Z Jarosławem Kuiszem o akademickiej dyscyplinie „prawo i literatura”, jej historii w Polsce i za granicą oraz jej znaczeniu samoobronnym we współczesnym świecie rozmawiają Przemysław Czapliński i Joanna B. Bednarek
Jarosław Kuisz: W czasie studiów na różnych wydziałach chodziłem na zajęcia, które łączyły prawo i humanistykę, jak choćby zajęcia docent Anny Rosner. Później studiowałem na Uniwersytecie Chicagowskim pod kierunkiem profesor Marthy Nussbaum. Poznałem tam również profesora Richarda Posnera. To był prawdziwy przełom intelektualny: szansa na poznanie najnowszych badań interdyscyplinarnych od „ekonomicznej analizy prawa” do „prawa i literatury”. A potem zacząłem sam takie zajęcia prowadzić. Dla studentów nie było to wcale takie trudne, ponieważ po szkole średniej mieli spory zapas wiedzy humanistycznej – zerwanie powiązań między dyscyplinami następuje dopiero na studiach, które nas „specjalizują”. Może dlatego studenci chętnie przychodzili na interdyscyplinarne zajęcia. Widzieli w nich szansę na połączenie treści, które jeszcze mają w głowach – przed rozejściem się w stronę specjalizacji. W trakcie prowadzonych zajęć musieliśmy wykraczać poza nauki prawne i sięgać po ustalenia z zakresu socjologii czy politologii. Niebagatelne znaczenie miało także przychylne nastawienie do prowadzenia badań interdyscyplinarnych wśród starszych naukowców z dawnego Instytutu Historii Prawa WPiA UW, choćby Marka Wąsowicza, Tomasza Giaro czy Andrzeja Zakrzewskiego. A dla osób badających prawo w starożytności czy średniowieczu sięganie po teksty kultury jest poniekąd oczywistością.
Tradycji metodologicznych nie było. Ale podczas pracy nad pierwszym tomem studiów „Prawo i literatura” odkrywaliśmy, że prawnicy uniwersyteccy poprzednich pokoleń na marginesie swoich badań chętnie zajmowali się wątkami prawniczymi w literaturze pięknej. Świetnym przykładem może być Stefan Breyer – doktor prawa, notariusz i czynny sędzia – który w 1955 roku opublikował książkową monografię „Spór Horeszków z Soplicami. Studium z dziedziny problematyki prawnej »Pana Tadeusza«”, a w 1956 roku na łamach czasopisma „Prawo i Życie” artykuł „Igraszki prawne »Zemsty«”.
Zgadza się. Jednak z całym szacunkiem dla Pinińskiego, jego prekursorstwo miało swoje ograniczenia – składało się raczej z pomysłu i rudymentarnie przekazywanej wiedzy prawniczej niż z interdyscyplinarnej metody na czytanie „prawa w literaturze”. Ponadto teksty Pinińskiego czy Breyera to wynik indywidualnych pasji, rodzaj hobby, a nie działania na rzecz instytucjonalnego umocowania nowego przedmiotu badań. Podobnym pasjonatem, znacznie wcześniejszym, był Przemysław Dąbkowski, który w 1899 roku w „Gazecie Sądowej Warszawskiej” opublikował artykuł „Uwagi prawne w »Panu Tadeuszu«”. Przykładów epizodycznej publicystyki prawniczej można podać więcej, ale niewiele to zmieni.
To dobry przykład, pozwalający wskazać na ważną różnicę: teksty polskich prawników dowodziły humanistycznych zainteresowań, ale miały charakter przyczynkarski. Teksty publikowane na początku XX wieku w Niemczech, Wielkiej Brytanii czy w USA wynikały ze świadomości, że refleksja nad prawem i literaturą powinna stać się elementem nauczania uniwersyteckiego. Taka intencja przyświecała wspomnianemu przez was Johnowi Wigmore’owi, jednemu z najważniejszych inspiratorów dyscypliny. W artykule „A List of Legal Novels” opublikowanym na łamach „Illinois Law Review” nie omawiał pojedynczego dzieła literackiego – sporządził obszerny wykaz powieści należących do różnych kultur i epok. Wykaz dokumentował powszechne występowanie procesów sądowych i wątków prawniczych w prozie. To było jak bibliografia do nowego przedmiotu! Albo nawet do kilku przedmiotów, bo spis dzieł uświadamiał, jak wieloma interdyscyplinarnymi zagadnieniami trzeba się zająć. Wstępnie wymieńmy: hermeneutyka prawnicza, znaczenie kultury dla stanowienia oraz egzekwowania prawa, prawo porównawcze. I chociaż w dorobku Wigmore’a – liczącym ponad 900 publikacji! – nie ma wielu pozycji na temat prawa i literatury, to jego tekstom wypada przypisać wyjściowy impuls do późniejszego wprowadzenia nowej dyscypliny na uczelnie.
Nazwa stała się realnym bytem znacznie później, bo dopiero w roku 1973. James White opublikował wówczas fundamentalny podręcznik „The Legal Imagination. Studies in the Nature of Legal Thought and Expression”, a dyscyplina zaczęła wybijać się na osobną tożsamość. Ale podkreślmy, że już w tekstach Wigmore’a, Cardozo i White’a dostrzec można ciągłość działań na rzecz instytucjonalizacji „prawa i literatury”.
Dodać tu można Mieczysława Szerera, który potrafił popularyzować wiedzę prawniczą. Pisał namiętnie i zrozumiale. Był badaczem prawa karnego, adwokatem i sędzią Sądu Najwyższego w latach 1947–1962. Jego pierwszą publikacją z zakresu prawa i literatury była książka „Zabójstwo pod wpływem silnego wzruszenia” z 1952 roku, w której omawiał między innymi zabójstwo Stolnika dokonane przez Jacka Soplicę. Spory rozgłos zyskały jego późniejsze książki – „Karanie a humanizm” (1964) oraz „Zbrodnia i kara jako temat literacki” (1976). Niestety, zestaw autorów Piniński – Breyer – Szerer nie tworzy żadnej szkoły. Prawnicy nie nawiązują do siebie nawzajem ani nie odsyłają do zagranicznych badań nad „prawem i literaturą”.
Tak, ale „przyczynkarsko”. One funkcjonują w polskich badaniach nie jako fundamenty dyscypliny, lecz jako precedensy – tekstowe dowody, że można uprawiać refleksję łączącą „prawo i literaturę”.
Znalazłem się na ziemi prawie niczyjej. Przynajmniej jak chodzi o kulturę polską. Istniały bardzo liczne opracowania niemieckie, anglosaskie i francuskie, jednak szybko zdałem sobie sprawę, że z zasadniczych powodów nie przystają one do kontekstu polskiego. Były oczywiście ważne, bo usiłowały przedstawiać spójną metodę oraz omawiały historię dyscypliny. Albo ostrzegały przed jakimś fundamentalnym błędem naukowym – mam tu na myśli ważną książkę „Law and Literature. A Misunderstood Relation” Richarda Posnera z 1988 roku, który zwracał uwagę na nieprzekraczalną różnicę między interpretacją prawniczą a literaturoznawczą. Przyswajałem obce treści i odkrywałem, gdzie przebiegają granice przystosowywania tych treści do polskich realiów. Wielce pomocne były w tym zajęcia, bo studenci szybko akceptowali łączenie prawa z humanistyką i sami wskazywali na różnice między kulturą polską i anglosaską. Wspólnie zatem odkrywaliśmy, jak w naszym kręgu kulturowym funkcjonuje świadomość prawna albo jakie miejsce w życiu społecznym zajmuje humanistyka. Z tych dyskusji, sporów i odkryć przeszliśmy do współpracy przy tworzeniu pierwszego tomu „Prawa i literatury”.
Zacząłem naukę od studiowania literatury anglosaskiej. Ale w 2013 roku trafiłem na tekst Grety Olson „De-Americanizing Law and Literature Narratives: Opening Up the Story” opublikowany w amerykańskim czasopiśmie „Law and Literature”. Postulowana przez autorkę deamerykanizacja narracji stosowanych w dyscyplinie „prawo i literatura” nie miała charakteru nacjonalistycznego. Nie chodziło o szablonową antyamerykańskość, lecz o banalny fakt, że kontekst prawny i kultura prawna w Europie i w USA są różne. Odkrywałem sieci badawcze – skandynawską, niemiecką, francuską – które zajmowały się refleksją nad różnicami między prawem amerykańskim opartym na precedensach oraz prawem kontynentalnym, które jest przede wszystkim kodeksowe (pomijam tu specyfikę Wielkiej Brytanii). Dzięki nowym kontaktom uświadomiłem sobie, na jak wielu obszarach kultura okazuje się filtrem dla teorii i praktyki prawa. I że współcześnie badając prawo, należy zwracać uwagę na siłę oraz sposób działania tych filtrów, co w ramach grantu Marie Skłodowska-Curie Actions badaliśmy wraz z profesor Helle Porsdam z Uniwersytetu Kopenhaskiego. Z czasem zająłem się filtrem audiowizualnym, czyli przeszedłem na stronę badań nad prawem w filmie, a zwłaszcza w kronice filmowej.
Od strony dydaktycznej okazało się, że studenci łatwiej i głębiej angażują się w dyskurs prawny, kiedy przypadek ma swoją ilustrację obrazową czy filmową. Ale ważna jest też kwestia wpływu społecznego danego tekstu kultury. Mówiąc za Siegfriedem Krakauerem: film to wytwór pracy wielu osób, który ma trafić do jeszcze liczniejszego grona odbiorców. W film zatem wmontowana jest już świadomość zbiorowej recepcji. Uznałem, że ten aspekt jest ciekawy naukowo. I oczywiście odkryłem, że regularne badania nad związkami między prawem i filmem są prowadzone w wielu ośrodkach zagranicznych. Ale podczas pracy nad książką „Propaganda bezprawia” przekonałem się, że różnica między filmem i powieścią w niektórych przypadkach traci na znaczeniu.
Chodzi o kwestię zupełnie kluczową – odniesienie do rzeczywistości. Kiedy zacząłem badać pierwsze kroniki filmowe, uświadomiłem sobie, w jak istotnym stopniu budowanie ustroju Polski Ludowej opierało się na tworzeniu iluzji praworządności. Przekazywanie wiadomości o prawie poprzez literaturę, programy radiowe i kroniki filmowe w żadnym wypadku nie było sprawą obojętną. Zwykłe audycje radiowe, które miały popularyzować nowe prawo, miały charakter par excellence polityczny. Twórcy filmów musieli konsultować treść i sposób przedstawienia z autorami przepisów, co pozwalało wnioskować, że od samych początków Polski Ludowej dla władz była to kwestia strategiczna.
Dowodem ogromnego znaczenia przywiązywanego do publicznego wizerunku sądów i prawa było wdrożenie przez Ministerstwo Sprawiedliwości „propagandy prawa”. Dziś uznalibyśmy to być może za oksymoron, ale wówczas w resorcie określenie uznawano za zgoła pozytywne.
Chodziło o akcję propagandową i akcję propagowania – czyli przekazywanie wiadomości o ideologii i nowym prawie, wprowadzanie pozytywnego obrazu prawa do obiegu publicznego, ukazywanie działania prawa w nowym ustroju, tworzenie określonej świadomości prawnej w społeczeństwie. Ale w tym mieściła się propaganda w sensie ścisłym, przy czym impulsy do prowadzenia takich działań płynęły z samych szczytów władzy. Tamte kroniki filmowe trzeba dziś oglądać, analizując audiowizualne próby perswazyjnego przedstawiania nowych reguł prawnych – i ta złożoność była dla mnie fascynująca. W pewnym momencie odsłoniło się przede mną – przyprawiające o naukowy zawrót głowy – pomieszanie fikcji z niefikcją. I to w podwójnym znaczeniu.
Dotyczy wyłącznie sztuki: kronika filmowa pokazuje fragmenty znanej rzeczywistości, stąd większość odbiorców uznaje ten przekaz za „prawdziwy”, a już na pewno prawdziwszy od na przykład powieściowej fikcji. Tymczasem prawa montażu filmowego są nieubłagane, a rezultatem montażu jest zawsze kreacja rzeczywistości – tak samo jak w reportażu literackim. Do tego dochodzi odniesienie materiału audiowizualnego do rzeczywistości, czyli dokumentarna gra prawdą i nieprawdą. Ciekawym przejawem fabrykowania prawdy były kroniki dotyczące powojennej amnestii: aby stworzyć spektakl praworządności, kronika pokazywała ludzi wychodzących z więzienia, co tworzyło wrażenie obcowania z teraźniejszością, a ponadto lektor zza kadru przekonywał odbiorców, że nowe prawo działa w praktyce. Aby wykazać nieprawdę, należałoby nie tylko odtworzyć ówczesny kontekst prezentacji filmu, ale także udostępnić wycięte kadry. Czyli podważyć film innym filmem.
I na tym właśnie polega wewnętrzne pomieszanie fikcji z niefikcją, które nie pokrywa się z pomieszaniem prawdy z nieprawdą. Być może społeczną świadomość prawną najsilniej kształtują te przekazy, które do ukazania rzeczywistości z powodzeniem wykorzystują techniki artystyczne.
Pytanie o media kształtujące społeczną świadomość prawną pojawiło się dużo wcześniej. Badacze prawa od dawna przyjmowali założenie, że świadomość prawa jest korzystna, a nieznajomość prawa – szkodliwa. Ale problem, który teraz omawiamy, oznacza, że znajomość prawa jest zawsze zmediatyzowana, to znaczy kształtowana przez różne media, a zwłaszcza przez najsilniejsze medium danej epoki. W XIX wieku świadomość prawa była modelowana przez gazetową powieść w odcinkach, a w wieku XX przez prasę, radio i film. W „Propagandzie bezprawia” analizowałem doniesienia prasowe na temat procesu Arthura Greisera, namiestnika III Rzeszy w tak zwanym Kraju Warty podczas drugiej wojny światowej. Greisera sądzono w Poznaniu w 1945 roku, skazano i stracono w 1946. Egzekucję oglądało naocznie około sto tysięcy ludzi zgromadzonych na stokach poznańskiej cytadeli. Decyzją ministra sprawiedliwości była to ostatnia egzekucja publiczna. Ale zdjęcia bądź migawki kronikarskie nadal ukazywały przebieg procesów. Wszystkie relacje z osądów nad zbrodniarzami hitlerowskimi służyły legitymizowaniu nowej władzy, a zarazem wprowadzały do świadomości publicznej przekonanie, że ważnym procesom i egzekucjom musi towarzyszyć aparat fotograficzny lub kamera. Paradoksalnie, później, w latach 60., kiedy w Polsce telewizja weszła na skalę masową do komunikacji publicznej, prawnicy dość konserwatywnie oponowali przeciw filmowaniu procesów, ponieważ uznawali, że to może wpłynąć na przebieg rozprawy.
Kamerę uważano za ciało obce w sali sądowej – rodzaj niezależnego oka: nie należy ono ani do składu sędziowskiego, ani do publiczności. Ale równocześnie oddziałuje na wszystkich. W latach 60. krytycy obecności kamer w sądach uważali, że one zakłócają „naturalny” przebieg postępowania, bo wszyscy uczestnicy zaczynają się ku nim orientować. Jednocześnie kamera w sądzie może być bliska konkretnym uczestnikom procesu: może obserwować postępowanie jak publiczność czy przekazywać światu orzeczenie jak sędzia. Co do zasady, doniesienie filmowe czyni z masowego odbiorcy społeczeństwo łączone wspólną troską o sprawiedliwy osąd. Film, jak z tego wynika, może być potężnym sojusznikiem w przekazywaniu wiedzy o prawie, jak i konkurentem.
Chyba tak. Chociaż to był szczególny rodzaj postępowania przed komisją sejmową. Zależnie od interpretacji, Rywin reprezentował korupcję na najwyższym albo najbardziej podstawowym poziomie – tam, gdzie ustanawia się prawo i narzędzia jego egzekucji. Dla wyjaśnienia szczegółów przyda się zarys wydarzeń.
W styczniu 1999 roku, a więc bez związku z aferą Rywina, Sejm na mocy ustawy ustanowił nową, nieznaną wcześniej w polskiej praktyce parlamentarnej instytucję – sejmową komisję śledczą. Ustawa orzekała, że komisję śledczą powołuje się do zbadania określonej sprawy. Sejm nadał komisji śledczej uprawnienia prokuratorskie, co znaczy, że członkowie komisji uzyskali prawo do przesłuchiwania świadków zgodnie z zasadami kodeksu postępowania karnego. Zakończeniem pracy komisji sejmowej jest sprawozdanie, które może skutkować pociągnięciem wskazanych w nim osób do odpowiedzialności przed sądem lub nawet Trybunałem Stanu. Sejmowa komisja śledcza powołana do wyjaśnienia sprawy Rywina działała na mocy tej właśnie ustawy.
Polacy otrzymali od telewizji widowisko, które łączyło zasady kodeksu postępowania karnego z regułami audiowizualnego spektaklu: dziesięcioosobowa komisja przesłuchiwała po to, aby ustalić prawdę (czy Rywin działał sam, czy też w imieniu szerszej grupy). Nie obyło się bez wzniosłej retoryki, obelg, demonstracyjnych wyjść. Mimo to, jak się wydaje, spektakl odegrał pewną rolę prawno-ustrojową. Posiedzenia komisji odsłaniały pewne korupcyjne powiązania między biznesem i funkcjonariuszami państwa, ale zarazem ujawnienie tych powiązań było demonstracją panowania prawa nad korupcją. Jaki to materiał do interdyscyplinarnych badań! Na marginesie można dodać, że praca komisji i transmisje mogły legitymizować odnowę demokracji w Polsce. To miało być, to mogło być katharsis dla III Rzeczpospolitej. Jednym z warunków oczyszczenia musiałoby jednak być uspołecznienie mediów. Prawica mogła to zrobić po raz pierwszy już w 2005 roku, kiedy doszła do władzy. Ale sama wybrała łatwiejszy wariant podporządkowania sobie mediów. Szansa na katharsis utonęła w interesach partyjnych.
Zasadniczo. Prawie na każdym z ważnych uniwersytetów w Polsce są ludzie zaznajomieni z dyscypliną „prawo i literatura” i skłonni do współpracy naukowej. Dotyczy to nie tylko wydziałów prawa, lecz także wydziałów kulturoznawczych czy filologicznych. W końcu bez polonistów nie zrobilibyśmy tych czterech tomów.
Tak, ale pod inną nazwą. Powinna ona brzmieć: „Prawo w tekstach kultury”, jak zajęcia prowadzone kiedyś na UW przez docent Rosner. To pozwoliłoby przesunąć na plan dalszy kwestie związane z konkretnym medium – literaturą, telewizją, internetem – bez pomijania żadnego z nich. Jeżeli badamy prawo w tekstach kultury, to analizujemy sposób przedstawienia danego rozwiązania prawnego czy jakiegoś postępowania karnego. Wtedy można sprawdzać, czy metody literaturoznawcze przydadzą się do badania filmów albo programów telewizyjnych.
Zdecydowanie. Materiał jest tak ogromny, że należałoby powołać odpowiedną jednostkę akademicką, opracować program i uruchomić zajęcia. Taki kierunek studiów byłby znakomitym przygotowaniem do współczesnego życia – ponieważ łączyłby nauki prawne z humanistyką i socjologią. Można byłoby nowymi narzędziami badać świadomość prawną, kształtować umiejętność analizowania najnowszych mediów i tworzenia w nich komunikatów. A także badać i uczyć umiejętności interpretowania granic między fikcją i prawdą, między polityczną manipulacją a faktem społecznym, między prawem a jego naruszeniem. Może jednym z najsilniejszych argumentów przemawiających za sensownością powołania takiego kierunku jest galopująca jurydyzacja rzeczywistości. Od wielu dekad pogłębia się nasycenie naszego świata prawem i nasze uzależnienie od prawa. Nie znaczy to, że wszystko zmierza „ku dobremu”. Znaczy to tyle, że jest coraz więcej regulacji, kontrolerów i procesów sądowych. Chociaż „nieznajomość prawa szkodzi”, to w takim świecie nikt nie zna wszystkich przepisów – nawet prawnik. Ale poradzi sobie w tej rzeczywistości obywatel, który umie analizować prawo. Ktoś, kto umie się za nie zabrać z odpowiednimi narzędziami nauki i nie zapomina o aksjologii. Czyli – może i oby – absolwent „Prawa w tekstach kultury”.