Człowiek odseparował się od swojej zwierzęcości – od wieków karczuje naturę i zamyka się w twierdzy cywilizacji. Przyroda znajduje jednak szczeliny pozwalające wkraść się do betonowego świata. W ostatnich latach coraz powszechniejsza – przez dewastację środowiska naturalnego – stała się obecność dzikich zwierzęt w obrębie terenów zurbanizowanych, na przykład dzików na polskich osiedlach, niedźwiedzi w podtatrzańskich miasteczkach. Ale ludzie nie chcą dać za wygraną i tępią dziś nawet tak rozpoznawalnych przedstawicieli miejskiego ekosystemu, jak gawrony – ptaki mają przeszkadzać spacerowiczom w parkach wypoczywać wśród „ich” zieleni.
Francuskie „Królestwo zwierząt” opowiada o odwiecznej walce, jaką kultura prowadzi z naturą. Podejmuje jednak również perspektywę indywidualną: odnajdywania siebie na osi, której dwa krańce wyznaczają człowiek i zwierzę.
Film Thomasa Cailleya obrazuje tajemniczą epidemię, która zamienia ludzi w zwierzopodobne stworzenia. Reżysera nie interesuje jednak, skąd i w jaki sposób rozprzestrzenia się choroba (z pewnością jednak nie przenosi się z człowieka na człowieka). Zamiast tego oglądamy reakcje na quasi-apokaliptyczną rzeczywistość – zarówno w wymiarze zbiorowym, jak i jednostkowym. Bohaterowie „Królestwa zwierząt” – kilkunastoletni Émile (Paul Kircher) i jego ojciec François (Romain Duris) – mierzą się z traumą, jaką stała się przemiana ich matki i żony, Leny, w zwierzęco-ludzką hybrydę. Kobieta (czy już samica?) mieszka w zakładzie zamkniętym. Lekarka proponuje rodzinie przeniesienie chorej do wielkiego, nowoczesnego ośrodka odosobnienia, by tam efektywniej jej pomagać. François przeprowadza się więc wraz z synem na południe Francji, żeby być blisko nowego miejsca pobytu Leny.
Odraza – być może to ona, wprzężona w różne procesy i objawiająca się pod wieloma postaciami – staje się lejtmotywem filmu. Przyroda jako sielska landszaftowa idea z pięknymi, łagodnymi, nieomal pluszowymi zwierzętami jest infantylna, ale akceptowana przez „cywilizowanego” człowieka, ponieważ w takim kształcie wydaje się ujarzmiona. A przecież przyroda rzadko kiedy przyjmuje tę formę. Zamiast tego ma w sobie gwałtowność i obrzydliwość (wszystkie te kategorie są również skażone antropocentryzmem, ponieważ trudno w opisywaniu natury wyjść poza jego ramy). Dobrym przykładem mogą być motyle – symbol bukolicznego pejzażu – które wcale nie żywią się wyłącznie nektarem z kwiatów, ale też spleśniałymi owocami, a nawet odchodami. W filmie brudną zwierzęcość wynikającą z dojrzewania dostrzega Émile. Nastolatek ze wstrętem przygląda się swoim włosom wyrastającym tam, gdzie niegdyś była gładka skóra; czuje ohydną woń własnego potu. Ale też inaczej odbiera otoczenie: intensywniej, instynktowniej, dziczej. W „Królestwie zwierząt” w ciekawy sposób ukazano chłopaka jako chimerę pokwitania – bohater nie jest już ani dzieckiem, ani dorosłym, ani człowiekiem, ani zwierzęciem. Émile dostrzega, że nie kontroluje ciała podlegającego dynamicznym zmianom. Biologia święci triumfy nad socjalizacją. Podkreśla to relacja z poznaną w nowej szkole dziewczyną (Billie Blain). Można odnieść wrażenie, że para zamiast rozmawiać ze sobą, raczej się obwąchuje, rzucane półsłówka są niczym szczeknięcia, gesty przypominają ocieranie się o siebie, zupełnie jakby połączyła ich ruja. Cailley nie chce jednak widzieć w atawistycznych zachowaniach efektu tępego instynktu. Wręcz przeciwnie – uczucia wyrażane w ten sposób są prostsze, czystsze, szczersze, co podkreśla również czuła scena spotkania Émile’a z matką. Akceptowanie obrzydliwej abiektywności dojrzewania jest początkiem procesu zauważania większej złożoności własnego jestestwa. Reżyser tym samym apeluje o nieco więcej zezwierzęcenia w nas samych.
O wiele bardziej niebezpieczna okazuje się grupowa odraza do Innego. W „Królestwie zwierząt” cierpiący na tajemniczą chorobę symbolizują wykluczonych: osoby z niepełnosprawnością, zaburzeniami psychicznymi. Ośrodek, do którego ma trafić Lena, odgranicza „odmiennych” od „normalnych”. Cailley niczym francuski filozof Michel Foucault dostrzega we współczesnym społeczeństwie tendencję do segregacji czy wręcz gettoizacji przez instytucję, która wydaje się kierować dobrą wolą i altruizmem, czyli teoretycznie tym, co powinno wyróżniać ośrodki medyczne. Nadzieja na wyleczenie Leny jest złudna, jedynym celem jest utrzymać rodzinę w przekonaniu, że warto zamknąć kobietę w ośrodku odosobnienia. Zresztą im dalej w film, tym reżyser silniej podkreśla, że przemiana dotykająca ludzi nie powinna być traktowana w kategoriach choroby, tylko raczej jako powrót do natury i odczuwania siebie jako części ekosystemu. Cailley marzy o tym, żeby niespodziewany biologiczny zew oddalił człowieka od cywilizacji i przyczynił się do ratowania planety.
Nie można zapomnieć, że w „Królestwie zwierząt” niezwykle ważną fabularnie i ideowo funkcję odgrywa relacja ojca i syna. Również w przypadku tej filmowej zależności niezbędne są empatia, akceptacja inności i przezwyciężenie odrazy. Reżyser dowodzi, że jest to trudne, nawet jeśli mamy do czynienia z innością własnego dziecka. François musi zaakceptować, że syn dojrzewa, zmienia się i oddala od niego. Może próbować temu przeciwdziałać (choć wielu procesów nie zatrzyma) i zamykać Émile’a w klatce, traktować jak własność, lecz jedynym, co osiągnie, będzie cudze poczucie zniewolenia i nieszczęścia. Rolą rodzica dorastającego dziecka z pewnością nie jest rozkładanie nad nim parasola ochronnego, ale przygotowanie na to, co je czeka poza rodzinnym kloszem. „Królestwo zwierząt” pokazuje, jak trudno zrealizować w życiu wytartą maksymę, że dzieci nie wychowuje się dla siebie, tylko dla świata. François gotów jest użyć przemocy, żeby Émile nie wyrwał się spod jego opieki. Jednocześnie w trudnych okolicznościach chce dbać o integralność rodziny. A może przede wszystkim stara się nie zostać sam?
Cailley stawia niełatwe pytania, z którymi wielu z nas mierzy się na co dzień, ale osadza je w zintensyfikowanym świecie pandemicznego szaleństwa. Ojciec musi starać się uczyć syna, ale nie nadzorować, a przede wszystkim wszczepić mu kompas moralny, gdy dookoła narasta niechęć czy wręcz nienawiść do dotkniętych zwierzęcą przypadłością. Scena obławy na jedną z istot przypomina krwawe polowanie na czarownice, społeczny samosąd. Reżyser odwraca więc semantykę słów: to, co zwykliśmy nazywać zezwierzęceniem, jest w tym przypadku czysto ludzką agresją.
„Królestwo zwierząt” to udane, pełne werwy kino apokaliptyczne skrywające w sobie dramat rodzinny i film coming of age. Razem z atrakcyjną i dynamiczną formą, przystępną również dla młodszego, pragnącego dobrej rozrywki widza, dostajemy pakiet ważnych i aktualnych zagadnień, takich jak: tożsamość człowieka rozdartego pomiędzy kulturą a własną biologią, trudność odnalezienia się jednostki w rodzinie i społeczeństwie, a nawet sprawowanie władzy nad innymi poprzez biopolitykę, choćby za pomocą zarządzania afektami takimi jak wstręt i odraza. Przede wszystkim jednak „Królestwo zwierząt” jest głęboko humanistycznym czy wręcz posthumanistycznym (wciągającym w zakres refleksji również byty pozaludzkie) traktatem o szanowaniu własnej odmienności, cudzych granic i społeczeństwie jako kolektywie różnorodnych Innych. Być może jeśli posłuchamy Thomasa Cailleya, przestaną przeszkadzać nam gawrony w parkach i dziki w miastach. Pogodzimy się, że cywilizacja jest twierdzą wadliwą i (dzięki bogu!) nieszczelną.