Donia – artystka woli nie podawać swojego nazwiska – jest uosobieniem współczesnej Francji: pochodzi z wieloetnicznej rodziny (jej ojciec to Kambodżańczyk, a matka – Tunezyjka), dzieciństwo spędziła na Wybrzeżu Kości Słoniowej, młodość dzieliła pomiędzy metropolitarną Francję i Madagaskar. Z każdego z tych miejsc muzyczka czerpie inspirację do tworzenia.
Moi rodzice nie grali na żadnych instrumentach, nawet dla przyjemności. Nie przypominam sobie żadnej takiej sytuacji, nie widziałam ich z instrumentami w ręku. Jednak oboje byli melomanami słuchającymi muzyki z całego świata – tradycyjnej i popularnej. Nie mogę przecenić tego wpływu. To, że wychowałam się w domu pełnym różnorodnej muzyki, wpłynęło nie tylko na mój gust, ale też pomogło poszerzyć mój muzyczny świat
– opowiada. Donia chciała odczuwać muzykę nie tylko biernie. Jeszcze jako dziecko próbowała uczyć się iworyjskich technik gry na bębnach, ale – jak sama przyznaje – brakowało jej cierpliwości i samozaparcia. Wraz z pasją do muzyki przyszło zainteresowanie tańcem, którym Donia zajmowała się, dopóki nie trafiła na muzykę elektroniczną. Zafascynowana chropowatymi, industrialnymi brzmieniami, rave’ami pod gołym niebem, transem i poczuciem wspólnoty zaczęła stawiać pierwsze kroki jako producentka. „Wszystkiego uczyłam się sama, jestem samouczką” – mówi, gdy pytam ją o muzyczne wykształcenie.
Przez ponad dwadzieścia lat tworzyła jako Loan, stając się ważną postacią francuskiej i europejskiej sceny. Cechowało ją wyczulenie na nowości, którego skutkiem było płynne przeskakiwanie pomiędzy gatunkami. Ale i elektorniczne pole przestało jej wystarczać – coraz mocniej ciągnęło ją do korzeni. Po latach spędzonych na podróżach po całym świecie – jako dorosła mieszkała w wielu miejscach, od Senegalu po Mongolię – coraz więcej czasu spędzała w regionie Wielkiego Szottu, bramy do Sahary, w domu rodzinnym swojej matki. Po jej śmierci w 2017 roku Donia postanowiła osiedlić się tam na stałe, by „ocalić ten mały kawałek raju”. Od tamtej pory dzieli czas między południowo-zachodnią Francję i Tunezję. Mieszkanie na skraju Sahary pozwala jej się wyciszyć i odpocząć; jest źródłem inspiracji, podczas gdy mieszkanie we Francji daje nie tylko możliwość spędzania czasu z rodziną i bliskość Oceanu Atlantyckiego, ale również zapewnia dużo lepszą bazę do grania koncertów. „Nie da się grać tras koncertowych, mieszkając na południu Tunezji” – mówiła w niedawnym wywiadzie dla MixMag. To po prostu kwestia logistyki: nawet z położonej na najgłębszej francuskiej prowincji wioski dużo łatwiej dotrzeć do największych klubów i na festiwale.
To w Tunezji jednak artystka wykuła swoją nową muzyczną tożsamość – zamiast Loan objawiła się Azu Tiwaline, co w języku ojczystym matki artystki oznacza „Oczy wiatru”. Donia wyznaje, że owa zmiana była jej potrzebna, bo choć jako Loan grała różne gatunki, to wykorzystywała w zasadzie wciąż tę samą paletę dźwiękową i czuła się ograniczona.
Azu Tiwaline stanowi więc zwrot nie tylko w stronę tożsamościowych korzeni, ale także ciepłych brzmień i dźwiękowych przestrzeni. To zatem zupełnie nowe podejście do tworzenia muzyki:
Przestałam używać dotychczasowego oprogramowania, zaczęłam wypróbowywać nowe podejścia do procesu kreatywnego. Gdy już ten proces zmiany się rozpoczął, cóż innego mi pozostało, niż wymyślić nową nazwę, która mi będzie towarzyszyć w podróży w ten nowy świat?
Zapytałem więc, na ile Sahara, samotność i bezkres pustyni wpływają na muzykę artystki. Azu Tiwaline odpowiedziała:
Pozwalam się porwać energii, która jest wokół. Tej niemożebnej ciszy, ogromowi przestrzeni, pewnej miękkości i niesamowitemu światłu. Temu wolnemu rytmowi. Tak, bardzo pociąga mnie tworzenie muzyki, w której słychać to wszystko, która wychodzi z tego magicznego miejsca.
Utwory są pełne ech i nagrań terenowych z okolic domu Donii, z wiodącą rolą północnoafrykańskich instrumentów perkusyjnych – bębnów obręczowych daf, krakebów – i dętych, przez co oddają krajobraz, wobec którego człowiek jest mały. Wydany dwa lata temu debiutancki album Azu Tiwaline „Draw Me a Silence” (Narysuj mi ciszę) opatrzony został trafnym tytułem, oddającym minimalizm, przestrzenność i kojącą siłę muzyki. Swoją konstrukcją przypomina wydaną dziesięć lat temu „Algebrę” Hatti Vatti, choć jest od niej bardziej organiczny. Tam, gdzie Kaliński używał syntetycznych i elektronicznych rytmów, tam Donia gra na bębnach.
Choć osiedlenie się w Tuezji stnaowiło zwrot w tworczości artystki, również Francja – co sygnalizowałem już na początku tekstu – wciąż ma na nią wpływ. Donia uważa, że muzyka powstająca po tej stronie Morza Śródziemnego jest gęstsza, bardziej nerwowa i hałaśliwa. Według niej jest odzwierciedleniem szybkiego, europejskiego życia:
Pośpiech charakteryzuje nasze „zachodnie” życie. Kiedy chcę skomponować coś spokojniejszego, „czystszego” i minimalistycznego, we Francji zabiera mi to więcej czasu. Zupełnie inaczej, niż gdy jestem u siebie, na południu Tunezji. Tam wszystkie doznania są bardziej intensywne, rzeczywistość wydaje się płynniejsza i głębsza.
Oba muzyczne oblicza Donii łączy zamiłowanie do transu i zatracanie się w rytmie. Zresztą trans fascynuje ją od dzieciństwa. „Na Wybrzeżu Kości Słoniowej regularnie brałam udział w tradycyjnych wiejskich uroczystościach, podczas których tancerze i perkusjoniści nawzajem napędzali się w transie, wchodzili w rozszerzoną świadomość” – wspomina. Zaraz potem dodaje, że najbardziej pociąga ją obserwowanie, jak za pomocą samego powtarzalnego rytmu i tańca można zmienić percepcję rzeczywistości. „Czegoś podobnego szukam we własnej muzyce: tego hipnotycznego wymiaru instrumentów perkusyjnych” – przyznaje. Sięga więc po rytmy i instrumenty obecne w stambeli, muzyce i rytuałach przyniesionych z Afryki Subsaharyjskiej przez czarnoskórych niewolników. Sambeli to muzyka bliźniaczo podobna do algierskiego diwanu, libijskiej maliki, egipskiego zaru czy wreszcie najbardziej znanej marokańskiej gnawy. Wszystkie łączy podobna historia, a dzieli współczesne postrzeganie. O ile gnawa jest marokańską dumą, kulturowym towarem eksportowym i nośnikiem tożsamości całego narodu, o tyle stambeli stoi na krawędzi wymarcia.
Po uzyskaniu niepodległości Tunezja nie tylko poszła drogą świeckiego socjalizmu, ale postawiła na arabskość. Na celownik oprócz stambeli wzięto również tożsamosć berberyjską – w przeciwieństwie do Maroka czy Algierii w Tunezji Berberowie stanowią niewielką mniejszość, która łatwo została wchłonięta przez arabskość. Tożsamość berberyjska stała się czymś wstydliwym; Donia wspomina, że dopiero pod koniec życia jej matka opowiedziała o swoich korzeniach. W Algierii i Maroku Berberowie wywalczyli uznanie swoich języków za oficjalne, w Tunezji jeszcze dziś dzieci o berberyjskich imionach są dyskryminowane i wyśmiewane.
Ludzie w małych berberyjskich wioskach, przede wszystkim młodzież, walczą o to, żeby nasza kultura nie zniknęłą do końca, choć to walka bardzo trudna. Żeby mogła ona przetrwać, potrzebna jest wola polityczna, zmiana polityki państwa. Na to jednak szanse są obecnie niewielkie.
W tym kontekście wybór berberyjskiego pseudonimu artystycznego jest odważnym gestem – to zajęcie stanowiska po konkretnej stronie w konflikcie i wezwanie do obrony tłumionej tożsamości.
Ta walka odbywa się również poprzez muzykę. „Muzyka tradycyjna zawsze odzwierciedla kulturę, historię i tożsamość danego regionu, terytorium” – twierdzi Donia i od razu zaznacza, że poprzez tradycyjną muzykę można spróbować zrozumieć złożoność współczesnego świata. Daje ona muzyczce i słuchającym nową soczewkę, inne spojrzenie. Owo inne spojrzenie jest silnie obecne w muzyce Azu Tiwaline. Artystka kroczy bowiem dwiema ścieżkami – organiczną i elektroniczną. O ile „Draw Me a Silence” wychyla się w stronę organiczności, o tyle nadchodząca (zapowiedziana na październik) płyta „The Fifth Dream” jeszcze mocniej splata dwie perspektywy. Artystka podbija stawkę, w naszej rozmowie przyznając: „Podchodzę do tego bardzo poważnie, badam muzykę tradycyjną, świadomie po nią sięgam. Staram się łączyć »nowoczesną« kulturę zachodnią z różnorodnością moich korzeni kulturowych”.