Z Miriam Toews rozmawia Agnieszka Waligóra
Miriam Toews: Myślę, że pokazuje to, że piszę o kobietach, które zmagają się z trudnościami. Interesują mnie określone problemy i biografie kobiet i dziewcząt. To łączy te trzy książki. Staram się myśleć o skutkach fundamentalistycznej religii – ponieważ dorastałam w kościele mennonitów, piszę o tej formie patriarchatu, męskich przywilejach, ucisku kobiet i tym podobnych. Pewnie wiążą je ze sobą także kwestie choroby psychicznej i zdrowia psychicznego.
Myślę, że każda moja książka jest dla mnie w pewnym sensie jak dziecko. Dokładnie pamiętam, w jakim miejscu wtedy byłam – nie dosłownie, ale gdzie byłam w swojej głowie i swoim życiu, dlaczego ją napisałam i co ona dla mnie znaczy. Wskazuje mi, gdzie się znajdowałam.
Nie myślałam o tym. Ale jeśli ująć to w ten sposób, to oczywiście „Głosy kobiet”. Ta książka została już opublikowana w wielu językach, nakręcono na jej podstawie film; wywarła szerszy wpływ. Choć jej akcja rozgrywa się w konkretnym miejscu, czyli w kolonii mennonickiej, w pewnym sensie jest to uniwersalny temat opresji kobiet, o którym wiemy, że istnieje wszędzie. Ale rozważyłabym też wskazanie „Wszystkich mych daremnych żali”. To książka o samobójstwie, więc również jest uniwersalna.
Cóż, jeśli byłby to produkt uboczny tej pracy, nie miałabym nic przeciwko – gdyby książka wzmocniła pozycję kobiet. To oczywiste. Chciałabym, aby było to coś dodającego siły i coś, co da głos kobietom, stanowiąc mały fragment rozmowy, którą prowadzimy jako kobiety i jako mężczyźni na całym świecie; coś, co generuje zapłon.
Kiedy tworzyłam tę książkę, nadawałam jej strukturę, zdałam sobie sprawę, że aby była wiarygodna, potrzebuję czegoś takiego: moje bohaterki siedzą i dyskutują na poddaszu, nie potrafią pisać – ale my możemy to przeczytać. Sama treść książki to w zasadzie protokół ze spotkania. Ale kto miałby go spisywać? August, narrator, został wykształcony poza kolonią i jest w stanie to zrobić, ale jednocześnie jest z nimi na poddaszu, ponieważ kobiety zapewniają mu bezpieczeństwo. Zauważyły, że ma skłonności samobójcze i jest zrozpaczony, walczy i cierpi – i dały mu coś w rodzaju nieistotnego zadania. Kobiety zajmują się tam myśleniem, planowaniem i działaniem. Mówią więc: zostań z nami, w ten sposób będziesz bezpieczny i po prostu zapiszesz to, co mówimy. To i tak nie ma znaczenia. Nie umiemy tego przeczytać. Kogo to obchodzi. W tym sensie jest to rodzaj obalenia zasad.
Chodzi mi o obie te rzeczy: na pewno w grę wchodzi opór, ale także analiza, niemal w znaczeniu dokumentacji. Cóż, to wszystko fikcja, narracja, historia z wymyślonymi postaciami. Ale jednocześnie jest tak, że możemy przez nią pokazać pewne rzeczy, zobaczyć, że to jest właśnie to, z czym się w życiu zmagamy, i ująć to oczami jednostki. To powieść, więc jest wykreowana, ale w pewnym sensie stanowi dokument cierpienia. Pokazuje również życie wewnętrzne, które rozwija się wokół tych wszystkich kwestii: polityki, pewnych rodzajów traumy i tak dalej.
Tak, oczywiście. To narzędzie przetrwania, broń. Możemy zabić hipokryzję żartami i tego typu rzeczami. To nie jest też tak, że świadomie mówię: okej, będę zabawna. To jest po prostu moja perspektywa, mój pogląd na świat – że jest on zabawnym miejscem. Tragicznym, ale też zabawnym. To rodzaj broni, której zawsze używałam, której nauczyłam się używać dawno temu, niekoniecznie świadomie, ale tak właśnie postępowaliśmy w społeczności, w której się urodziłam, wychowałam i którą przetrwałam.
Po prostu mówić: niech kobiety rozmawiają. Idea rozmawiających kobiet jest czymś, co przeraża wielu ludzi. Mężczyźni zwykle boją się samej tej koncepcji – kiedy grupa kobiet rozmawia, zastanawiają się: o czym one mówią? To buntownicze i wywrotowe samo w sobie. Rozmowa w każdej formie sztuki. Myślę, że sztuka jest sposobem, w jaki możemy najlepiej zaatakować problem: walką przez metaforę. W jakiś sposób tworzy ona solidarność i wieloma torami działa na rzecz świadomości, budowania wspólnoty i aktywizmu. Może się to wydawać powolnym, bolesnym i daremnym procesem, ale tak nie jest: to działa.
Myślę, że to naprawdę piękne i doskonałe idee: zarówno miłości, jak i czułości. Niedawno dowiedziałam się, że moja przyjaciółka ma raka i wkrótce rozpocznie chemioterapię. Ma wokół siebie cały zespół wsparcia. To naprawdę istny rajd czułości, który jest niezwykle piękny, bo walka toczy się o przetrwanie. My również jesteśmy częścią takiej walki, literatura jest jej częścią. Słowa takie jak czułość czy współczucie rodzą solidarność, która jest czymś absolutnie niezbędnym.
Cóż, często – a tak naprawdę prawie zawsze – myślę o mojej zmarłej siostrze. Często wyobrażam sobie, że patrzy mi przez ramię i upewnia się, że spełniam jej standardy. To ona wprowadziła mnie w świat literatury, choć była ode mnie starsza o zaledwie sześć lat. Wprowadziła mnie także w świat sztuki, rock and rolla, filmu. Odeszła ze społeczności wcześniej niż ja, podążyłam za nią i to ona zachęciła mnie do pisania. Jest osobą, dla której piszę. Zawsze była moją pierwszą czytelniczką.
Czuję wielką satysfakcję także wtedy, kiedy młodzi ludzie przychodzą do mnie i mówią mi, że przeczytali coś, co miało na nich jakiś wpływ. Tak czy inaczej, to trudne pytanie. Oczywiście moje książki są pisane dla wszystkich, ale byłoby naprawdę miło, gdyby mężczyźni – wiesz, więcej mężczyzn – czytało teksty kobiet. Chodzi mi o to, że wielu mężczyzn nie czyta beletrystyki z bliżej nieznanego powodu. Może myślą, że to coś kobiecego. Ale dobrze byłoby mieć również czytelników płci męskiej.
To trochę dziwne, trochę destabilizujące. Ale miałam dużo szczęścia, ponieważ przy filmie pracował świetny zespół, a Sarah Polley jest znakomitą scenarzystką i reżyserką. Odbyłam z nią wiele rozmów na temat książki, więc czułam – wiedziałam – że wykona dobrą robotę. Musiałam też cały czas sobie przypominać: to jest jej dzieło, a książka jest książką i to się nie zmieni. Musiała podjąć wiele decyzji, kilka trudnych wyborów – bo oczywiście w grę weszły ograniczenia czasowe, budżetowe. Były więc rzeczy, których nie mogła zrobić i których nie mogła zachować. Był też oczywiście wpływ producentów: ktoś był obok, gapił się jej przez ramię, film recenzowały grupy fokusowe i tak dalej. Naprawdę: batalion różnych interesów, a jeśli chodzi o produkt końcowy – nie był w moich rękach. I po prostu miałam szczęście, bo myślę, że to dobry film.
To jak gra w głuchy telefon, prawda? Mówisz coś, ktoś to powtarza, a na koniec nawet nie brzmi znajomo. Ale w większości ufam ludziom, i robię to od tak dawna… Dla własnego spokoju ducha po prostu ufam wam wszystkim. Ufam wam, bo gdybym tego nie robiła, nie przychodziłabym tutaj. Więc nawet jeśli moje słowa staną się czymś innym, może czymś, co niekoniecznie powiedziałam lub czego tak naprawdę nie widziałam w dany sposób, rozumiem wszystkie konteksty – tłumaczenie, ograniczenia czasowe, terminy.
Cóż, tak i nie. To znaczy, jedna wspólnota buduje się wtedy, kiedy druga upada. Wśród mennonitów jest wiele osób, które mówią, że to wciąż moja społeczność, czytają moje rzeczy i doceniają je. Rozmawiają ze mną i na pewno mamy pewien rodzaj porozumienia. A potem w tej samej wspólnocie pojawiają się ludzie, którzy są bardzo źli na to, co mówię, którzy chcieliby, żebym się zamknęła, umarła i przestała pisać. Wszystko to z powodu tego, jak wpłynęłam na funkcjonowanie mennonitów. I co ja mogę na to poradzić? Ten rodzaj dezaprobaty towarzyszył mi od pierwszego dnia, od momentu, kiedy zostałam tam odrzucona ze względu na moją płeć. Wciąż czuję się zarazem prawdziwa i wojownicza – to jest moja wspólnota. Moje teksty można postrzegać jako krytykę konkretnej kultury kontroli, milczenia, ucisku, patriarchatu. Ale nie jest to negatywny portret samych mennonitów. To są moi ludzie i chciałabym być przez nich rozumiana. Chciałabym być mile widziana w mojej wspólnocie. Cały czas o tym myślę i tęsknię. Wydaje mi się, że cały czas jestem w dwóch światach: mieszkam w centrum Toronto, ale myślami jestem też gdzieś na preriach. Myślę, że tak już będzie zawsze.
Szczerze uważam, że tak. Naprawdę w to wierzę. Podróżuję po całym świecie, rozmawiam z kobietami i w moim odczuciu mamy wspólny świat i płaszczyznę porozumienia. Czasami myślę, że trudno jest żyć w tych czasach podziałów, z internetem i całym tym gównem… Może czasami tego nie widzimy, tej wspólnoty. Ale nawet jeśli jej nie czujemy, ona tam jest.