Nr 6/2024 Na dłużej

Muszę odgrywać wszystkie role

György Spiró Matylda Paszkiewicz
Literatura Rozmowy

Z Györgyem Spiró rozmawia Matylda Paszkiewicz

Matylda Paszkiewicz: Niezliczona ilość opowieści zamkniętych w archiwach musi być tyleż wspaniała, co przytłaczająca. Jak je wybierać?

György Spiró: To zależy od przypadku. Nigdy nie chciałem pisać powieści. Rozpocząłem karierę pisarską jako dramaturg. Początkowo pisywałem też wiersze, eseje. Potem zaś okazało się, że na Węgrzech ani ludzie teatru, ani krytycy nie biorą na poważnie tych, którzy nie napisali powieści. Wobec tego musiałem napisać powieść, żeby móc docierać do sceny.

Wciąż czuje się Pan bardziej dramatopisarzem niż prozaikiem?

Tak, po dziś dzień. Dopiero kiedy napisałem pierwszą powieść i odniosłem dzięki niej sukces, zaczęli grywać moje dramaty – choć wiedziałem, że książka nie jest napisana tak dobrze jak one. Gdy natrafiłem na temat Iksów, uświadomiłem sobie, że jest to wspaniały pomysł na powieść. Nie mogłem zrozumieć, dlaczego Polacy nigdy z niego nie skorzystali. Zapytałem swoich przyjaciół na Węgrzech, reżyserów filmowych i teatralnych, co z takim tematem począć. Wszyscy odparli: „Napisz powieść, potem i tak będzie z tego sztuka czy film” – więc napisałem. Nie było to łatwe – musiałem wyjechać do Polski, żeby zbierać materiały, na szczęście jednak w latach 70. nietrudno było uzyskać stypendium. Zostałem stypendystą w Związku Literatów Polskich w Warszawie i mogłem chodzić do różnych bibliotek, archiwów, mogłem nawet porozmawiać z Panem Profesorem Raszewskim, którego wspaniałą monografię o Bogusławskim już wtedy przeczytałem. Przy okazji zbierałem też materiały o teatrze polskim i o teatrach wschodnioeuropejskich.

W międzyczasie zostałem stypendystą Teatru Narodowego w Budapeszcie jako asystent węgierskiego reżysera i aktora Tamása Majora. Podczas owej pracy w teatrze zdałem sobie nagle sprawę, że ten wielki artysta niezwykle przypomina mi Bogusławskiego, i zadecydowałem, że to właśnie Bogusławski stanie się głównym bohaterem mojej powieści. Wiele zawdzięczałem Majorowi – umieszczałem w powieści jego oryginalne słowa. Bogusławski ma swój posąg w Warszawie, na którym strasznie przypomina Majora. Jest to pewien archetyp teatralny: racjonalista, człowiek polityczny, bez głębi, ale bardzo rzutki, niezwykle utalentowany, zarazem cyniczny i bardzo mądry. Ten nasz Major tak bardzo pomógł mi w napisaniu tej powieści, że osiem lat później, kiedy poprosił mnie, abym napisał dramat na podstawie „Iksów”, musiałem się zgodzić. W taki sposób powstał „Szalbierz”, który był grany również w Polsce – jeszcze zanim „Iksowie” zostali przetłumaczeni.

Bardzo dużo zawdzięczam dyrektorowi wydawnictwa Ossolineum. Byłem tam, we Wrocławiu, w 1972 roku, jako lektor Wydawnictwa Corvina w Budapeszcie – mieliśmy w tym czasie wspólne książki i to dlatego się tam znalazłem. Dyrektor spytał, co z kultury polskiej mnie interesuje – odpowiedziałem, że dramat. Posłał mi wszystkie książki teatralne wydawnictwa Ossolineum i właśnie między nimi znalazł się gruby tom, „Recenzje teatralne Towarzystwa Iksów”. Wtedy odkryłem, że jest to fantastyczny temat. Tak się więc złożyło, przypadkiem, można powiedzieć.

To niemal klasyczny schemat: jawny, ale niedostrzegany fragment historii, przypadek, cenne odkrycie…

Podczas czytania materiałów do „Iksów” odkryłem dla siebie jeszcze jeden temat – mesjanizm polski. Ten mistycyzm bardzo mnie pociągał, jest to jak druga połowa świata. Jedną jego połowę opisałem w „Iksach” – tam mieszka człowiek racjonalistyczny, człowiek Oświecenia. Jest jednak jeszcze drugi człowiek – mistyk. W ten sposób znalazłem ów fantastyczny temat, nie do końca, jak sądzę, wykorzystany przez prozaików polskich. Wtedy było już mi trudniej ze zbieraniem materiałów, ponieważ w międzyczasie zostałem facetem nie bardzo w Polsce lubianym i nie mogłem korzystać z polskich bibliotek. Tak że zbierałem materiały częściowo w Nowym Jorku i w Paryżu, w Bibliotece Mickiewicza, bo tam nie wiedzieli, że jestem wrogiem Polaków, o czym w tym czasie wiedzieli wszyscy w Polsce.

Napisałem pierwszy wariant tej powieści – ukazała się ona na Węgrzech w 1990 roku pod tytułem „Przybysz”. Lecz piętnaście lat później przerobiłem ją, ponieważ znalazłem tam z jednej strony nudne części, a z drugiej strony zyskałem w międzyczasie też dostęp do nowych, ważnych materiałów. Tak że była to moja jedyna powieść – w ogóle jedyne moje dzieło – którą tak gruntownie przerobiłem. W tej właśnie formie ukazała się w Polsce pod tytułem „Mesjasze”.

Choć my, Polacy i Węgrzy, mamy bardzo dużo cech wspólnych, które można prześledzić w dziejach, w systemach politycznych, kulturowo bardzo się od siebie różnimy. W głębi tej kultury znalazłem cudowne rzeczy. Jeden z romantyków polskich jest dla mnie bardzo ważny – jest nim Słowacki. Uważam, że jego „Beniowski” jest po prostu cudem. Niestety, nie został przetłumaczony na język węgierski, jak zresztą wiele arcydzieł polskich. Przez dziesięciolecia próbowałem namówić redaktorów i dyrektorów wydawnictw na Węgrzech, by zaczęli drukować te fantastyczne dzieła. Ostatnio znowu spróbowałem załatwić, aby wspomnienia Niemcewicza ukazały się po węgiersku – ale nie ma na to pieniędzy, nie ma nikt też w tym interesu. Bardzo dużo zawdzięczam Polakom, którzy o tym przez długie lata nie wiedzieli, jednak niestety od tego czasu nie piszę powieści i dramatów o Polsce. Napisałem powieść o Gorkim, w ostatnim czasie zaś piszę długą powieść historyczną o Węgrzech w XIX wieku. Tak że niewierny zostałem Polakom.

Bohaterowie „Iksów” i „Mesjaszy” to postaci kanoniczne, ważne dla polskiej literatury. Wspomniał Pan, że dla Pana osobiście Słowacki jest ważnym pisarzem. Mamy tu dwie płaszczyzny, które splatają się w Pana doświadczeniu zawodowym. Jaki zatem jest Pana stosunek do obu, Słowackiego i Mickiewicza, jako postaci historycznych i ich wersji literackich?

Dla mnie Słowacki jest duchem bardzo czystym, choć zarazem mniej ciekawym typem niż Mickiewicz. Słowackiego lubię – Mickiewicza wcale. Jeśli jednak pisarz wejdzie w głębiny duszy swoich bohaterów, to wszystko jedno. Jestem jak aktor – z tym że muszę odgrywać wszystkie role w dziele. Obojętne jest, co ja, jako osoba, myślę o nich – mam ich opisywać wiernie.

Długo myślałem o tym, dlaczego w moich dziełach nie ma ani śladu zarówno utworów Mickiewicza czy Słowackiego, jak i Wyspiańskiego, którego bardzo cenię. Napisałem o nim pół książki i przetłumaczyłem trzy jego dramaty. Również ani śladu Szekspira, którego też dobrze znam – napisałem o nim jedną książkę i tłumaczyłem go na węgierski. Oni jakoś nie formowali mojego sposobu pisania. Gorki w pewnym sensie tak. Od niego jako pisarz nauczyłem się formy, którą wykorzystałem na przykład w „Iksach”.

Czy nie ma Pan poczucia, że w Pana powieściach istnieje ten rodzaj ironii romantycznej, który występuje u Słowackiego – owo wczucie się w historię, a zarazem spojrzenie na nią z dystansem?

Na pewno istnieje – być może dlatego lubię Słowackiego… To nie moja wina, ale posiadam w sobie ironię. Człowiek rodzi się z nią lub bez niej. Mickiewicz nie miał ani krztyny ironii. Wyspiański też jej nie miał, nie miał poczucia humoru – był raczej satyryczny. To też coś mi bliskiego. Choć na przykład Gombrowicza ani Witkiewicza tak bardzo nie lubię, mimo że są oni też pełni ironii. Ciekawe.

W Pana wypowiedzi nici sympatii splatają się z nićmi wpływu.

Tak, to ciekawe. Lecz są też wielcy węgierscy poeci, których niezwykle cenię, ale nie ma ani śladu ich twórczości w moich dziełach. Miałem bardzo dobrych przyjaciół wśród pisarzy na Węgrzech, którzy byli starsi ode mnie o pół generacji czy o jedną generację, od których pisałem zupełnie inaczej. Chociaż byli to wielcy pisarze, jak Imre Kertész, z którym byliśmy bardzo bliskimi przyjaciółmi, aż do jego śmierci. Przyznam, że nie cierpię niektórych jego dzieł. Nie wiem, dlaczego tak jest.

Sposoby spoglądania na świat różnią się od siebie. Najbardziej skłonny jestem opisywać głupotę. W pewien sposób jest ona dla mnie największym przeżyciem, tak było już od dzieciństwa. Chociaż pochodzę z rodziny inteligenckiej – jestem synem inżyniera i aktorki – głupstwa znam najlepiej w świecie. A teraz obfitujemy w głupstwa, tak że jako pisarz jestem w bardzo szczęśliwej sytuacji.

Spiró György by Stekovics Gáspár | źródło: WikiMedia Commons

Porozmawiajmy może trochę o roli dramatu w trudnych czasach. W czasie napięć społecznych rola przedstawienia wyraża się silniej – wystarczy wspomnieć chociażby spektakl „Dziadów” w 1968 roku.

Dla mnie jest to pytanie o cenzurę – czy można grać, czy nie. Dorastałem w czasie cenzury, więc było dla mnie jasne, że z pisania żyć nie będę i że muszę wybrać jakąś inną profesję. Niespecjalnie mnie interesowało, czy grają moje sztuki i czy moje pisaniny drukują. Tak też jest dziś, kiedy znowu mamy cenzurę. Na Węgrzech cenzura częściowo jest centralna, częściowo lokalna – to znaczy, że w rozgłośni lub w telewizji czy w teatrach prowincjalnych działa osobna cenzura. Lecz cenzura jest dla mnie w pewien sposób normalnym porządkiem politycznym. Na rynku jest wolność od cenzury państwowej, ale istnieje z kolei cenzura kapitalistyczna, która też jest dość ostra. Mieliśmy trwające od lat 90. przez trzydzieści lat szczęście, że mogliśmy pisać, co chcieliśmy, i mogliśmy wydawać książki – i nawet te nasze książki kupowali.

Z teatrem teraz jest jeszcze trudniej. Prawie połowa teatrów na Węgrzech już jest nieczynna, a w tych państwowych cenzura stała się bardzo ostra. To już koniec tego typu teatru, w którym ja dorastałem i do którego mogłem się adaptować. Nie wiem, jakie formy teatru będą istnieć w przyszłości. Jakieś istnieć na pewno będą, bo ludzkość nie obejdzie się bez teatru – ale przez długie dziesięciolecia teatr może być bardzo słaby, nieciekawy, brzydki. Były już takie czasy na Węgrzech i będą nadal. Nie mogę przewidzieć, co rewolucja digitalna przyniesie ze sobą do teatru – na pewno jednak ludzie będą ciekawi żywych charakterów, aktorów. Wielki węgierski dramaturg i dyrektor teatralny żyjący w pierwszej połowie XX wieku, Sándor Hevesi, pisał w jednym ze swoich esejów, że aktor komediowy z komedii greckiej wylazł spod ruin i w średniowieczu zstąpił na scenę jako klaun. Sądzę, że to trafne: z komedii greckiej powstały potem fantastyczne teatralne nurty, które nie miały nic wspólnego z teatrem starogreckim, ale jakoś przeżyły przez stulecia. Niby nic, a jest w tym coś fantastycznego – świadczy to o tym, że ludzie pozostają tacy sami, że reagujemy identycznie.

W historii Polski charakterystyczna była teatralizacja życia w sarmatyzmie – ta specyficzna pompa, szeroki gest. Czy odnalazł Pan podobną w jakimś innym miejscu?

My mamy to samo na Węgrzech, dokładnie to samo. To jest we krwi Polaków i Węgrów. Dla mnie to nie było ciekawe, ponieważ ja to już znam. Mnie pociągało w kulturze polskiej to, czego nie mamy na Węgrzech. A tu nie ma żadnej różnicy: teologia, ten typ romantyzmu, którego tak nie lubił Wyspiański. Matejkę też mamy, tylko nazywa się Gyula Benczúr.

Czy Pan wierzy, by ująć to słowami Mickiewicza, że „dramat jest najsilniejszą realizacją artystyczną poezji”?

Nie jestem pewny. Z moich obserwacji wynika, że dla Polaków dramaturgia znajduje się na szczycie wszystkich rodzajów literackich. A liryka polska jest myśląca – najlepsi polscy poeci, między innymi moi rówieśnicy i przyjaciele, jak Adam Zagajewski czy Stanisław Barańczak, myśleli, pisząc poezję. Na Węgrzech liryka do dziś jest zbyt romantyczna – niestety poezja była związana z życiem, najwięksi węgierscy poeci popełniali samobójstwa. W latach 70., 80. XX wieku ową wiodącą rolę przejęła proza, liryzm natomiast przeniknął do prozy i tam pozostał. Zatem współczesna proza węgierska jest głęboko liryczna. A poezji dziś nikt nie czyta. Wiersze najlepszych aktualnie tworzących poetów wydawane są w 200, 300 egzemplarzach, a jedna dobra powieść natomiast może wyjść w ponad 5000 egzemplarzy.

Na Węgrzech niegdyś poezja była na szczycie, dziś jest tam proza; dramaturgia się nie liczy, tak jak nigdy nie liczyła się dla krytyków, historyków literatury, mimo że sto lat temu węgierscy dramaturdzy odnosili ogromne sukcesy na Węgrzech i na przykład w Ameryce. Inną rzeczą jest to, że na świecie nikt absolutnie nie wie o dramaturgii węgierskiej ze względu na odosobnienie naszego języka. Lecz mimo to nie wiem, dlaczego dramat nie stał się na Węgrzech ważny dla krytyki literackiej. Być może dlatego, że na Węgrzech szlachta, która przeszła do burżuazji, nie lubiła teatru nowoczesnego, nawet w XIX wieku – było to dla Niemców i dla Żydów. I tak pozostało.

U nas ta sama warstwa społeczna – szlachta – zaczęła interesować się dramatem.

Zapewne stało się tak na skutek powstania listopadowego i działalności Wielkiej Emigracji. U nas natomiast emigracja nastąpiła po rewolucji w 1848 roku, lecz nie mamy tradycji emigracyjnej w węgierskiej literaturze. Węgrzy, gdy znajdą się na emigracji, adaptują się pojedynczo, a nie jako zbiorowość, jak Polacy. Na skutek tego na emigracji szybciej zanika nasz język, nie ma też odbiorców węgierskich na Zachodzie. Po 1956 roku pojawiło się coś, ale nie okazało się tak ważne jak to, co działo się z emigracją czeską po roku 1968. Był taki jeden, który nadal pisał na emigracji po węgiersku, choć nie był znany za życia. Jego językiem ojczystym był niemiecki, a popularność zyskał dopiero po śmierci. Był to Sándor Márai. Po węgiersku można pisać tylko na Węgrzech, to takie ogromne węgierskie nieszczęście.

Ciekawe, że Węgrzy na emigracji nie łączą się w grupy tak, jak czynią to Polacy.

Większość inteligencji polskiej emigrowała wtedy do Paryża, do Londynu i do różnych innych wielkich miast. Polacy znajdowali się między Rosjanami, Niemcami i Francuzami, tak że w polskiej świadomości istnieje francuska tradycja, której u nas nie ma. U nas występowało jedynie oddziaływanie kultury niemieckiej. Nasza literatura jest literaturą niemiecką, tylko napisaną po węgiersku.

Tylko jedna część Polski żyła przez sto lat pod Imperium Habsburskim i tam w Krakowie powstało ciekawe środowisko, dzięki monarchii mógł działać tam Wyspiański i Młoda Polska. Wszystkie inne terytoria Polski były pod innymi monarchiami, co jest pożyteczne dla różnorodności kulturowej. Ogromną różnicą jest również to, że istniała klasycystyczna literatura polska, a tej na Węgrzech nie było – trzeba było stworzyć klasycyzm wraz z romantyzmem. W Polsce romantyzm rozwijał się przeciw klasycyzmowi, a u nas odbywało się to w sposób paralelny. Są to wielkie różnice między historią kulturalną Polski i Węgier. Być może dlatego Polska zawsze stanowiła ważniejsze miejsce dla zachodniej Europy niż Węgry – wobec Polski zawsze trzeba się było ustosunkować.

Jakie są konsekwencje tej różnicy, o której Pan opowiada?

Na przykład czegoś podobnego do „Powrotu posła” nie mamy. Nie mamy historiografii klasycystycznej, którą mają Polacy i Rosjanie. Jeszcze jedna rzecz – mistycyzm. Niemiecka kultura oddziaływała na kulturę węgierską wtedy, kiedy Niemcy i Austriacy chwilowo nie tworzyli dzieł mistycznych, i dlatego w literaturze węgierskiej nie istnieje mistycyzm. Katolicyzm jest w Polsce religią narodową. Reformacja i kontrreformacja podzieliły Węgrów, na skutek czego nie ma jednej religii, która mogłaby być nazwana narodową i służyć jako coś, co odróżnia ich od innych narodowości.

Czy uważa Pan, że mistycyzm mógłby się pojawić tylko wśród jednolitego wyznaniowo narodu?

Nie. Człowiek jest takim stworzeniem, które jest skłonne ku mistycyzmowi i które nosi w sobie wiarę i mistycyzm, nawet kiedy jest ateistą. Jest to normalny stan duszy, gdy istnieje w niej mistycyzm. Ale jeżeli wokół mistycyzmu nie wybuduje się kultura, to już inna sprawa. Nie twierdzę więc, że Węgrzy są mniej skłonni do mistycyzmu niż Polacy, ale nie znajdują tego w swojej tradycji.

Nie jestem przeciw religii, chociaż nie jestem wierzący. Nie jestem również ateistą, bo ateista też jest wierzący – jestem aż takim ateistą, że ateistą nie jestem. Zresztą nie lubię też filozofii w literaturze.

A filozofia genezyjska Słowackiego?

To jest mistycyzm, ale ten mistycyzm jest z Petersburga i z Wilna, z kręgów Oleszkiewicza. To jest głęboko w kulturze rosyjskiej i polskiej, ten mistycyzm, który pochodzi z mistycyzmu francuskiego i niemieckiego. Nawiasem mówiąc, Niemcewicz, który siedział w petersburskim więzieniu, opisywał Rosjan bardzo trafnie. Pół stulecia wcześniej niż Dostojewski, a pisze to samo. Rozumiał ich, nawet lepiej niż Polaków. To jest zresztą podobna kultura. Mimo że najwybitniejsi Rosjanie tak nienawidzili Polaków w XIX wieku, to wszyscy umieli po polsku i czytali polskie dzieła. U nas tego nie ma – Węgrzy w ogóle nie znają Rosjan.

Może nie rozwijajmy tego, tylko powróćmy do „Iksów”. W powieści tytułowi Iksowie są i rządem, i krytyką. To niespotykane połączenie.

To jest coś niesamowitego, bo nigdzie indziej nie było czegoś takiego. Kiedy myślałem o tym temacie na samym początku, chciałem przenosić dzieje z Polski na tło węgierskie czy europejskie, żebym nie był zmuszony chodzić do bibliotek w Polsce – ale się nie udało. Kiedy pracowałem nad „Mesjaszami”, też myślałem o tym, by przenosić te wszystkie głupstwa przynajmniej do Włoszech, bo to by były łatwiej osiągalne kwerendy – ale nie, również się nie udało. Musiałem napisać tak, jak się to działo, bo nie pojawiło się to nigdzie indziej.

Krytycy francuscy tamtego czasu byli znakomici, a tuż przed rewolucją i podczas niej typ teatru był taki sam. Ale po prostu nie mieli takiego związku z polityką, jak Polacy po 1815 roku. W czasie komunizmu teatr, film i literatura były bardzo ważne dla władzy. Ówcześni odbiorcy tak to właśnie odbierali – że było to napisane o nich. Oczywiście, że było to pisane o nich, ale w czasach Iksów było to coś nowego, później zaś przestało funkcjonować, ponieważ zabrakło takiego forum dla polityków. Pisać o polityce, udając, że nie jest to polityka, że jest to… teatr, artyzm, nie wiem co. A w czasie socjalizmu tak właśnie krytycy pisywali o polityce, o której nie mogli napisać wprost – w estetyce skrywali swoje myśli i działało to tak, jak trzeba, bo odbiorcy to rozumieli.

W „Iksach” jest to bardzo ciekawy moment – krytycy namaszczają na nowe arcydzieło „Barbarę Radziwiłłównę”, która ma być tragedią, a tak naprawdę jest melodramatem, nie ma tam żadnego konfliktu tragicznego.

W powieści umieszczałem bardzo dużo prawdziwych cytatów z recenzji Towarzystwa Iksów. Oni taką właśnie znajdowali metodę rozmowy z ludźmi, którzy żyli ówcześnie w Warszawie i tam chodzili do teatru. Gdy dowiedziałem się z książki, że przeciw Iksom pisywali sami Iksowie – cudowny materiał dla pisarza!

To piękny temat na parabolę – jeden rząd, jeden krytyk i wiele opinii. Parabola rządu paranoicznego?

Nie – to jest coś, co robi się po dziś dzień. Opinie i repliki na nie piszą omal wszędzie ci sami ludzie. Znam ja takich ludzi, którzy w Internecie na przykład generują takie kłótnie polityczne – są to ci sami ludzie, płacą im za to. To już nie jest oryginalne, ale w czasach Iksów było. Właśnie oni to wymyślili.

A jak Pan ocenia współczesną krytykę literacką?

Śledzę tylko węgierską krytykę literacką. Nie ma już recenzji w gazetach, pisują coś tam w Internecie, co w ogóle nie działa na ludzi. Krytyka to bardzo wąski, piszący dla siebie krąg uniwersytecki. Lecz na Węgrzech jest bardzo mało uniwersytetów. Mamy tylko jedno centrum kulturalne, Budapeszt, poza nim nie ma na Węgrzech życia – w Polsce tak nie jest. Czytam prasę polską, nie krytykę, lecz przede wszystkim publicystykę polityczną. Gazety są tu o wiele lepsze niż na Węgrzech, bo u nas jest zupełna cenzura. Istnieje ogromna różnica na korzyść Polaków.

Czy na Węgrzech wielu pisarzy i poetów pochodzi ze środowiska uniwersyteckiego?

Przede wszystkim są to nieubodzy młodzi ludzie, bo ubodzy nie mogą wstąpić na uniwersytet. Selekcja na Węgrzech odbywa się już w szkołach podstawowych i ma charakter ekonomiczny – utalentowani ubodzy młodzi ludzie nie mają dostępu nawet do szkół średnich. Na filologię najbardziej utalentowane dzieci nie idą. Te zapisują się na uniwersytety zachodnie i nie wybierają literatury węgierskiej. Tak że w tej chwili jest to sytuacja dość beznadziejna, są ogromne problemy z naszymi uniwersytetami, które przeszły do rąk pewnych polityków… Finansowanie jest nadal państwowe, lecz fundusze są w ich rękach, więc jest to bardzo niezdrowa sytuacja.

Miałem studentów i przez czterdzieści lat byłem profesorem. Byli to bardzo utalentowani młodzi pisarze, którzy chodzili na moje wykłady, ale niestety nie pracują jako literaci. Niemal każdy z nich wybierał potem inną branżę. Nie ma dziś perspektyw, żeby odnieść sukces pisarski. Także z powodów politycznych: dwa lata temu rozbili Uniwersytet Sztuk Teatralnych i Filmowych. Tam też miałem zajęcia, teraz już to nie istnieje. To państwowe coś, tak zwana Akademia Teatru, to jest coś strasznego. Tam profesorami są ludzie, którzy nie prezentują sobą absolutnie żadnych wartości. Wcale nie jestem pesymistą, jak niektórzy twierdzą – po prostu tak w tej chwili jest. Są młodzi ludzie, którzy piszą, ale nie ma już takich możliwości, żeby talenty otrzymywały stypendia. Istnieją stypendia państwowe, ale dla krewnych.

Co by Pan poradził studentom z talentem?

Wybrać inną profesję. Najbardziej utalentowani, którzy wysyłali mi swoje dzieła (przeczytam wszystko i napiszę, co myślę), mieszkają w Holandii i studiują coś absolutnie innego. Może być tak, że akurat teraz stworzą taką emigrację, która będzie przypominała waszą Wielką Emigrację. Nie wiem, „co to będzie, co to będzie”. Trudno będzie – choć nie jest wykluczone, że napiszą coś ciekawego o Zachodzie po węgiersku. Może będą drukować tam po węgiersku, kiedy u nas to nie będzie możliwe? (Na razie jest, ale nie wiemy, jak długo). Mogą publikować swoje dzieła w Internecie. Już nie jest tak jak wtedy, gdy nie było związku między Węgrami i tymi, którzy żyją w Ameryce czy gdziekolwiek indziej. Mogą pisać w Japonii po węgiersku i docierać do Węgrów. Po rewolucji w 1956 roku ukazywały się na Zachodzie wydawnictwa: w Kanadzie, w Związku Radzieckim, w Anglii, było nawet czasopismo węgierskie w Paryżu, tam publikowali emigranci węgierscy. Nie byli to bardzo utalentowani ludzie, mało ich na Węgrzech czytano, ale wydawnictwa istniały. Mogą zaistnieć znowu, nie wykluczam tej możliwości.

Może znów też pojawić się pewnego rodzaju potrzeba literatury – szczególnie jako rodzaju przeżycia duchowego, a nie tylko jako sposobu na rozrywkę.

Nie mam nic przeciw rozrywce. Jeżeli to, co piszemy, nie jest ciekawe, to już koniec. Niech literatura będzie rozrywkowa – to nie wyklucza tego, że będzie to literatura dobra i głęboka. Weźmy na przykład Szekspira, Moliera. Mieli dać rozrywkę widzom i udało im się. I byli geniuszami. Nigdy nie będziemy wiedzieć, jaki gatunek będzie oddziaływał w sposób najsilniejszy. Dostojewski na przykład pisał kryminały. Bycie popularnym nie wyklucza bycia dobrym pisarzem. Liczy się talent, nic innego. A czym się pani zajmuje?

Literaturą staropolską, poezją baroku.

U nas literatura barokowa jest bardzo uboga. Królestwo Węgierskie przestało dosyć szybko istnieć, a bez króla nie da rady. Był jeden wielki liryk, Bálint Balassi, pisał piękną poezję, istnieje też kilka eposów. Pierwszy oryginalny dramat węgierski powstał około 1572 roku. Opowiada o pewnym arystokracie, który był właścicielem miasteczka o nazwie Szatmár. Arystokrata ów, Menyhárt Balassi, co rusz zmieniał stronnictwa – raz przechodził na stronę austriacką, innym razem na stronę Turków. A zawsze otrzymywał za to Szatmár. O tym jest pierwszy węgierski dramat. Świetny, nigdy nie był grany. Kiedy zaczynałem pisać, stworzyłem dramat na ten temat, potem napisał o tym jeszcze inny dramaturg.

Opowiada typową sytuację węgierską: przechodzą na drugą stronę, lecz zawsze znajdują się w tym samym mieście. To do dziś aktualne.