„Opla Stasiuk Trzaska” to kolejna wycieczka Andrzeja Stasiuka na pole muzyki. Po średnio udanym albumie z Haydamakami pisarz zwrócił się do Mikołaja Trzaski i warszawskiego środowiska na przecięciu Lado ABC i Pardon, To Tu; ale też do Bydgoszczy: z Kubą Ziołkiem, Piotrem Bukowskim stworzył multidyscyplinarny projekt Tutaj (niestety, film zniknął już z sieci, a domena kieruje do firmy budowlano-rozbiórkowej). Trzaska i Stasiuk nagrali, z Raphaelem Rogińskim i Pawłem Szpurą, „Grochów Głosem” – tekstowo wypełniony fragmentami „Grochowa” i felietonami dla „Tygodnika Powszechnego”. Opla Stasiuk Trzaska to układ analogiczny – Opla jest duetem gitarowo-perkusyjnym Piotra Bukowskiego i Huberta Zemlera. Zemler zresztą grał wcześniej i z Trzaską, i z Rogińskim; natomiast ze Szpurą tworzy okazjonalny, zjawiskowy duet perkusyjny Pilokatabaza. Wszystko zostaje w – nomen omen – rodzinie. W Opli Bukowski i Zemler grają bluesowo-garażowe, bagienne interpretacje oberków, bawią się w eksperyment myślowy „co by było, gdyby wiejscy muzykanci przy okazji elektryfikacji wsi sięgnęli po instrumenty związane z idiomem rockowym i na nich wycinali obertasy” (nie jest to jedyny skład porywający się na takie ambitne rzeczy, wystarczy wspomnieć lubelskie TeChytrze). Właśnie, ich płytowy debiut, „Obertasy”, niesłusznie i niezasłużenie przeszedł bez echa (obiecuję, że to już ostatnia dygresja). Bukowski i Zemler mają podobną dynamikę co Rogiński i Szpura: niezwykle łatwo przechodzą od zgiełku do ciszy, od noise rocka do jazzowego drive’u. Prawdopodobnie właśnie dlatego Stasiuk i Trzaska tak naturalnie weszli w te dźwięki i w tę opowieść.
Cała czwórka spotkała się u Stasiuka w Beskidach, w jego letnim „szałasie” w Noc Kupały. Pisarz wziął ze sobą stary, podniszczony modlitewnik i z jego pomocą przeniósł się w czasie do dzieciństwa. Zanim jednak słuchacz zacznie wraz ze Stasiukiem wracać do jego przeszłości, poznawać dziadka-tyrana, który nie miał litości dla prawie nikogo (wyjątek robił tylko dla wnuka), Opla wrzuca w środek huraganu. Wściekła, korzenna improwizacja jest niczym ów porywczy, okrutny dziadek. Gdzieś w tle Stasiuk zagrzewa Bukowskiego, Trzaskę i Zemlera do jeszcze większego transu, jeszcze większego zatopienia się w muzyce. I to się udaje, trójka muzyków gra zapamiętale, jakby nic innego w tym momencie się nie liczyło. Owszem, trans to wyświechtane pojęcie, często nadużywane – ale w tym wypadku jak najbardziej uzasadnione; trans skłaniający do transgresji, niezbędny do wejścia w wiejską, często nieprzyjemną przeszłość.
Stasiukowa narracja pojawia się po dobrym kwadransie: „Kiedy mój dziadek wchodził na podwórze, uciekały zwierzęta i ludzie” – tym zdaniem pisarz ustawia początek. Za – jak się wydaje – improwizowaną opowieścią podąża zespół: saksofonowe i klarnetowe riffy Trzaski, delikatne manipulacje Bukowskiego, rytmiczny fundament Zemlera. Funkcjonowanie kwartetu przypomina tradycję slamu czy zaangażowanego afroamerykańskiego jazzu. Jest tu podobieństwo do poetyckich improwizacji Anthony’ego Josepha, trynidadzkiego prozaika i poety, ale w głosie Stasiuka słychać pokrewieństwo z Marcinem Świetlickim. Jest to jednak muzyka zbudowana na innym idiomie – wyłaniają się z niej żydowskie motywy i oberki. „OST IV” jest właściwie takim oberkiem, gitara przejmuje rolę wiejskich basów, klarnet prowadzi melodię niczym skrzypce, a zestaw perkusyjny zmienia się w baraban, wybijając trójkowy rytm. To mój ulubiony fragment albumu – jasny, czysty, wyzwalający. Pokazujący wielość i różnorakość sposobów, na które można zmagać się z dziedzictwem muzyki wiejskiej. Garażowa potańcówka, która mogłaby trwać i trwać. Tylko że życie na wsi nie było wyłącznie tańcem.
Stasiuk buduje sugestywny, momentami turpistyczny obraz wsi. Nie w duchu filmów Smarzowskiego, lecz bardziej w tonach „Chamstwa” Kacpra Pobłockiego. To świat wywiedziony z absolutnej władzy ojców i oparty na niej, patriarchat w najściślejszym znaczeniu tego słowa. Dziadek pisarza jest stereotypowym panem, ma pełną władzę nad życiem i śmiercią rodziny, nad losem swojego gospodarstwa. Korzysta z niej, bijąc swoich czterech synów tak, że „mięso odchodzi od kości”, oślepiając konia otrzymanego od Amerykanów. Robi to, bo może i chce. Tak samo może i chce być najlepszym, czułym i delikatnym dziadkiem. Władzę ma również formalnie we wsi – jako sołtys, ojciec wiejskiej gromady. Wszystko i wszyscy zdani są na jego łaskę i niełaskę. Jest „cywilnym księdzem”, u którego w domu zbierają się kobiety na majowe nabożeństwa.
Aż nagle historia zmienia się o sto osiemdziesiąt stopni. Główną postacią staje się Maria w niebiesko-białej szacie. Obdarzona imionami z litanii loretańskiej, cyzelowanymi po szamańsku, emanuje erotyzmem, któremu ulega nie tylko dziadek-patriarcha, ale wszyscy modlący się do niej mężczyźni. W efekcie druga część albumu jest hołdem złożonym maryjnej kobiecości, o której często się zapomina. Stasiuk też jest częścią tego kultu, prowadzany jako dziecko do grochowskiego kościoła.
„Zawsze chciałem być swoim dziadkiem” – mówi Stasiuk. Ta miłość z perspektywy dziecka jest uderzająca, ale i zrozumiała. Nie pamiętam moich dziadków – ani jednego, ani drugiego, obaj zmarli gdy byłem niemowlakiem. Ale – podobnie jak Stasiuk – chciałem być jak oni. Żyli i żyją w przekazywanych mi wspomnieniach i opowieściach (które znam na pamięć). A przecież opowieści są wszystkim.