Nr 21/2024 Na moment

Napaście się tym pięknym widokiem

Aleksander Kmak
Film

Leontios, syn Aglajona, szedł raz z Pireusu na górę pod zewnętrzną stroną muru północnego i zobaczył trupy leżące koło domu kata. Więc równocześnie i zobaczyć je chciał, i brzydził się, i odwracał, i tak jak długo walczył ze sobą i zasłaniał się, aż go żądza przemogła i wytrzeszczywszy oczy, przybiegł do tych trupów i powiada: „No, macie teraz, wy oczy moje przeklęte, napaście się tym pięknym widokiem”[1].

 

Z patrzeniem łączy się niebezpieczeństwo. Uporczywe wpatrywanie się może doprowadzić do zguby patrzącego („Co się gapisz?” albo też „Widział za dużo”), ryzykownej nieprzytomności („Zagapił się”), ale może też być aktem oporu, zajęciem pozycji wobec częstego kłamstwa, że rzekomo „nie ma tu nic do oglądania”, bo przecież zawsze jest. Jak pamiętamy z lekcji Georges’a Didi-Hubermana, chodzi o patrzenie mimo wszystko. Fakt, że cała różnorodność spojrzeń i idących za nimi działań w pełni realizuje się w kinie jako maszynie do patrzenia, nie powinien nikogo dziwić. Koronny wynalazek XIX wieku łączy w sobie zarówno skryte podglądactwo pożądliwego spojrzenia, moralizatorstwo karcącego wzroku, bezradne, zapłakane oczy, jak i najciekawsze z nich wszystkich: spojrzenie niepokorne, patrzenie na przekór, choćby przyszło za to zapłacić najwyższą cenę. Temu rodzajowi obcowania z filmem przyglądał się choćby Martin Harries, współczesny teoretyk, który patronką swojej książki o „destrukcyjnym widowisku” uczynił biblijną żonę Lota[2], najwspanialszy chyba przykład złamania zakazu świadkowania, pragnienia zobaczenia na własne oczy, nawet za cenę kompletnego osłupienia, roztrzaskania podmiotowości na kawałki. Kino, twierdzi Harries, służy podobnej żądzy – wbrew temu, co przez dekady zakładała większość teoretyków, w doświadczeniu filmu nie chodzi bynajmniej o produktywne pragnienia panowania, utożsamienia, spełnienia, lecz przeciwnie: o nadszarpnięcie siebie, o prze-patrzenie, o wypatrzenie z ciała siebie i zrobienia z niego przedmiotu, masochistycznie oddawanego we władanie kaskadom ruchomych obrazów. Widz pragnie doświadczenia tak intensywnego, że upadają jego dotychczasowe podmiotowe granice, wpuszczając wewnątrz strumień eksplozyjnych wstrząsów.

Jeśli o eksplozjach i wstrząsach mówić w kontekście „Substancji” – najnowszego filmu Coralie Fargeat, twórczyni kilku krótkich metraży, odcinka serialu oraz opowiadającej o krwawym rozliczeniu za gwałt „Zemsty” z 2017 roku – wystrzegać należy się wszystkich prostych odpowiedzi i skojarzeń, choćby gotowców o „filmie dzielącym publiczność i krytyków”, „dziele, które przyćmiło wiele innych konkursowych filmów z Cannes”, „najbardziej wybuchowym i szokującym obrazie ostatnich lat, przy którym »Titane« Julie Ducournau to bajeczka na dobranoc”. Wbrew pozorom bowiem film Fargeat nie zadowala się ani samą frajdą z masakry w hołdzie dla kina klasy B, ani kinofilską grą w cytaty i odniesienia, ani nawet surową wściekłością swojego oskarżenia. Bo trzeba wiedzieć, że to film spod ręki prokuratora-furiata, wielkiej inkwizytorki kochającej zarówno slashery, jak i Laurę Mulvey, tworzącej dwuipółgodzinny film, od którego nie da się oderwać, niedający w swoim frenetycznym szale ani chwili wytchnienia tylko po to, aby w końcu oskarżyć właśnie tę filmową hipnozę i nas, widzów i widzki, o tak chętne jej uleganie.

Co właściwie tak uwiera w „Substancji”? I co stanowi o sile jej oddziaływania? Zreasumujmy szybko przedstawioną historię: oto Elizabeth Sparkle (fenomenalna w rejestrze i kiczu, i powagi Demi Moore), pięćdziesięcioletnia aktorka, której obecność w porannym programie stała się dla producentów telewizyjnych (mężczyzn) wstydliwą niezręcznością kwalifikującą się do jak najszybszego ukrycia przed światem, mierzy się ze świadomością upływu terminu ważności, jaki wyznaczył dla niej przemysł rozrywkowy. Mimo że ciągle świetnie się sprawdza jako prowadząca sportowy show, jest rezolutna i zjawiskowo piękna, widoczne zmarszczki i zbyt długa już historia, obciążająca jej gwiazdę na legendarnym chodniku, niebezpiecznie przypominają o upływie czasu w zanurzonym w wiecznej teraźniejszości, bezczasowym Los Angeles. Stąd decyzja o zastąpieniu jej młodszą wersją tej samej wyprodukowanej postaci, na którą Sparkle nie może się zgodzić, podejmując coraz bardziej zaciętą, krwawą i wybuchową w skutkach walkę o swoje miejsce w show-biznesie.

W filmie Fargeat, odbieranym słusznie jako krytyka patriarchalnej kultury zasilonej błyskawicznym obiegiem obrazów, świetnie uwidacznia się wampiryczne wysysanie życia z kolejnych, szybko zastępowalnych gwiazd, skazywanie ich najpierw na noszącą znamiona wyzysku ekspozycję, a potem – bezlitosną niewidzialność. Choć obraz chwali się czasem za bezkompromisowe rozliczenie z medialnym uprzedmiotowieniem kobiet, a innym razem gani za to, że w swoim szerokim geście gubi się w zarzutach, niechcący utożsamiając kobiecą starość z potwornością, krytyka Fargeat okazuje się precyzyjna i ostra jak brzytwa – i to nie jakakolwiek brzytwa, lecz konkretnie ta, która niemal sto lat temu w jednej z najsłynniejszych scen kina cięła kobiece oko…

Trudno bowiem nie zauważyć, że jest jeden obraz, który nawiedza „Substancję” z zadziwiającą intensywnością – obraz oczu. Mamy rozdwajające się źrenice jako jeden z pierwszych efektów zażycia tytułowej substancji, wytrzeszczone oko z przerażeniem patrzące przez wizjer w drzwiach, zaatakowane oko Sparkle na plakacie, od którego gwieździście rozciąga się pajęczyna pęknięć na szkle, oczy powracające przez cały film i beznamiętnie przyglądające się akcji czy też zalotne mrugnięcie niebieskich oczu Sue (Margaret Qualley), młodszej, lepszej wersji Elizabeth. Ale mamy też oczy mechaniczne – złowróżbne obiektywy kamery ustawiające zoom, jakby celowały z broni, czy puste oko reflektora niezmordowanie oświetlającego finałową masakrę. „Substancja” to przede wszystkim film o chorobliwości patrzenia, o dziwnej przyległości wzroku i jedzenia („pożerać wzrokiem”, „sycić oczy”, „łakome spojrzenie”), ale zwłaszcza o kanibalistycznym, niezaspokojonym spojrzeniu pożerającym ciała kobiet niczym bohater Dennisa Quaida obleśnie pochłaniający krewetki w jednej z – według samej Moore – najbardziej brutalnych scen w filmie. Patrzenie, zdaje się mówić reżyserka, nie jest nigdy niewinne, zawsze wiąże się z pragnieniem opanowania, posiadania czy właśnie pożarcia. Kulminacja filmu nie pozostawia wątpliwości – to my, widzowie i widzki „Substancji”, jesteśmy publicznością sylwestrowego widowiska żądną feerii kobiecych ciał sprowadzonych do roli hipnotycznych ornamentów. I jeśli faktycznie jesteśmy tak bardzo spragnieni krwi, to Fargeat wyleje na nas całe jej wiadra.

Reżyserka ujmuje zatem w swoim filmie coś więcej niż wyłącznie rozpoznanie o pożądliwości spojrzenia, a panoptyczne oko, przeciwko któremu skierowana jest wściekłość „Substancji”, to nie tylko abstrakcyjne oko mediów czy kultury. To konkretnie oko kina, tego wynalazku, u którego podstaw legło między innymi pragnienie zobaczenia tego, czego zwykłe, nieuzbrojone oko nie zobaczy; hiperoko, przed którego spojrzeniem już nic się nie ukryje. „Substancja” to paradoksalny list miłosny do kina wyrażający sprzeciw wobec niego. W jadowitej pętli podsyca i zaspokaja ono pragnienie konsumpcji ciągle nowych kobiecych ciał, usypiając widzów i widzki rozkosznym odurzeniem obrazami, przeciwko któremu tak żarliwie występowała w latach 70. XX wieku wspomniana wcześniej Mulvey. Fargeat, podobnie jak Luis Buñuel i Salvador Dalí w „Psie andaluzyjskim”, daje widzom dokładnie to, czego chcą – szokujący, nieraz trudny do wytrzymania, nadszarpujący cielesną nietykalność obraz, intensyfikując go do tego stopnia, że odbija się widzom czkawką albo staje w gardle i nie daje się łatwo przełknąć. Oko zostaje przecięte brzytwą na własne życzenie.

mat. prasowe Monolith Films

Nie oznacza to jednak wykreślenia z równania przyjemności. Przeciwnie, na niej właśnie zasadza się cała żarliwość krytyki Fargeat, w pełni świadomej, że, tak jak twierdził Harries, przyjemność widzowska płynie niekoniecznie z posiadania i panowania, lecz z poddania się i odpuszczenia. Dlatego też „Substancja” faktycznie może się mierzyć z wizją unicestwienia Sodomy i Gomory – scen wkłuć, bicia, krwawienia, ale i obrazów zbliżeń na zaślinione usta, chciwie szczerzące się zęby i przekrwione z hollywoodzkiego obłędu oczy jest tutaj bardzo dużo, bywają nieznośne, a zarazem komiczne, co wbrew pozorom wcale nie ma w tym przypadku łagodzącego efektu. Fargeat tworzy film, który przez to, że nie daje się oglądać z niewzruszonym spokojem, ogląda się świetnie, wymaga bowiem oddania i posłuszeństwa, zawierzenia nieraz absurdalnym rozwiązaniom i złemu smakowi, będącego, jak u Johna Watersa, wyznaniem miłości wobec ruchomych obrazów. U Fargeat jest to jednak miłość rozpaczliwa, autodestrukcyjna i toksyczna. Mówi o tym cała jej technika: w montażowej muzycznej precyzji przypominająca „Challengers” Luki Guadagnino (2024) albo „Requiem dla snu” Darrena Aronofsky’ego (2000), w niestronieniu od bezwstydnego kampu nawiązująca do „Ze śmiercią jej do twarzy” Roberta Zemeckisa (1992), a w uwielbieniu gore podejmująca tropy Davida Cronenberga. I właśnie poprzez tę niezaprzeczalną przyjemność, radość z filmowych trików, które bywają ostentacyjnie żenujące (gadające głowy we wspomnieniach bohaterki!), ostrze brzytwy tnie tak celnie. Trafia bowiem w samą rozkosz płynącą z oglądania filmowych trzewi, nienagannej budowy i kompozycji, z obserwowania kinowej maszynerii nakazującej nam śnić filmowe marzenie. I jednocześnie wskazuje na to, co wiemy już od Harriesa – widz przecież pragnie osłupieć, zaniemówić, zamienić się w przedmiot. Masochistyczne pragnienie poddania się filmowi Fargeat wyzyskuje do granic, jednocześnie formułując z niego zarzut – bierne przyglądanie się temu, jak przemysł filmowy konsumuje całe zastępy kobiecych ciał, jest współudziałem w jego zbrodniach.

Dlatego też jeśli w poprzednim akapicie wymieniłem kilka odwołań, z którymi „Substancja” może rezonować, to tylko po to, by tutaj jednoznacznie je przekreślić i pogrzebać. Dzieło Fargeat nie wydaje mi się ani kolejnym przykładem francuskiej ekstremy, ani opowiedzianym na nowo „Portretem Doriana Graya”, ani Cronenbergowskim body horrorem. A może raczej jest tym wszystkim, dopóki w centrum tej opowieści nie znajdziemy innej obecności, której duch unosi się nad rozwścieczonym zarzutem, jaki Fargeat stawia Hollywood, oskarżając fabrykę snów o oparte na kobiecej krzywdzie kłamstwo. W sercu tej historii odnajduję bowiem przede wszystkim nawiązania do ambiwalentnych, rozrywanych przeciwieństwami, przepełnionych miłością do kina i obrzydzeniem jego przemocą filmów Davida Lyncha. Nie mam tutaj na myśli nadużywanych nieco frazesów o jego poetyce snu czy surrealizmie, lecz tajemnicze tętno bijące głęboko w „Mulholland Drive” (2001) i „Inland Empire” (2006), filmach, które bezlitośnie rozliczały się z Hollywood, snując opowieści o nadużyciach uwidocznionych wiele lat później pod hasztagiem MeToo, w czasie ich kinowych premier chyba świadomie pomijane. Uderza zwłaszcza pokrewieństwo między „Substancją” a pierwszym wymienionym filmem – w obu przypadkach mamy kobiety połączone niejednoznaczną więzią (siostrzeństwo? sobowtórność? doppelgängeryzm?), naznaczone złowrogim marzeniem o Hollywood, Alei Gwiazd i obrastających Los Angeles palmach, które choć pojawiają się w obu filmach, w żadnym nie mogłyby być dalsze od wyobrażenia o raju na ziemi. Nawet miejsce wstrząsającego przesilenia, zdania sobie sprawy z koszmaru Hollywood jest podobne – Elizabeth Sparkle w zapuszczonym centrum Los Angeles przeciska się przez zdezelowaną, skrzypiącą roletę, żeby w obskurnym korytarzu zdobyć w końcu substancję; w „Mulholland Drive” Dan przechodzi za dość podły bar Winkie’s do jeszcze podlejszej alejki na tyłach, gdzie ma się zmierzyć ze wspomnieniem swojego złego snu. W podbrzuszu Los Angeles, w tej odrażającej pakamerze zasilającej fabrykę filmowych marzeń, oboje konfrontują się z koszmarną prawdą na temat systemowego wyzysku kobiet w Hollywood (seksualna przemoc w „Mulholland Drive”, przemysłowe utowarowienie ciała w „Substancji”, będące zasadą i warunkiem, a nie aberracją kina) – i w obu przypadkach koszmar bierze górę.

Nawet prześladujący mnie jeszcze kilka tygodni po seansie motyw patrzącego reflektora w kulminacyjnej scenie „Substancji” wydaje się wprost zapożyczony z „Inland Empire”, gdzie podobny reflektor oświetlał któreś już z kolei wcielenie bohaterki Laury Dern, kiedy ta w finale zdawała sobie sprawę, że jest postacią w filmie. Jednak gdy u Lyncha ta samoświadomość niosła ze sobą wyzwolenie – końcówka „Inland Empire” sugerowała przełamanie klątwy ciążącej na kolejnych pokoleniach maltretowanych kobiet – u Fargeat nie jest tak różowo (jest za to bardzo czerwono!). Samoświadomy spektakl, jaki oglądamy w finale jej filmu, działa jak wielogłowa hydra – nic nie jest w stanie zatrzymać destrukcyjnej siły samonapędzającego się widowiska, bo nawet jego autodestrukcja zostaje natychmiastowo wchłonięta w logikę spektaklu. Na miejscu przeciętego brzytwą oka pojawiają się niezliczone pary następnych, równie wygłodniałych.

Rozrywane ciała dobrze obrazują kondycję tego wyjątkowego filmu – który sam również jest rozerwany między pragnieniem podtrzymania naiwnej fascynacji i wiary w moc filmowych obrazów a przerażeniem tym, ile strukturalnej, mizoginicznej przemocy uwidacznia się w ich podobraziu. „Substancja” jest także filmem o tym szczególnym śnie, jaki wyśnić można tylko w czasie długiej gorączkowej nocy (albo podczas seansu filmowego) – o Hollywoodzie i Los Angeles, miejscach, ale przecież przede wszystkim stanach umysłu śniącego sen na jawie. Znany z nienawiści do tego miasta David Bowie miał podobno twierdzić, że Los Angeles należałoby zmieść z powierzchni ziemi. Coralie Fargeat nie ma złudzeń – my, widzowie, oniemiali obserwowalibyśmy to zniszczenie jak kolejne marzenie wyśnione w fabryce snów, zachwyceni własnym osłupieniem.

„Substancja”
reż. Coralie Fargeat
premiera: 20.09.2024


Przypisy:
[1] Platon, Państwo, tłum. W. Witwicki, Kęty 1997, s. 88.
[2] M. Harries, Forgetting Lot’s Wife. On Destructive Spectatorship, New York 2007.