Z Marcinem Świetlickim, laureatem Nagrody im. Adama Mickiewicza w ramach Poznańskiej Nagrody Literackiej, rozmawia Dominika Górko
Marcin Świetlicki: Wydaje mi się, że Poznań bywał zawsze jakiś serdeczniejszy wobec moich wierszy. Ale może to złudzenie tylko. W Krakowie nikogo szczególnie nie obchodzę, mają tu swoich bohaterów. Tym bardziej w Warszawie. Prawdę mówiąc – to od wielu lat nie dostałem żadnej nagrody literackiej, przyszły inne kryteria oceniania poezji, troszkę więc mnie to wyróżnienie zaskoczyło. A jak się z tą nagrodą czuję? Tak samo jak czułbym się bez niej. Miło, że patronem jej jest Adam Mickiewicz, a nie jakaś mniej szanowana przeze mnie postać. Przynajmniej wstydu nie ma.
No, ale gdyby w jury byli krytycy trochę młodszego pokolenia, to nie miałbym najmniejszej szansy. To wszystko jest takie bardzo umowne i nie do końca wiąże się z poezją. Akurat taki czas przyszedł i nagrodę dostałem. Ale to nie jest żadne potwierdzenie wartości tego, co piszę.
Pełne sale to też – hi, hi – nie jest argument. A o którą dyskusję Pani chodzi?
Często sobie żartuję, prowokuję, ironizuję, tak zwane jaja sobie robię. Zwłaszcza w wywiadach tak robiłem. Istota wywiadująca przychodziła z tezą i robiłem wszystko, by ją z tej tezy wybić. Nie odpowiadałem tak, jak się tego ode mnie oczekiwało. I było coraz śmieszniej. Coraz więcej niezbyt żwawych mentalnie istot się odymało i obrażało. I rzucało te podejrzenia o rasizm, faszyzm, seksizm i neoliberalizm. Oraz nieekologiczność i przemocowość. No to jest ich problem, nie mój. Osobom, które mnie znają i rozumieją, nigdy by to do głowy nie przyszło. Przyglądałem się tym dyskusjom ze szczerym rozbawieniem. W wierszach też doszukiwali się tych ponurych, nieładnych rzeczy. Urocze jest to, że takie emocje to budzi.
Nie mam najgorzej. Myślę o poetach, którzy piszą, piszą. Piszą i piszą – i nikogo to nie obchodzi. Ci to dopiero mają problem.
To wszystko jest taka gra w zasłanianie i odkrywanie. Gra z ludzkimi wyobrażeniami, niszczenie tych wyobrażeń i wzbudzanie ich na nowo. To przecież jedna z funkcji sztuki. A prowokować uwielbiam. Nie wiem, czy u wszystkich moje prowokacje powodują refleksję jakąkolwiek, ale ja przynajmniej nie nudzę się, bawię się świetnie.
Czym innym jest zwykłe zamiatanie schodów, a czym innym mizdrzenie się do pisowskich ministrów kultury i pisowskich Instytutów Książki, Literatury czy Nowych Napisów. To trzeba wyraźnie odgraniczyć. Jakiż jazgocik się odezwał, kiedy ośmieliłem się obśmiewać te ich zapędy ku ministerialnej kasie! Cudowne argumenty – może i redaktor naczelny „Nowego Napisu” Józef Maria Ruszar jest szowinistą, ale przynajmniej dobrze płaci. Więc lepszy jest od tych, co płacą mniej. Tak mówiono. To przedziwne przeświadczenie, że nie da się napisać wiersza bez państwowego stypendium, hi, hi. Pozostały świadectwa. Nic nie ginie. A ja – jako osobnik pamiętliwy – już nigdy nie pomyślę z sympatią o tych nieszczęsnych istotach.
Wydając „Wybór”, chciałem ułożyć tę historię w trochę inny sposób. Układ chronologiczny, mam nadzieję, powoduje, że czyta się te wiersze trochę inaczej. Może naiwnie sądzę, że w ten sposób widać jakiś rozwój, jakąś drogę. Jest taki dziwny przesąd, że pierwsza książka i pierwsza płyta, to rzeczy najistotniejsze z moich dokonań. Czyli okres, kiedy byłem najmniej świadomy, najbardziej zdany na intuicję, przypadek. Najbardziej chaotyczny, z najmniejszym doświadczeniem życiowym. Cieeeekawe. Tą książką starałem się, również samemu sobie, udowodnić, że dokądś idę, że coś nadal się dzieje z moimi wierszami, że nie pozostały w tamtych odległych czasach.
Wiersze są do mówienia, krzyczenia i śpiewania. Zawsze tak uważałem. Wiersze bez rytmu i melodii oczywiście mają prawo bytu, ale słabo mnie interesują. Audiobook zatytułowany „Autor, lektor i przypadkowe lafiryndy” sprawia mi do tej pory najwyższą przyjemność – moje wiersze są tam wypowiadane nie tylko głosem autora i pięknym bas-barytonem zawodowego lektora, ale i głosami dzieci, aktorów, muzyków, ludzi różnych profesji i obcokrajowców. Żywe są. Więcej znaczą. Poruszają się we wszystkie strony. To dla mnie ciekawsze niż czytanie wierszy na papierze albo – hi, hi – w internecie.
Pisząc, słyszę swój głos. Dlatego często ze zdziwieniem przyjmuję swoje wiersze wypowiadane przez inne głosy. Często z zakłopotaniem. Na szczęście na tej płycie nie znalazło się nic, co sprawiałoby mi dyskomfort. Te interpretacje przyjmuję z zadowoleniem. Coś niejasnego, ulotnego dzięki nim zyskuję. Sam wybierałem, więc – hi, hi – jest to dobry wybór.
Och, ta łatka wcale mi nie przeszkadza. Coraz mniej ironistów na świecie, coraz częściej ironista postrzegany jest negatywnie. Z dumą niosę więc tę chorągiew! Wolę być dumną mniejszością! Moralistą być nie chcę, zbyt wiele moralistek i moralistów spotkałem – źle im z oczu patrzyło. Owszem, znam porządek rzeczy, ale wolę tym faktem nie epatować. Okopię się więc wraz z moją ironią i będę się ostrzeliwał przed ponurymi wrogami. Ostatni bastion, to brzmi dumnie.
Tu wyjątkowo będę szczery, aż do bólu. Otóż najmniej ufam samemu sobie, najmniej wierzę we własną nieomylność, bardzo często ją podważam, sam siebie pytam: „czy aby na pewno”? Te wszystkie wiersze, w których stawiam jakieś tezy, bardzo często na przestrzeni nawet tej samej książki, są przeze mnie podważane. Trwam w nieustannym sporze ze sobą, ale to nie jest rozdwojenie, to – mam nadzieję – uczciwość. Oj, grubo pojechałem!
Obawiam się, że moja wiedza w tej kwestii z roku na rok się pogłębia. I młodzieńcze naiwne brednie na ten temat, choć owszem urocze, jednak bredniami były. Obserwuję i opisuję. Takie sobie zadanie ustaliłem. W tej chwili z balkonu widać powolne przygotowania do zachodu słońca, jeszcze niby nie, ale pewne sygnały już są. A ja sobie stoję i patrzę.
Ale ten Eros bledziutki jest, nieśmiały, głęboko ukryty.
Najprościej sięgać do przeszłości, mitologizować ją sobie, przearanżowywać. To trochę banalne. Myślę że w teraźniejszości czyha wiele frapujących tematów. Ale czy mi się chce aż tak bardzo być uważnym? Trochę mi się już nie chce. Ale wiem, że kiedyś zza któregoś rogu wylezie jakiś nieoczekiwany temat i kłapnie swoją paszczą. Wiem.
Hm… i oto dostaję ataku niepewności. Bo czy chcę coś jeszcze dodać? Nie wiem. Za chwilę wrócę do czynności właściwych Świetlickiemu, wezmę bokserkę Bunię na wieczorny spacer, sprawdzimy czy już jerzyki przyleciały, pochodzimy po Nowej Hucie, wykonamy rutynowe czynności, potem wrócimy i może posłuchamy jakiejś muzyki, może coś poczytamy, może nie. A jutro poniedziałek. Nie, nie, chyba nie chcę niczego dodawać. Bardzo dziękuję!