Nr 9/2024 Na dłużej

Narzędzie do tworzenia szczęścia

Mateusz Romanowski Teo Olter
Muzyka Rozmowy

Z Teo Olterem, muzykiem warszawskiej sceny improwizowanej, perkusistą, autorem płyty „In Pursuit Of Happiness”, rozmawia Mateusz Romanowski

Mateusz Romanowski: Czym jest dla Ciebie szczęście?

Teo Olter: Z próby znalezienia odpowiedzi na to pytanie wzięły się moja płyta i cały projekt. Zacząłem się nad tym zastanawiać, kiedy około roku temu podjąłem pracę na etat – zarabiałem najwięcej pieniędzy w całym moim dotychczasowym życiu, teoretycznie nie musiałem się o nic martwić, ale praca pochłaniała cały mój czas. To doświadczenie zmieniło mój sposób postrzegania rzeczywistości. Wcześniej myślałem, że posiadanie stabilnej pracy na etacie stanowi sposób na ratunek od dziury, jaką wywołuje brak stałego finansowania koncertów. W moim przypadku okazało się to nieskuteczne – wręcz przeciwnie, było to dla mnie zabijające. Na trzy–cztery miesiące zupełnie odszedłem od grania – funkcjonowałem bez koncertów, prób, grania samemu czy z kimkolwiek innym. Myślałem o tym jak o poważnej zmianie w celu stworzenia sobie bezpiecznego życia, takiego, w którym można chodzić do Ikei i zamawiać jedzenie z K-Baru; ze wszystkimi elementami, które powinny w zupełności wystarczać. To totalnie się nie sprawdziło. Tak powstał projekt „In Pursuit Of Happiness”. Była to dla mnie forma sprawdzenia, czy może da się grać muzykę codziennie i znaleźć w tym szczęście. Granie z różnymi ludźmi jest dla mnie najbardziej motywujące i uszczęśliwiające – ten projekt ma to umożliwiać.

A szczęście traktujesz jako konkretny stan czy bardziej jako proces?

Trudno jest to określić. A zwłaszcza rozpoznać w danym momencie. Dlatego raczej traktuję szczęście jako proces, w którym przywiązujesz się do konkretnej idei – na przykład chęci stworzenia zespołu pod własnym nazwiskiem. Robię to pierwszy raz w życiu. To wszystko mocno różni się od moich standardowych zachowań. Wrzucenie twarzy na okładkę, klip, w którym tańczę – to nie są rzeczy, które bym zrobił kiedyś. Uznałem jednak, że to są dobre narzędzia realizowania mojego celu, jakim jest stworzenie sobie areny do robienia tego, co chcę robić. Nadanie temu przedsięwzięciu mojej twarzy nie jest dla mnie naturalne, ale napędza mnie wiara, że może to doprowadzić do osiągnięcia mojego celu.

Czyli szczęście wiąże się dla Ciebie również z akceptacją dyskomfortu?

Tak. Ale pod warunkiem, że on do czegoś prowadzi. Kiedy wierzysz, że na końcu takiej drogi jest coś, co jest dla ciebie ważne – wówczas dyskomfort jest elementem ścieżki do osiągnięcia tego. Ale równie dobrze inna forma dyskomfortu może prowadzić do niczego – jak w moim przypadku, kiedy jechałem półtorej godziny do pracy, żeby siedzieć osiem godzin przed komputerem, co nie zmieniało nic ani dla mnie, ani dla nikogo innego.

W materiałach promocyjnych przewija się określenie Waszej płyty „muzyką drogi”. O Twojej drodze jako człowieka opowiedziałeś przed chwilą. Jaka była Twoja droga jako muzyka do momentu ukazania się tego albumu?

Muzycznie mam wrażenie, że zacząłem od totalnie przypadkowej strony. Kiedy miałem trzynaście–czternaście lat, zaczęliśmy grać z Natanem Kryszkiem, a potem jeszcze z Tymkiem Bryndalem, formując Pokusę. Był to mój pierwszy kontakt z instrumentem, który jednocześnie wychodził od razu z negującego formę miejsca. Liczyły się dla nas tylko energia i free lot, który wtedy dla wielu naszych rówieśników był czymś zupełnie nowym i  ekscytującym. Długo napędzało nas przekonanie, że to jest świetna droga i należy ignorować wszystko, co stoi na przeszkodzie tej energii. Przez lata mojego grania to się zmieniło – tylko muzycznie jestem w innej przestrzeni i zupełnie inne rzeczy mnie interesują. Pierwszy utwór, który powstał na album „How am I doing? Where am I going?”, był jednocześnie pierwszą kompozycją, jaką napisałem w formie konkretnej. Wciąż uczyłem się jeszcze zasad – jak działa komponowanie na zespół, aranżowanie na zespół. Napisanie melodii to jedna rzecz, ale cała zabawa polega na tym, że można to rozkładać z premedytacją na pięć instrumentów, a nie – jak wcześniej – przynieść na kartce cztery takty i czekać na rozwój wydarzeń. To było dla mnie czymś zupełnie nowym. Dużo się uczyłem, dużo słuchałem. Czerpałem od Kamili Drabek w zakresie wiedzy o strukturach, muzyce, komponowaniu. W międzyczasie byłem na warsztatach z Krestenem Osgoodem na Jazz Platform w Oslo. Podejście do pracy jest tam zupełnie inne niż u nas, szczególnie biorąc pod uwagę oficjalne sytuacje warsztatowe. Z każdym następnym utworem stawiam krok gdzieś dalej, a jednocześnie ciągnę poprzednie utwory za sobą. Rozrastają się i zmieniają pod wpływem tego, co się dzieje.

Co masz przez to na myśli?

Pierwsze trzy koncerty, które zagraliśmy z kwintetem, były z zastępstwami, bo nie wszyscy mogli zagrać w konkretnym terminie. Nie chciałem przywiązywać się do składu docelowego w stu procentach – chciałem dać się otworzyć muzyce na nowe osoby i inne interpretacje, a potem brać z niej te elementy, które pojawiają się jako nowe. Mieliśmy zastępstwa na basie, na saxie, na pianie. W Poznaniu na przykład, 13 kwietnia grałem ten sam materiał w trio z Krzysztofem Kuśmierkiem i Flavio Gullottą. To kolejna aranżacja i wyciąganie z utworów czegoś będącego ich kwintesencją. Masz napisany utwór na kwintet, w którym jest dużo improwizacji. Nie mamy za dużo czasu, żeby to wspólnie „przepróbować”, żebyśmy się nawzajem osłuchali. Wymaga to przełożenia muzyki na język, który byłby dla wszystkich czytelny, prosty do odnalezienia się, ale też pozwalający na dodanie swojej ekspresji. Dzięki temu otworzyłem się na to, co przez lata było dla mnie przeciwieństwem kreatywności: granie standardów jazzowych. Wizja tego, że wchodzisz na scenę, ktoś mówi tytuł numeru, ty odpowiadasz: „jedziemy”, a potem gracie coś, co jest dla wszystkich czytelne. To jest teraz dla mnie pole dla kreatywnej pracy. Nie ma tu żadnych ograniczeń. Mogę pójść, w którą stronę chcę, nawet jeśli będzie to strona arytmiczna, amelodyczna czy performatywna, bo ustalona forma muzyczna ma dużo większą czytelność dla artystów i publiczności.

Co zadecydowało, że w kwintecie towarzyszy Ci właśnie ten skład?

Przede wszystkim są to bliskie mi osoby, ze wszystkimi znam się od bardzo dawna, łączyły nas różne projekty. Utwór „How am I doing? Where am I going?” powstał wyjściowo tylko na perkusję, ale zorientowałem się, że nie jest tym, co chciałbym robić. Chciałem znaleźć band i zagrać piosenkę. Skład uformował się z osób, z którymi czułem się komfortowo. Wiedziałem, że podejdą do tego, co przyniosę z szacunkiem, mimo że to dla mnie nowa sytuacja. Ufałem też, że wniosą do tego swoje interesujące pomysły. Jest to najbardziej naturalny skład dla tego projektu. Na basie Tymek Bryndal, z którym gram w Pokusie od jedenastu czy dwunastu lat – przeżyliśmy dużo wspólnych podróży i rozwój. Z Aleksandrem Żurowskim (piano) gramy już dekadę. Graliśmy w duecie Nietakt, graliśmy w trio z Tadkiem Cieślakiem, który gra na saxie. Kamilę Drabek poznałem na koncercie zespołu One, który organizowałem w Komunie Warszawa. Jesteśmy związani nie tylko muzycznie, ale i prywatnie. Kamila jest genialną kontrabasistką, dużo się od niej nauczyłem muzycznie. Jej wsparcie jest ważnym elementem dla muzyki zespołu. Myślę, że gdyby kogokolwiek z ekipy zamienić na osobę z zewnątrz, nie mielibyśmy poczucia wolności, łatwości w rozmowie i połączenia na scenie.

Kiedy słucham płyty, przychodzi mi do głowy przymiotnik-potwór każdego krytyka muzycznego: „dojrzałość”. Czy postrzegasz album jako dojrzalszy względem swojego wcześniejszego dorobku?

Tak. Inaczej wyglądał sam proces twórczy. Są utwory, które powstały jako koncept. Tym razem wszystko wychodziło z mojej głowy. Dojrzałość brała się ze świadomości tego, dokąd chcę iść. Udało się intencjonalnie stworzyć elementy, które wcześniej sobie wyobraziłem. Praca nad materiałem była intensywna, trwała ponad rok. Miałem takie dni, że wstawałem o ósmej rano, robiłem kawę i siadałem przy Musecorze [program do robienia muzyki – przyp. M.R.] czy pianie, a gdy odrywałem się od nich z chęcią zrobienia sobie następnej kawy, była już osiemnasta. Praca w tym programie jest świetna, niczym granie w gry czy rozkminianie puzzli. Przez rok utwory były doprawiane, a każde spotkanie było ukierunkowanie na osiągnięcie celu. Od początku myślałem o tym projekcie jak o całości, o serii utworów do przesłuchania razem. Utwór „In Pursuit of Happiness”, który na płycie jest ostatni, został napisany jako ostatni track. Wiedziałem, które wątki z poprzednich utworów rozwija, a które zamyka, z jakim uczuciem zostawia słuchającego na koniec. Jest to płyta wymyślona tak, żeby była słuchana, słuchalna, wielokrotnie słuchana i słuchalna w całości. Bez zapchajdziur.

Pamiętam, że w dyskursie improwizatorów, kiedy ktoś w ramach free impro grał melodie, funkcjonowało na to określenie „piosenki”. Przypomniało mi się ono w kontekście Twojej płyty, bo łapię się na tym, że wiele tych motywów sobie nucę.

To są piosenki. Są to utwory, które mają dwie lub trzy minuty o konstrukcji intro – A – B – A – B – outro i z taką myślą też pisałem te melodie. Żeby były one przekazaniem emocji czy idei w prosty sposób, który można potem zanucić.

A dlaczego klipy bez tańca nie mają sensu? Może ujawnisz, jakie są Twoje ulubione klipy z tańcem – poza Twoim własnym.

To prawda, że klipy bez tańca nie mają sensu. Chociaż jest jeszcze jeden klip, który ma sens – kończący się pojedynkiem na armaty. To klip Wolf Parade „I’ll Believe In Anything”, który dostosowuje się, podobnie jak piosenka, do twojego nastroju. Kiedy jesteś wesoły, jest wesoła. Kiedy jesteś smutny, okazuje się depresyjna. Zawsze kończy się pojedynkiem na armaty!

Dla mnie idea teledysku jest trudna. Zwłaszcza w muzyce instrumentalnej czy jazzowej, w której nie masz tekstu i gadającej głowy. Z kolei dobudowywanie fabuły do muzyki bez tekstu sprawia, że jest to zupełnie inny twór. Mam wrażenie, że dużo jest bardzo fajnych klipów do muzyki jazzowej czy instrumentalnej, które jednocześnie sprawiają, że muzyka schodzi na drugi plan. Tego chciałem uniknąć. Taniec sprawia, że fabuła opowiada o muzyce. Bo akcja, czyli ruch, rozwija się wyłącznie dzięki muzyce. Podobnie było w przypadku teledysku Pokusy do utworu „ARRIVA”, w którym akcja jest zbudowana wokół Daniela Radtke [właściciela Pardon, To Tu – przyp. M.R.] słyszącego to, co gramy.

Poleciłbyś jeszcze jakieś klipy?

Muszę się zastanowić. Może będzie łatwiej, jeśli zakończenie dla rozmowy będzie stanowiła lista teledysków?

  1. Fatboy Slim ft. Bootsy Collins – Weapon Of Choice
  2. Sia – Elastic Heart feat. Shia LaBeouf & Maddie Ziegler
  3. The Black Keys – Lonely Boy
  4. Flying Lotus – Never Catch Me ft. Kendrick Lamar
  5. Dirty Vegas – Days Go By
  6. Kaytranada – Lite Spots