Nr 17/2024 Na teraz

Nie takie Eldorado

Marcin Stachowicz
Film

„Jakie to było banalne, jakie schematyczne!” – z pokazu nowego filmu Matteo Garrone wypada grupka chłopaków i od razu bierze kurs na toalety. Prawie mnie przewracają, lecz nie pomstuję, empatyzuję – wystarczą trzy minuty zwłoki i stoisz w kolejce długiej na pół godziny. Odruchowo sprawdzam jednak kalendarz projekcji i widzę, że na slocie z filmem „Ja, kapitan” pozostało sporo wolnych foteli – ten trend utrzyma się już do końca festiwalu. Z jakiegoś powodu publiczność Nowych Horyzontów nie zamierza bić się o Garrone, choć walczy o miejsca na inne tytuły z polską dystrybucją. Chłopaki cisną bez sensu, kolejki do pisuarów nie będzie.

Dla mnie to trochę tajemnica, bo Garrone – we Wrocławiu lubiany choćby za „Pentameron” (2015) czy „Dogmana” (2018) – dostał za „Io capitano” Srebrnego Lwa w Wenecji, nominację do Oscara i szereg innych nagród oraz, co pewnie najważniejsze, zrobił całkiem w porządku film. Co prawda czas między festiwalami pędzi nieubłaganie i to, co było świeże we wrześniu 2023 roku, w lipcu 2024 mogło już zalatywać przechodniością (nazwijmy to efektem skarbu z wyspy piratów). Bądźmy jednak rozsądni, na Nowych Horyzontach nawet na przegląd poprzedniego sezonu potrafią stawić się całe autokary kinofilów. Może więc problemem Garrone jest za mało dziwaczności i eksperymentu, a za dużo konwencjonalnego opowiadania?

Tak, szkielet fabularny „Ja, kapitan” osobom regularnie czytającym „Dwutygodnik” OKO.press czy „The New Yorker” albo słuchającym kolejne odcinki podcastu Katarzyny Czarnoty może przypominać zlepek nagłówków i infografik. Dwaj siedemnastoletni chłopcy z Dakaru – nieśmiały Seydou (Seydou Sarr) i bardziej przebojowy Moussa (Moustapha Fall) – opuszczają swoje ubogie rodziny i ruszają w podróż zachodnioafrykańskim szlakiem migracyjnym: przez Mali, Niger i Libię do wybrzeży Morza Śródziemnego, a stamtąd, o ile się uda, zardzewiałym kutrem na Sycylię. Nie jest żadną tajemnicą, że unijna polityka zapobiegania nadmiernej migracji (czytaj: siłowego odpychania od granic) uczyniła z tej trasy jedną z najniebezpieczniejszych na świecie. Kilkaset kilometrów Sahary pokonywanych na pick-upach, w ładowniach ciężarówek, a częściowo na piechotę – często z minimalnym zapasem wody i bez odpowiednich ubrań – to pikuś, bo w Libii na przybyszy czekają upadłe państwo, mafia, skłócone milicje, zakłady pracy przymusowej oraz targi niewolników rodem ze średniowiecza.

Garrone pomysł na film tłumaczy trochę jak doktor kulturoznawstwa: chodziło o „nadanie wizualnej formy” przeżyciom, które z perspektywy sytej Europy widać słabo lub wcale. Włosi doskonale znają obrazy łodzi wypełnionych ciałami – żywymi oraz martwymi – kobiet, dzieci i mężczyzn z Afryki, zazwyczaj nie mają jednak świadomości, co te ciała musiały przejść, czego dokonać, żeby dotrzeć do brzegów Eldorado (albo umrzeć po drodze). A to już na wstępie przywołuje dwa zasadnicze problemy, jakie mam z tym filmem.

Po pierwsze, „Ja, kapitan” to kolejny tytuł zrobiony przez białego reżysera z uprzywilejowanej części świata, który – upraszczam, proszę mnie nie brać za cynika – zna problemy afrykańskiej migracji z internetu, książek, przygodnych spotkań z włoskimi sprzedawcami koralików i czapeczek, ewentualnie z własnych podróży w roli aktywisty i/lub turysty. Stary problem, ale tym razem odczuwałem go z większą siłą chyba dlatego, że krótko przed Garrone obejrzałem jedno z najciekawszych osiągnięć senegalskiej nowej fali – „Touki Bouki” (1973) Djibrila Diopy Mambéty’ego (na NH pokazywany pod tytułem „Podróż hieny”). Co ciekawe, oba filmy wykorzystują konwencję opowieści łotrzykowskiej, a główną motywacją młodych bohaterów i bohaterek jest pragnienie ucieczki nie tylko z Senegalu, ale z Afryki czy „afrykańskości” w ogóle. U Garrone Dakar to punkt wyjścia, miejsce spektakularne estetycznie i kulturowo: Seydou i Moussa gubią się na wielkim festiwalu, kamera Paolo Carnery wciska się w tłum, łapie wirujące ciała i barwy, zachwyca się eklektyczną mieszanką wierzeń i zwyczajów, a przy okazji buduje czytelny kontrast do kolejnych, mroczniejszych rozdziałów filmu. Z kolei u Mambéty’ego Dakar – młodszy o pół wieku – to miasto dużo bardziej opresyjne, poddane trzem wielkim nurtom społecznym: uniwersyteckiemu marksizmowi, ultrakonserwatywnej tradycji ludowej i postkolonialnej frankofilii – które, przynajmniej według reżysera, potrafią zdusić każdy nonkonformizm.

A jednak Dakar Mambéty’ego jest miastem własnym, podobnie jak własne jest „Touki Bouki” – film nieuczesany, niespójny, taniutki, pełen większych i mniejszych błędów, mocno zapatrzony we Francję i Jean-Luca Godarda, ale poszukujący w nowofalowej formie oryginalnego języka dla senegalskiego doświadczenia (nawet jeśli jest to doświadczenie lokalnych klas uprzywilejowanych). Garrone nie ma i nigdy nie będzie miał autentycznego dostępu do takiego „wewnętrza”. I chyba dlatego „Ja, kapitan” w tak wielu miejscach przypomina pokaz slajdów, przewijanie instagramowej rolki z egzotycznej podróży, gdzie każdemu pejzażowi odpowiada ładnie dopasowana klisza z zachodniego kina gatunków. Szaleńczą jazdę, a następnie marsz przez Saharę raz filmuje się jak „Mad Maxa”, raz jak „Diunę” – z obowiązkowym biegiem przez wydmy – a raz po prostu jak telewizyjną relację z Rajdu Dakar. Mali to trochę Tatooine, a libijskie katownie przypominają „Narcos” i „Sicario”. Trypolis – trochę dystopia, trochę też realizm społeczny. Zdecydowanie za dużo tu porównań i „trochę”, co w efekcie daje wrażenie amorficzności, realizacyjnego niezdecydowania, tkania na cienkiej warstwie fabularnego mięsa, które jest mniej istotne od spektakularnych panoram.

mat. prasowe mBank Nowe Horyzonty

Rodzi to oczywiście pytanie, czy europejska widzka potrafi jeszcze oglądać jakiekolwiek filmowe reprezentacje bez podświadomego nakładania popkulturowych klisz, a europejski reżyser – reprezentować obce doświadczenia bez wciskania wszystkiego i wszystkich w szkolne schematy. Podczas seansu nie ma jednak czasu na takie metarefleksje – trzeba skakać z miejsca w miejsce, nadążać za pędzącą fikcją, która tygodnie tułaczki upycha w dwóch godzinach czasu ekranowego. Pejzaże zmieniają się zbyt szybko, żeby dały radę obrosnąć w niestereotypowe znaczenia, podobnie jest z ludźmi – ci przychodzą i odchodzą, a wraz z nimi przychodzą i odchodzą państwa i krainy, grupy etniczne, kultury i światopoglądy, mieszając się w czymś na kształt destylatu „afrykańskości”, esencji czegoś, co przecież nie istnieje. Garrone nie zna języka wolof i przynajmniej uczciwie przyznaje, że aktorów grających Seydou i Moussę – autentycznych, występujących pod własnymi imionami emigrantów z Senegalu – reżyserował trochę „na czuja”, nie skupiając się na sposobie podawania tekstu, lecz na mowie ciała i „brzmieniu” emocji. I to być może do pewnego stopnia odpowiada za mój drugi zarzut – chodzi o to, że wbrew deklaracjom Garrone zwizualizował nie tyle doświadczenie wędrujących ludzi, ile samą drogę. To droga jest sednem „Ja, kapitan”, jego główną bohaterką oraz kręgosłupem utrzymującym całość w eleganckiej postawie wyprostowanej, a zarazem dodającym jej niezbyt fortunnej sztywności.

Paradoksalnie, to również ten element, który odpowiada za przyjemność seansu. Pokusa wkroczenia na pozycje tragedii, traumy i cierpienia musiała być w ekipie przemożna, a jednak udało się ją obejść właśnie dzięki schematom kina przygody. Bo „Ja, kapitan” to coś w rodzaju subsaharyjskiej wersji „Goonies”. To mroczny, miejscami bardzo naturalistyczny i brutalny film dla młodzieży, piracka epopeja o młodych odkrywcach, którzy weszli na drogą wybrukowaną fantazjami reżysera: indywidualne relacje, fotoreportaże czy analizy prasowe przenikają się i splatają z legendą, gawędą i lokalną mitologią (przynajmniej tak sobie wyobrażam prace nad scenariuszem), w efekcie ukazując archetyp człowieka wędrującego i doświadczającego przygód.

Bohaterami kieruje typowo młodzieńcze pragnienie eksploracji, przeżycia czegoś niesamowitego – wielkiej wędrówki i wielkiej kariery u celu; naiwny obraz świata jako przestrzeni otwartej, niezbadanej i gościnnej, w której zagrożenia i granice to tylko wymysły gderliwych dorosłych. Seydou i Moussa czerpią ze wszystkich dostępnych źródeł, umysły mają chłonne, a społeczna norma póki co nic dla nich nie znaczy: przed wyruszeniem w drogę idą do szamana i proszą o wstawiennictwo przodków, a za chwilę wznoszą ręce w błagalnej modlitwie do Allacha. Na szlaku doświadczają cudów i wizji (choć trzeba powiedzieć, że Garrone mógłby traktować realizm magiczny bardziej konsekwentnie i się z nim tak szybko nie rozstawać), bezinteresownej szczodrości, równie bezinteresownego bestialstwa oraz całkowicie interesownego wyzysku.

Zgadzam się również z rozczarowanymi chłopakami z festiwalowego pokazu – po wyjściu z filmu pierwsze, co przychodzi do głowy, to myśl o prostocie, wręcz naskórkowości całego widowiska. Fabuła polega tutaj na przejściu z punktu A do punktu B, akcja jest wartka i budowana na zasadzie czarno-białego kontrastowania tonacji (raz strasznie jak w horrorze, za chwilę słodko jak w jakimś buddy movie), a emocje – elementarne i podbijane ilustracyjnym obrazem.

Tak, Seydou i Moussa mogliby w gruncie rzeczy nie ruszać się z Senegalu. Albo wystartować z zupełnie innego miejsca, na przykład z jakiejś mieściny w amerykańskim pasie rdzy – tak uniwersalna jest to opowieść. Potencjalnie „Ja, kapitan” mógłby się stać wodą na młyn dla prawicy i ruchów antyimigracyjnych – są tu przecież młodzi mężczyźni kłębiący się „u bram”, motywowani chęcią przygody i poprawy warunków bytowych, a którzy już za chwilę skonfrontują się ze smutną prawdą, że w Eldorado nie ma żadnego złota. Panika i nienawiść Europy nic tu jednak nie zmienią. Potrzeba wejścia na szlak, przekroczenia granic zewnętrznych i wewnętrznych, choć praktykowana na różne sposoby, jest czymś arcyludzkim i ponadhistorycznym. Globalizacja wykreowała Ja, które dostrzega siebie poza horyzontem własnej miedzy, wioski, kraju – nie tylko w Europie, także w każdym innym zakątku świata. Trzeba się z tym pogodzić, choć dla wielu jest to wciąż karkołomne wyzwanie poznawcze. Pomyślmy więc tak: czy kiedykolwiek ktokolwiek powstrzymał człowieka przed sprawdzeniem, co widać za kolejnym zakrętem i za kolejną górką? A później jeszcze jedną, i drugą, i n-tą? W końcu gdzie bylibyśmy dzisiaj, gdyby nie wszystkie nasze skoki przez płot?

„Ja, kapitan”
reż. Matteo Garrone
premiera: 16.08.2024