Nr 8/2024 Na teraz

Odsłuchy pierwszego kwartału

Mateusz Witkowski
Muzyka Cykl

Jak niektórzy z Was wiedzą, od teraz „Odsłuchy” będą ukazywać się co kwartał. Wybaczcie więc poniższe marudzenie: pierwszy kwartał roku z trwającym siedem miesięcy styczniem nie był łatwy. W lipcu będzie lepiej, a na razie zapraszam wraz z The Jesus and Mary Chain, Future Islands, Darią Zawiałow i Albertem Hammondem Jr. oraz Polish Ski Jumping.

The Jesus and Mary Chain
„Glasgow Eyes”
Fuzz Club

Jim Reid brzmi jak Jim Reid, William Reid brzmi jak William Reid, tylko co z tego?

Stała się rzecz niesłychana – płyty epigonów z Black Rebel Motorcycle Club wypadają naprawdę ekscytująco, jeśli zestawić je z „Glasgow Eyes”. Nowa płyta The Jesus and Mary Chain to bowiem zbiór kompozycji thejesusandmarychainpodobnych, tyle że skrajnie nieinteresujących, pozbawionych błysku, wyzutych z jakichkolwiek zapamiętywalnych momentów (patrz: numer zatytułowany „jamcod” – uch). „I look like Americans, I talk like Americans” – słyszymy w, co prawda IRONICZNYM, „American Born”, ale coś tu jest na rzeczy. Początkiem końca TJAMC było odkrycie dla siebie bluesa – o ile jednak na ich najntisowych albumach trafiają się „momenty” (zresztą, takowe zdarzają się też na poprzednim „Damage and Joy”), o tyle tutaj rzadko wykraczamy poza schemat „William gra na gitarze ósemki, Jim prowadzi niespieszną narrację o niebezpiecznym życiu”. Zresztą próby wyjścia poza utarty schemat i usynthowienia kompozycji (np. „Discotheque”, „Silver Strings”) również nie skutkują niczym, co Leszek Balcerowicz określiłby mianem „celne”. The Jesus and Mary Chain nigdy nie byli zespołem, który chętnie rezygnowałby ze sprawdzonej formuły, ale tak przewidywalnej i zwyczajnie nudnej płyty w ich dyskografii do tej pory nie uświadczyliśmy.

Wróćmy do wspomnianego „Damage and Joy” – od premiery tej płyty minęło aż siedem lat. „Sporo” – powiedzielibyśmy, ale jeśli bracia Reid mają dostarczać nam kompozycji na poziomie tych z „Glasgow Eyes”, to naprawdę poczekamy i dziesięć. Albo i piętnaście. Spokojnie, nie pali się.

Pearl Jam
„Running/Dark Matter”
Monkeywrench Inc.

Wróćmy jeszcze do starych dziadów takich jak ja i The Jesus & Mary Chain.

Był kiedyś taki komiks: chłopiec mówi o tym, kim chciałby zostać w przyszłości, a wraz z kolejnymi marzeniami zmienia się jego fryzura (ostatecznie zostaje Francuzem). Najlepiej jednak być zespołem, który osiągnął szczyt popularności trzydzieści lat wcześniej (oczywiście pod warunkiem, że zdrowie dopisuje oraz że masz głos i włos Eddiego Veddera). Jeździsz sobie z kolegami po świecie, spotykasz fanów, zarabiasz solidne pieniądze, nagrywasz kolejne substytuty piosenek… STOP. I właśnie w tym rzecz: jeżeli jesteś starym uznanym zespołem, to wystarczy, że nagrywasz muzykę harmoniczną – i że nie nagrywasz jej na mikrofonie z laptopa – a wszyscy i tak powiedzą, że „wciąż to masz”, „brzmisz rasowo”. Tymczasem właśnie ta „rasowość” i napinanie się na pisanie stadionowych rockerów tylko uwydatniają muzyczną jałowość przedsięwzięcia. Tak, „Running” brzmi jak Foo Fighters z czasu „The Colour and the Shape”, tylko jeszcze gorzej (bo nie ma w tym ani krztyny chwytliwości). Tak, „Dark Matter”, numer tytułowy z nadchodzącej płyty, brzmi jak coś z „Vs” lub „Vitalogy” – patrz: masywne brzmienie, „tąpnięcia”, bas-gitara i skandowanie (no przecież jak z „Blood”!). Tyle że znacznie rachityczniej, gdzieś zniknął zmysł do pisania melodii, gdzieś wytraciła się siła rażenia – została „rasowość” i „brzmi jak” (tylko gorzej).

Rzecz to w przypadku Pearl Jam nienowa (powyższy stan rzeczy utrzymuje się przynajmniej od „Pearl Jam”/„Avocado” z 2005 roku), ale ten twórczy bezwład i balansowanie na granicy autoparodii i autoplagiatu jest czymś fascynującym. Nie sugeruję, że wszyscy rockmani po pięćdziesiątce mają z automatu nagrywać rzeczy à la „In My Secret Life” Cohena, ale… Hm, to byłoby przynajmniej intrygujące.

Daria Zawiałow, Albert Hammond Jr.
„Złamane serce jest ok / Ode to the Mets” (singiel)
Sony Music Entertainment Poland

Nie ma tajemnicy w tym, że jestem wielkim fanem Męskiego Grania… PRIMA APRILIS (przepraszam, naprawdę piszę te słowa 1 kwietnia).

Połóżmy jednak pistolet na stół i uprzedzenia wyrzućmy w kąt. Wszak pani Daria sprawia wrażenie osoby sympatycznej i inteligentnej, a na dodatek, co tu kryć, dysponuje naprawdę dobrym instrumentem. Poza tym, dzięki przedsięwzięciu „Spotify Singles”, które paruje artystów z różnych stron świata/o różnym stopniu popularności, nagrała dwa utwory z gitarzystą The Strokes, Albertem Hammondem Jr. – wspaniała sprawa, tym bardziej, że Polka jest fanką zespołu. Przypomina nam o tym nowa wersja „Złamane serce jest OK” – okrojona ze wszelkich zdobień, pod względem aranżacyjnym sprowadzona wyłącznie do wokali Zawiałow i akordów bitych przez gitarzystę Strokesów (gitary hammonda, hehe). I cóż: o ile konfesyjność tekstów wokalistki to coś znacznie mniej dokuczliwego niż równie bliskie ciału „kawki na wynos” z piosenek Sanah, brzmieniowa asceza raczej nie sprzyja liryce: pozostawiona sama sobie, wyciągnięta na plan pierwszy, wypada nieco krępująco. Inaczej jest z „Ode to the Mets”, coverze The Strokes nagranym w tym samym duecie – tu również ograniczamy się wyłącznie do czystego brzmienia gitary Hammonda, Zawiałow dodaje natomiast śpiewanej przez Casablancasa melodii nieco neo-R&B-eilishowskiego sznytu. Co prawda po pierwszych wersach nie miałem pewności, w jakim języku śpiewa wokalistka, poza tym jednak: Zawiałow dowozi. Studzę jednak nastroje wszystkich, którzy wciąż marzą o zagranicznych karierach polskich gwiazd pop: skoro pani Daria brzmi jak x, y, z, to czy jesteśmy potrzebni amerykańskiemu showbizowi? (Spoiler: nie.)

Ale takich osób już nie ma, prawda? Pamiętamy próby podbijania Europy w wykonaniu Myslovitz, pamiętamy plany związane z najntisowym Hey? Nie musimy już leczyć naszych kompleksów zagranicznymi sukcesami naszych popularnych wykonawców? Prawda? Powiedzcie, że prawda.

Future Islands
„People Who Aren’t There Anymore”
4AD

„Ile jeszcze potrwa ten cały 80s revival?” – pyta młodzież miast i wiosek, pytałem wielokrotnie i ja.

Od początku jednak: twój stary, który pierwszy raz w życiu próbuje stymulantów, wrócił. Pod warunkiem, że twój stary jest wybitnym, wszechstronnym wokalistą (i raperem), który nagrywa wraz z zespołem porządne płyty. Tak, to właśnie to słowo. „People Who Aren’t There Anymore” jest płytą porządną – w zasadzie trudno przyczepić się tu do jakiejkolwiek składowej – może poza nielicznymi zgrzytami tekstowej – ale zwalmy to na karb tego, że mamy do czynienia z płytą porozstaniową, na wskroś osobistą. Nawet jeśli coś zgrzyta, to Samuel T. Herring jak zwykle wygrywa charyzmą i żarliwością. Problem z siódmym longplayem Future Islands polega na tym, że brzmi jak wszystko, co słyszeliśmy na ich poprzednich płytach – bogata paleta syntezatorowych brzmień? Jest. Arpeggiatory? Są. Mechaniczna perkusja? Jest. Nawiązania do synthpopu? No jasne, inaczej nie grają. Brakuje elementu zaskoczenia, iskier, choć sąsiadujące ze sobą „Corner of My Eye” i „The Thief” robią wrażenie. Zwykle jednak obracamy się wokół wspomnianej „porządności” i to musi nam wystarczyć.

Niech więc ten 80s revival się już skończy, choć Future Islands należą się kolejne szanse.

Polish Ski Jumping
„Budzisz się w 2006”
Peleton Records

Źródło screena: kanał youtubowy arhn.eu

(Deskrypcja: rekordu skoczni nie będzie – jak na mój żołądek: za dużo tu demotywatorowej nostalgii – ale to przyzwoity skok gwarantujący wysokie noty za styl. Poza tym: Midwest emo po polsku zawsze cieszy.)