Nr 9/2022 Na teraz

(nie)materialne

Julia Lizurek
Teatr

Od czego zacząć opowieść o dziedzictwie? Od przodków, dziadków, rodziców? Twórcy „Ody do radości” rozpoczynają ją od wystawienia przedmiotów zgromadzonych w magazynie Teatru Studio znajdującego się w warszawskim Pałacu Kultury i Nauki. Celem tego działania nie jest wcale przytoczenie historii minionych inscenizacji, dyrektorów sprawujących pieczę nad kierunkiem rozwoju instytucji czy zmieniającego się zespołu aktorskiego i administracyjnego. Niepokazany na scenie, funkcjonujący w domyśle gest wyciągnięcia rekwizytów i kostiumów latami ukrytych przed oczami widza, przedmiotów, które po premierach zaczynają własne, sekretne życie, z jednej strony stanowi metaforę pamięci i historii, a z drugiej – porządkuje i odświeża, a także tworzy instalację z tego, co zapomniane i przez lata traktowane jako niepotrzebne, bezwartościowe. Pierwszą strategię wykorzystują głównie muzealnicy sprawujący pieczę nad kulturowym dziedzictwem. Ich praca w nieunikniony sposób wiąże się z koniecznością generalizacji, dążeniem do wskazywania ogólnych kolei losu czy tendencji, warunkujących zmiany tożsamości danej społeczności. By opowiedzieć własną, jednostkową i niepowtarzalną historię, trzeba zająć się sobą, zbadać własne korzenie i własne… ciało. Wojtek Ziemilski i Wojtek Pustoła do podjęcia takich działań sprowokowali aktorów biorących udział w projekcie „Oda do radości”.

fot. Alicja Szulc

O, radości

Co skłoniło Ziemilskiego do wyboru takiego właśnie tytułu? Przywiązanie do idei Unii Europejskiej i znaczeń, które niesie jej hymn z tekstem Fryderyka Schillera i muzyką skomponowaną przez Ludwika van Beethovena? Czy chodzi o odwołania do wspólnoty, różnorodności, dzielenia losów? A może o nawiązanie do niepełnosprawności tracącego słuch kompozytora? Albo o desperacką potrzebę odczuwania radości pomimo wszystkich – dziejących się na naszych oczach – katastrof?

Tekst inicjalnej zwrotki utworu Schillera w kanonicznym, choć nieprecyzyjnym tłumaczeniu Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego wyświetlany jest w trakcie pierwszej, około piętnastominutowej sekwencji spektaklu. Mateusz Smoliński ustawia kolejne rekwizyty na stoliku, stojącym na scenie otoczonej przedmiotami z magazynu teatralnego. Z początku tworzona przez niego kompozycja przypomina martwą naturę. Okazuje się, że ten malarski termin świetnie sprawdza się w nawiązaniu do tematu dziedzictwa. Stopniowo układ rzeczy ulega transformacji w rosnącą ku sufitowi konstrukcję. Wydaje się nieco niepewna, ale dzięki uważnemu i spokojnemu działaniu aktora zaczyna sprawiać wrażenie stabilniejszej. Na modernistycznym stoliku kawowym pojawiają się między innymi plastikowe winogrona, drewniana szabelka, stojak na nuty, ludzki szkielet, pluszowy penis, krzyż… Ostateczną konstrukcję dopełniają: głowa konia na patyku, postawiona na sztorc kosa przypominająca jego ogon, flaga Unii Europejskiej i noga manekina, której stopa sięga ku niebu, a także miniaturowa wersja husarskich skrzydeł. Przywracając życie temu, co dziedziczone, jak te pozostałości odnalezione w teatralnym magazynie, coś zostaje odzyskane i coś nowego się rodzi. Czy to wystarczający powód do radości?

Przepraszam moją rodzinę

Jeszcze przed sceną, w której Smoliński konstruuje surrealistycznego konia, na środku teatralnej przestrzeni pojawia się – znana z nominowanej do Oscara „Sukienki” w reżyserii Tadeusza Łysiaka – Anna Dzieduszycka. „Zanim zaczniemy, chciałam powiedzieć coś od siebie: przepraszam moją rodzinę” – mówi. Ziemilski, dość przewrotnie, od samego początku każe widzowi kojarzyć i splatać ze sobą z pozoru niełączące się obrazy i sytuacje. Dopiero kiedy Smoliński położy się pod stolikiem zastawionym przedmiotami i zacznie przyglądać się „wnętrzu” swojej instalacji, a równocześnie opowiadać będzie o tym, jak zasypiał jego ojciec – można będzie zrozumieć, jak jego osobiste losy łączą się ze stworzoną wcześniej konstrukcją. Z kolei Monika Świtaj pokazuje nam swoje paznokcie na palcach wskazujących. Jeden odziedziczyła po matce, drugi po ojcu; każdy z nich ma swój wyjątkowy charakter i osobowość. Później za plecami aktorki wyświetlona zostanie zabawna, minimalistyczna animacja. Jej bohaterami są właśnie te dwa paznokcie, które uwielbiają się przekomarzać. Autor animacji Kacper Buratyński dorobił im kreskówkowe usta i oczy, wzbogacając wykład Świtaj o humorystyczny i ironiczny komentarz.

Scenicznym partnerem Daniela Dobosza jest anatomiczny model ludzkiego ciała ukazujący narządy wewnętrzne. Choreografię ubierania i rozbierania tego manekina, wykorzystującą mechanizm czynności codziennych, poprzedza monolog odnoszący się do słabej znajomości przeszłości własnej rodziny, a także opowieść-fantazja na temat życia w Paryżu (według rodzinnej mitologii babcia Dobosza była Francuzką, a dziadek Niemcem). Narracja ta skonfrontowana zostaje z niemal standupowym wystąpieniem Dzieduszyckiej, ubranej w kiczowaty kostium upodobniający ją do herbu rodu Sas, który nadali jej przodkom Habsburgowie. Aktorka kpi nieco z tej szlacheckości, którą część jej rodziny traktuje jak synonim wielkości. Sama Dzieduszycka, jako osoba niewysoka, nigdy przez swoją rodzinę nie była uważana za godną, by tę dostojność reprezentować. Jednak na scenie, przed publicznością stoi jako bohaterka pierwszego planu, żywy posąg. Jest gotowa, by zostać upamiętnioną – zresztą dzięki udziałowi we wspomnianym filmie krótkometrażowym już weszła do historii. Aktorka, dotykając tego tematu, ironizuje. Zwraca uwagę na swoją budowę ciała, wspomina o związanych z nią uprzedzeniach i lękach. Co odziedziczyła oprócz rodowego nazwiska? Geny, które sprawiły, że jest właśnie taka, jaka jest.

Wprowadzony przez Dzieduszycką temat braku akceptacji kontynuuje Smoliński, który w trakcie ubierania konia zaczyna osobiście odgrywać rolę jego zadu i tylnych nóg. On także wiele nauczył się od swojej rodziny. Dzięki przytoczeniu popularnych powiedzonek służących dyscyplinowaniu młodych przez starszych, a także przywołaniu wrażeń związanych z „zapachem starości” wszystko, co może się łączyć z radością, zostaje odsunięte. Zamiast niej pojawia się wściekłość. W efekcie stworzony wcześniej koń przewraca się i rozsypuje na części. W tle brzmi „Oda do radości”.

Rozpracowanie kodu genetycznego

Aktorzy – niczym grabarze – rozkładają na scenie fragmenty, z których zbudowany był koń. Każdy jego element zostaje potraktowany tak, jak gdyby był ciałem zmarłego, a deski – miejscem pochówku. W tę przestrzeń wniesione zostaną też meble, otwierając wątek przedmiotów, które otrzymało się w spadku i które określają naszą tożsamość. Dowiadujemy się, że w Wielkiej Brytanii właśnie meble przekazywane są z pokolenia na pokolenie. W Polsce – chyba tylko DNA.

Na potrzeby projektu wszyscy aktorzy zrobili sobie testy genetyczne, ujawniające ich rodową przeszłość zapisaną w splocie łańcuchów kwasu deoksyrybonukleinowego. Artyści mówią o własnym pochodzeniu. Smoliński i Świtaj potwierdzają posiadanie cząstki genotypu żydowskiego, zaś Dobosz okazuje się stuprocentowym Polakiem. Jego przeszłość wydaje się monolitycznym konstruktem, od którego nie ma ucieczki. Od momentu jego wyznania spektakl przybiera ton serio, jakby biologia ujawniała całą prawdę o człowieku: o jego przyzwyczajeniach, lękach i neurozach. Czy twórcom chodziło o pokazanie ślepej wiary w definiującą rolę takiego testu? Wydaje mi się, że tak – być może chcieli ukazać punkt zaczepienia, którego chwytamy się w poszukiwaniu odpowiedzi na pytanie o to, kim jesteśmy, co nas definiuje i dlaczego czasem sami nie rozumiemy swoich myśli i emocji. Świtaj nazywa ten stan „życiem na kacu po imprezie poprzednich pokoleń”. Przecież przodkom zawdzięczamy nie tylko nasze cechy wyglądu i charakteru, ale również nasze traumy.

W przedostatniej sekwencji spektaklu aktorzy siadają na scenie, zlewając się z krajobrazem leżących na niej rekwizytów. Po prawej stronie, blisko widzów ustawiony profilem do nich siedzi Dobosz, wpatrzony w świecące się lampy, które przywodzą na myśl znicze, ale też ołtarzyk. Za chwilę wykrzyczy swoją nienawiść do narodu rosyjskiego, którego członkowie dopuszczają się niewyobrażalnych zbrodni na ukraińskim froncie. Słuchając tych słów, z którymi się utożsamiam, zastanawiałam się, czy ktoś kiedyś krzyczał to samo o Polakach. Niezwykle poruszająca scena braku nadziei, który wynika z rzekomo dziedziczonej przez Rosjan skłonności do bestialstwa, jest głęboko filozoficzna. Każdy z nas musi samodzielnie odkryć, ile resentymentu, bólu i nienawiści przekazali nam nasi przodkowie. Finałowe nagranie Dzieduszyckiej powstało w Los Angeles przy okazji jej wyjazdu na ceremonię wręczenia Oscarów. Aktorka emanuje radością, która jednak nie wynika z nominacji do prestiżowej nagrody. Cieszy się, bo okazała się w ośmiu procentach Żydówką. Czy to gra na nosie szlacheckiemu rodowodowi i nazistowskim aspiracjom jej przodków? Czy może pamięć chasydzkiego doświadczenia Boga w tańcu i śpiewie? To jej oda do radości.

 

„Oda do radości”
reżyseria: Wojtek Ziemilski

dramaturgia: Sodja Zupanc Lotker
scenografia: Wojtek Pustoła
kostiumy: Dasha Filshyna
muzyka: Igor Nikiforow

STUDIO teatrgaleria w Warszawie
premiera: 22.04.2022