Nr 26/2024 Na moment

Nie ta dziewczyna

Aleksandra Pietrzak
Literatura Sztuka

Czasem słyszy się komplement, z którym nie bardzo wiadomo, jak się obejść. Coś, co nie do końca wpisuje się w definicję adoracji, ale nie podpada jeszcze pod kategorię złośliwości czy żenującego tekstu na podryw. „Jesteś moją muzą” – dajmy na to. Poczucie tajemniczego oddziaływania samą obecnością może być oczywiście szalenie przyjemne. Bycie muzą wiąże się jednak ze staniem w cieniu lub na piedestale tak wysokim, że trudno z niego zejść, a na dodatek jego szczyt z dołu jest ledwie widoczny.

Kiedy myślę o muzach, do głowy przychodzi mi starogrecki, mitologiczny orszak Apollina. Dłuższą chwilę zajmuje mi jednak przypomnienie sobie imion wszystkich dziewięciu kobiet, które mu przodowały. Muzy to te, które są natchnieniem, ale to nie one stoją na pierwszym planie. Kiedy o tym myślę, przypomina mi się musical „Nine”, opowiadający o reżyserze Guido Continim, który do złudzenia podobny jest w swoim stylu bycia do „papieża surrealizmu” – Andrégo Bretona. Bohatera poznajemy, gdy rozmyśla nad swoim kolejnym wielkim dziełem, borykając się jednocześnie z twórczym kryzysem. Niespodziewanie objawia się przed nim blondwłosa piękność, której pocałunek stawia go na nogi. Studio rozbłyska wtedy reflektorami, a na scenie pojawiają się ONE. Wszystkie piękne i kuszące, a każda pragnie jak najbardziej zbliżyć się do maestro.

Do nich się wzdycha, za nimi się tęskni, dla nich się tworzy. To je się maluje bądź wykuwa w kamieniu. Historia sztuki zna wiele muz – choć nie zawsze z imienia. A szkoda, gdyż nierzadko te, które postrzegano jako inspiracje, same były artystkami, tworzącymi wielkie dzieła. Ktoś o tym jednak zapomniał, pisząc książki o wielkich nurtach w sztuce. Warto więc sobie o nich przypomnieć przy okazji lektury pierwszego polskiego wydania „Artystek i surrealizmu” Whitney Chadwick, które – dzięki staraniom wydawnictwa Smak Słowa – ukazuje się czterdzieści lat po premierze.

Towarzyszki, przyjaciółki, żony, kochanki – czyli te drugie

U Renégo Magritte’a często nie mają twarzy („Le viol” 1934). Podobnie u Maxa Ernsta („La Femme 100 têtes” 1929). Hans Bellmer je rozczłonkowywał bądź deformował („La Poupée” 1936). Man Ray sprowadzał do samego ciała i uprzedmiotawiał („Resurrection des mannequins”, 1966). U Paula Delvaux są senne, jakby zahipnotyzowane („La Vénus endormie” 1944). U Salvadora Dalego zaś mroczne i niebezpieczne, choć ostatecznie wszystkie stają się Galą – pierwszym wcieleniem muzy surrealistów („Femme a Tête de Roses” 1935). Koniec końców, malowane przez znanych nam artystów muzy są bierne, a nawet sprowadzone do zaledwie kilku części ciała. Istnieją tylko po to, by zaspokajać perwersyjne fetysze „swoich” twórców. Wymyślone jako młode i naiwne les femmes-enfantes, wiecznie pragnące przyjemności les femmes affamées czy les femmes-phalliques, blondynki, magiczne Inne, Meluzyny.

Figura muzy pojawia się już w przedmowie do książki Chadwick, której autorką jest Anna Arno, odpowiedzialna również za przekład. Przywołuje ona postać Rolanda Penrose’a. Na pomysł książki o surrealistkach miał on odpowiedzieć jednym zdaniem: „To nie były artystki”. Kwestia kobiety jako magicznego przedmiotu, a jednocześnie twórczego podmiotu stanowi trzon całej publikacji. Autorka, choć wskazuje na szereg sprzeczności pomiędzy tymi dwiema rolami, ostatecznie uwidacznia fakt, że artystki były aktywnymi współtwórczyniami intelektualnego pejzażu pierwszej połowy XX wieku, które mogą budzić ciekawość również – a może przede wszystkim – współcześnie. Jednak to właśnie od muz ta opowieść się zaczyna.

Nie powinno to jednak budzić zdziwienia, skoro już pierwszy numer czasopisma „Le Surréalisme au service de la révolution” z 1930 roku został poświęcony kobiecie jako źródle inspiracji dla twórczości mężczyzn. Próbowała z tym zerwać Peggy Guggenheim, organizując w 1943 roku w swojej galerii Art of This Century w Nowym Jorku wystawę „31 kobiet”, prezentującą pokaźne grono artystek związanych z surrealizmem. I choć z perspektywy czasu jej ekspozycja postrzegana jest jako jedna z pierwszych amerykańskich wystaw poświęconych właśnie artystkom, to w momencie otwarcia krytyka uznała ją za niewiele więcej niż kaprys bogatej kolekcjonerki (s. 82).

Zmiana narracji zaczęła się dopiero kilka dekad później, zaś publikacja Chadwick – w połowie lat osiemdziesiątych ubiegłego wieku – była jedną z pierwszych, które przyczyniły się do wzrostu zainteresowania twórczością zapomnianych oraz pominiętych przez historyków sztuki artystek. Autorka osobiście znała wiele z nich – miała więc okazję wysłuchać ich historii, zadawać pytania. W efekcie skupiła się na „pierwszym pokoleniu” surrealistek (1924–1947). Jak wspomina jedna z najbardziej znanych polskich znawczyń tego kierunku, Agnieszka Taborska: w tym samym czasie, gdy ukazywała się książka Chadwick, zaczęto organizować wystawy dotyczące surrealistek, przy czym kluczowe w tym temacie okazały się lata dziewięćdziesiąte, gdy artystki – znacznie młodsze od swoich kolegów, mężów i kochanków, których przeżyły o dekady – w końcu odzyskały swoje głosy[1]. Jak się jednak okazuje, nie wszystkie twórczynie były zadowolone z takiego obrotu spraw. Nie każda bowiem utożsamiała się z metką „surrealistki” (czego przykładem mogą być Frida Kahlo czy Meret Oppenheim). A jednak to właśnie surrealizm był nurtem XX wieku, w którym znajdziemy najwięcej tworzących kobiet. Jeśli ktoś nie wierzy, może sięgnąć do książki „Surrealist Women: An International Anthology” Penelope Rosemont (1998), gdzie wymienione są w liczbie niemal stu. Jak wiele było ich natomiast w kubizmie, ekspresjonizmie, futuryzmie czy dadaizmie?

Przede wszystkim jednak postać kobiety była jednym z centralnych tematów w sztuce, poezji i literaturze surrealizmu – „żadna grupa ani ruch nie przyznawał jej tak rewolucyjnej roli” (s. 15). Surrealiści domagali się uwolnienia kobiet z więzienia domu, rodziny oraz małżeństwa, popierali ich twórczość (dzięki czemu aktywnie brały udział w wystawach po 1929 roku). Proklamowali również wolność seksualną, kult miłości wolnej od tradycyjnych obyczajów, a ich ulubionymi bohaterkami były te przedstawicielki „płci pięknej”, które opinia publiczna skazywała na potępienie (femme fatale, histeryczki, morderczynie, wariatki, medium). Kobieta ucieleśniała konwulsyjne piękno: „erotyczno-zawoalowane, eksplodująco-stałe, magiczno-okolicznościowe”[2].

Pomimo tego „kwestię kobiet” i surrealizmu można określić jako c’est compliqué. Postulaty, które głosili artyści z otoczenia Bretona, proklamowały jedynie ideę kobiety, a nie ją samą – doprowadzając tym samym do jej mitologizacji, postawienia w roli przedmiotu pożądania, dopełniającego męską wizję surrealizmu. Tak właśnie pojawia się kobieta jako muza, czyli „uzewnętrznione źródło energii i uosobienie kobiecej Inności – typowo męski wynalazek” (s. 87). Być może ten stan rzeczy spowodowany był faktem, o którym wspominała kilka lat wcześniej Linda Nochlin: iż wszystkie kobiety tworzące sztukę „były albo córkami artystów, albo też (w późniejszych czasach, w XIX i XX wieku) utrzymywały bliską, osobistą relację z silniejszym lub dominującym artystą płci męskiej”[3].

Chadwick dochodzi do podobnych wniosków, zauważając przy tym, że ostatecznie surrealistki były jednak wyalienowane z grupy – nie brały udziału w debatach i ankietach o seksualności, nie było im po drodze z markizem de Sadem czy Zygmuntem Freudem, a wizerunek la femme-enfant niezbyt je interesował. Trudno też nie odnieść wrażenia, że kwestie wolności, miłości oraz erotycznej przyjemności – podnoszone przez głównego teoretyka kierunku i jego towarzyszy – były dla nich zwyczajnie niekorzystne, co dobrze zilustrował Jerzy Franczak w jednym ze swoich esejów z okazji stulecia surrealizmu. W konsekwencji nie były one zaangażowane we „wspólną misję”. Aż kusi więc, by zapytać: jaki wobec tego portret kobiet malowały same surrealistyczne artystki?

Pour soi

Simone de Beauvoir w „Drugiej płci” (1949) pisała, że mężczyźni poprzez swoją aktywność nieustannie konfrontują się z samymi sobą, a kobieta – wyodrębniona ze społeczeństwa, nieskuteczna w działaniu – nie może się ustosunkować do świata ani zmierzyć własnego znaczenia[4]. Wobec tego skłania się ku własnej jaźni, ku sobie (fr. pour soi).

Surrealistki, wyalienowane z teoretyzowania kolegów, stały się więc swoimi własnymi bohaterkami – zwróciły się ku sobie (s. 100). Podczas gdy męscy przedstawiciele nurtu próbowali uchwycić mit kobiecej tajemnicy, zostając „sam na sam ze swoimi snami i nadziejami, miłością i próżnością […], od perwersyjnych rojeń do mistycznej ekstazy”[5], artystki sięgnęły po autoportrety, by zacząć objawiać się pod najróżniejszymi postaciami, posiadając tysiące różnych twarzy, wcielając się w bogaty repertuar ról. Zamiast bezbronnych i naiwnych les femmes-enfants znajdziemy więc autonomiczne kobiety o rozbudowanym rysie psychologicznym, osadzone w absurdalnych, nierzeczywistych, dziwnych sytuacjach.

I tak na przykład, Leonora Carrington w swoim obrazie z 1943 roku pokazuje siebie jako pełną kontroli posągową damę z poważnym spojrzeniem wymierzonym wprost w publiczność. Rita Kernn-Larsen sięga do motywu lustra, w którego odbiciu poszukiwała własnej tożsamości („Autoportret (Poznaj samą siebie)” 1937, „Po drugiej stronie lustra” 1937). Podobne refleksje towarzyszyły Kay Sage, która jak mało kto potrafiła oddać na płótnie pustkę („Mały portret” 1950, „Przejście” 1956). Leonor Fini była znacznie bardziej teatralna i ukazywała siebie jako władczą i nieco mroczną („Autoportret ze skorpionem” 1938, „Le Bout du Monde” 1949). Najbardziej znana z tego typu przedstawień pozostaje jednak Kahlo, którą zawsze rozpoznamy dzięki czarnym, mocnym brwiom.

Nie zawsze jednak artystki umieszczały siebie w centrum własnej twórczości. Znajdziemy u nich wizerunki innych kobiet, zwierząt czy fantastycznych postaci ze świata snów. Dlatego w „Autoportrecie” Carrington z lat 1937–38 znajdziemy osobliwą hienę z obwisłymi piersiami czy białego konia, który pojawi się także w jej innych pracach ( „Portret Maxa Ernsta” 1939). Na obrazie „Co dała mi woda” z 1938 roku Kahlo dokonuje natomiast introspekcji własnego życia, oglądając jego poszczególne momenty w tafli wody. W swojej książce Chadwick przeplata analizy prac artystek z ich biografiami, wyjaśniając, jak dużą rolę na drodze artystycznej odegrało ich dzieciństwo, dojrzałość, związki romantyczne i seksualne. Szczególnie cenne są również konteksty w postaci twórczości poetyckiej oraz literackiej, pokazujące wszechstronność portretowanych przez autorkę kobiet.

Chociaż Freudowskie teorie dotyczące seksualności nie były dla nich tak istotne jak dla mężczyzn, to surrealistki również – choć rzadziej – sięgały do wątków erotycznych. A jeśli już to robiły, to język, jakim się posługiwały, był znacznie bardziej otwarty na różnorodność aniżeli na przykład ten Bretona, z jednej strony akceptującego sodomię, a z drugiej zakazującego homoseksualizmu. W pracach kobiet znajdziemy znacznie więcej niuansów płciowych oraz rozważań nad płynną tożsamością, co z pewnością związane jest z fascynacją naturą, płodnością, a także magią wywiedzioną z myśli alchemicznej[6]. Chadwick pisze wprost, że „dla Bretona miłość była sposobem na to, by mężczyzna mógł wejść w krąg magicznych mocy kobiety” (s. 250). W tym zaś celu „artysta musi […] zazdrośnie przywłaszczyć sobie wszystko, co odróżnia kobietę od mężczyzny” (s. 247).

Wyjście z cienia

„Jesteście muzami. Kobietami, które uczyniły Włochy tym, czym są dziś – krajem rządzonym przez mężczyzn, rządzonych przez kobiety” – mówi do blondwłosej piękności Claudii Jenssen maestro Guido. Aktorka ma zagrać główną rolę w jego filmie. Odpowiada jednak: „Jesteśmy kobietami w cieniu wielkich mężczyzn”. Reżyser próbuje ją odwieść od odrzucenia angażu, jednak Claudia nie ma zamiaru pozostać wyłącznie natchnieniem, czemu daje wyraz, mówiąc ostatecznie: „Nie ta dziewczyna”. W podobny sposób artystki orbitujące wokół Bretona uznały, że nie interesuje ich rola muz, bowiem taki obraz ich obecności w surrealizmie nie jest w pełni prawdziwy – wolały tworzyć dzieła, wywoływać skandale, wystawiać swoje prace na wystawach, tworzyć poezję czy wydawać książki. A to zaledwie część z ich aktywności, które udowadniały ich rolę twórczego podmiotu.

Czterdzieści lat temu książka Chadwick była pierwszym tak kompleksowym spojrzeniem na artystki związane z surrealizmem. Autorka opisała twórczość wybranych kobiet, osadzając ją w rozmaitych kontekstach teoretycznych oraz historycznych. Dzięki polskiemu tłumaczeniu, które ukazało się 15 października bieżącego roku – dokładnie w setną rocznicę publikacji „Manifestu surrealistycznego” Bretona – możemy przekonać się, że nadal pozostaje gruntownym ujęciem tematu, które w przystępny sposób, unikający akademickiego dydaktyzmu, opowiada o pominiętych twórczyniach.

Zawarta w niej narracja nie jest jednak wolna od kilku pułapek. Chadwick obrała sobie za cel upodmiotowienie opisywanych artystek, tymczasem stosowane przez nią w wielu miejscach określenia typu „wpłynął na nią iluzjonizm Dalego i Magritte’a” (s.212), „formy przez nią zaczerpnięte znane są z obrazów Roberta Matty” (s. 212), „obrazy Tanguy’ego, które tak silnie na nią wpłynęły” (s. 231) czy „chociaż jej wczesne prace przypominają obrazy Chirico” (s. 237) osłabiają ten cel i mogą wywoływać wrażenie, że twórczość kobiet wcale nie była tak oryginalna. Co więcej – że nie bez powodu pozostawała w cieniu mężczyzn.

Trudno się też w pełni zgodzić ze stwierdzeniem, iż artystki oscylujące wokół surrealizmu nie były szczególnie zainteresowane kwestiami politycznymi. Niefortunnie autorka wysuwa tę myśl przy osobie Lee Miller – znanej korespondentki wojennej. Zbiór dwudziestu jeden biogramów umieszczonych na końcu książki również temu przeczy. Odnajdziemy tam bowiem: Nusch Éluard oraz Valentine Penrose należące do francuskiego ruchu oporu, Jacqueline Lambę i Dorę Maar – członkinie partii komunistycznej czy Grace Pailthorpe – lekarkę wojskową, która później studiowała psychologię i psychoanalizę, a od 1928 roku była zaangażowana w działalność Portman Clinic (pierwszej na świecie instytucji zajmującej się naukowym leczeniem przestępczości).

Być może grzechem tych kobiet był fakt, że miały nieco inne pojęcie „rewolucji” niż ich partnerzy i koledzy. Nie chciały być tymi dziewczynami, w których role ich wtłaczano. Warto pamiętać, że choć uważamy surrealistów za niekonwencjonalnych, to artystki z ich otoczenia były często znacznie bardziej ekstrawaganckie i chętniej łamały społeczne konwenanse: Oppenheim nasikała kiedyś do kapelusza obcego mężczyzny w kawiarni, Carrington chodziła publicznie w prześcieradle niczym w greckiej todze, a Fini namiętnie zrzucała z siebie futro w letnie wieczory, odsłaniając swoje nagie ciało. Dalí spacerujący po ulicach z mrówkojadem wydaje się przy nich łagodnym kaprysem.

Whitney Chadwick, „Artystki i surrealizm”
Tłumaczenie i przedmowa: Anna Arno
Wydawnictwo Smak Słowa
Sopot 2024


Przypisy:
[1] A. Taborska, Spiskowcy wyobraźni. Surrealizm, Gdańsk 2024, s. 422.
[2] Historia ciała. Tom 3: różne spojrzenia. Wiek XX, red. J.-J. Courtine, tłum. K. Belaid, T. Stróżyński, Gdańsk 2014, s. 402.
[3] L. Nochlin, Dlaczego nie było wielkich artystek?, tłum. A. Nowak-Młynikowska, Sopot 2023, s. 79.
[4] S. de Beauvoir, Druga płeć, tłum. G. Mycielska, M. Leśniewska, Warszawa 2024, s. 713–714.
[5] Ibidem, s. 306.
[6] W. Chadwick, Kobiety, sztuka i społeczeństwo, tłum. E. Hornowska, Poznań 2015, s. 326–327.