoną wizją śródziemnomorskiego raju dla bogatych, uprzywilejowanych inteligentów. Aksinowiczowi udało się o wiele bardziej zniuansować przywoływaną na ekranie rzeczywistość. Niezwykle ważna dla produkcji jest sytuacja wyjściowa – matka i syn tęsknią za przebywającym na emigracji „ojcem rodziny”. Alek Malinowski, zanim ponownie pojawi się w domu, będzie wspominany niczym mityczny mężczyzna bez wad – dbający o byt najbliższych, ciężko harujący, tęskniący, potrafiący spełniać zachcianki żony i swojego ukochanego Żuczka (jak nazywa syna). Dzielący bohaterów ocean pozwala zapomnieć o wadach i hiperbolizować zalety. Powrót ojca z początku wywołuje w Helenie i Tomku radość – wszak wszyscy znowu mogą być razem. Każdy dzień przynosi jednak coraz więcej lęku. Prędzej czy później ich dom znów zamieni się w siedlisko alkoholika.
„Powrót do tamtych dni” jest wynikiem procesu terapeutycznego, swoistą psychodramą, w której aktorzy odgrywają postacie z dzieciństwa Aksinowicza. W filmowym świecie można odnaleźć również zakamuflowaną postać psychologa – sąsiada pomagającego chłopcu posprzątać pijackie pogorzelisko. Pan Pipa wypowiada słowa, które uświadamiają Tomkowi, że ma prawo do życia w oderwaniu od emocjonalnego spustoszenia, jakie niesie ze sobą wpisana w cykl rodzinnego życia wódka. Przesłanie przekazywane przez sąsiada młodemu bohaterowi wydaje się jedną z niewielu interwencji w materię wspomnień reżysera. Zupełnie tak, jakby Aksinowicz chciał, żeby koła ratunkowe rzucano młodym szybciej, co pozwoliłoby im na zmniejszenie późniejszej traumy.
Elementy fikcji w „Powrocie do tamtych dni” stanowią drobną dekorację, są dodatkiem do – niezbędnego w tym przypadku – ekshibicjonizmu twórczego. Bohaterowie zachowują się i mówią – co reżyser podkreśla w wywiadach – jak prawdziwa rodzina Aksinowiczów. Obezwładniająca szczerość autora ma katartyczną moc. Osobisty ton, naturalność i brak fałszu sprawiają, że łatwo identyfikować się z Tomkiem, a jednocześnie otworzyć na własne doświadczenia z przeszłości. Być może dlatego nie potrafię traktować „Powrotu do tamtych dni” jedynie jako opowieści o dorastaniu w rodzinie z problemem alkoholowym. Mądre kino pozwala na uniwersalizację jednostkowej sytuacji i może stać się remedium na problemy oglądających. Cząstkę siebie odnajdą tu synowie (i córki) emigrantów zarobkowych, alkoholików, narcyzów, sadystów, dzieci ojców cierpiących na wszelkiego rodzaju zaburzenia psychiczne. To historia o tatach, którzy oblali egzamin z rodzicielstwa, którzy nie chcieli bądź nie potrafili stanąć twarz w twarz ze swoimi demonami; o mężczyznach nieumiejących odnaleźć się w nowych realiach dzikiego kapitalizmu i zmiany ról społecznych; o ludziach mówiących pas i dających za wygraną w walce o rodzinę.
„Powrót do tamtych dni” to film przejmujący, ale nie dołujący. Wręcz przeciwnie, widzę w nim niemałą dozę nadziei – wszak reżyser pomieścił w nim zarówno postać mrocznego ojca alkoholika, jak i pełną paletę nastoletnich uniesień. Nawet jeśli w „tamtych dniach” wydarzyło się dużo zła, to można przecież nauczyć się wspominać je bez złości. A to wielki krok, żeby zamiast patrzeć w przeszłość, zacząć z podniesioną głową stawiać czoła dorosłości.