Wojtek Wawszczyk napisał krótką, prostą historię. Tę historię Tomek Leśniak opowiada przez 400 stron komiksu, udowadniając, że sposób snucia opowieści ma fundamentalne znaczenie.
Rodzina (ojciec, matka i syn) przemierza dżunglę. Otoczenie jest wysoce niesprzyjające człowiekowi: ogromne owady czyhają na nieostrożnych wędrowców, gęstwina roślin zdaje się nie do przebrnięcia, a w powietrzu unoszą się drażniące oddech zarodniki grzybów. Niezwykle zmęczeni i równie zdeterminowani bohaterowie nie poddają się i idą. Dokąd? Do celu? Uznajmy, że tak. Gdzie on jest? Tam. Co tam jest? Coś innego niż tu. Dlaczego świat wygląda właśnie tak? Nie wiadomo. Kim są sami bohaterowie? To rodzina, po prostu. Ojciec, który nadaje rytm marszowi i stara się – głównie za pośrednictwem ciężkiej ręki i jeszcze cięższego charakteru – wychować syna, przygotować go na trudy kolejnego dnia wędrowania, by nie zginął przy pierwszej sposobności. Matka, której główna rola sprowadza się do łagodzenia napięcia. Syn, który ciągle uczy się przetrwania w tych niesprzyjających warunkach.
Upraszczam? Uogólniam? Nie. Naprawdę – ramowo dostajemy tylko tyle. Dlaczego więc komiks z powodzeniem realizuje tę fabułę, rozciągając szkielet na kilkaset stron? Odpowiedzieć można: właśnie dlatego. Dlatego, że tak prosta i wyrazista, ale zwięzła rama fabularna pozwala twórcom na przesunięcie punktu ciężkości z „co” na „jak”. Dzięki temu mogą oni zaprezentować całe spektrum umiejętności. I nie chodzi wyłącznie o rysunki – choć kreska, a przede wszystkim kolory Leśniaka robią wrażenie; kapitalnie stwarzają duszny, klaustrofobiczny klimat ciemnej, groźnej dżungli. Mam na myśli także sposób prowadzenia narracji – budowanie tempa i tworzenie konkretnych scen; momentów, które moim zdaniem są największym atutem komiksu.
Bo na przytłaczający klimat składa się więcej czynników niż tylko kreska i rysunki. Przede wszystkim znakomitym wyborem jest miejsce akcji. Zarówno z popkultury, jak i z dzieł kanonicznych kojarzymy dżunglę jako miejsce mroczne, nieprzejednane, pozwalające twórcom budować napięcie, oddawać plastycznie stany emocjonalne bohaterów, krzyżować konwencje – tymczasem w „Fungae” dostajemy swego rodzaju dżunglę „na sterydach”. Bohaterowie znajdują się w miejscu, do którego nie dociera światło słoneczne. Dookoła nich, a także nad i pod nimi nie ma nic innego poza nieskończoną plątaniną łodyg, gałęzi i najróżniejszych narośli. Świat bez słońca i wyłącznie z gęstwiną roślin dodatkowo podbijają użyte kolory – w przeważającej mierze dwukolorowe plansze utrzymane są w czerni i przygaszonych, zgniłych zieleniach, fioletach czy granatach. Cieplejsze, żywsze barwy pojawiają się jedynie kilkukrotnie, w wyjątkowych momentach – jest to dowód na znakomity balans między opowiadaniem fabuły a formą jej podania.
Bohaterowie są tak nieokreśleni i stereotypowi, że aż przezroczyści (a przynajmniej mogłoby się tak zdawać). Ojciec jest duży, silny i surowy dla syna. Syn wciąż się uczy, popełnia błędy, doprowadzając ojca do złości. Usilnie pragnie jego pochwał i aprobaty. Matka jest mediatorem pomiędzy tą dwójką, adwokatem dziecka w dyskusji z ojcem. Jest też tą, która się martwi. Oboje rodzice starają się przekazać synowi wszystko, co wiedzą i w co wierzą. Przede wszystkim: by nigdy się nie zatrzymywać, bo pozostanie w miejscu to pewna śmierć. By żyć, trzeba iść.
Ostatecznie jest to historia prosta aż do granic – na wszelkich możliwych płaszczyznach. bez szczegółowego światotwórstwa, studium charakterologicznego postaci czy rozbudowanej fabuły. Dzięki temu w komiksie wybrzmiewają pojedyncze sceny. Ponieważ są one kluczowe dla fabuły, wskazanie ich jest oczywistym zdradzeniem pewnych, czasem ważnych, punktów komiksu (a zatem: spoiler alert).
Pojedyncze sceny zbudowane na najprostszych emocjach przytrzymują naszą uwagę i chwytają za gardło. Im dłużej patrzymy, tym mocniej i bardziej złożenie przeżywamy. Tak jest wówczas, gdy rodzina zabija robaka, a my, wpatrując się jednocześnie w oczy owada i dziecka, w tych drugich dostrzegamy zwątpienie (syn ma dokończyć dzieło i ostatecznie odebrać życie insektowi), aż zaczynamy robakowi współczuć. Tak jest wtedy, gdy podczas pełnego radości tańca wokół ogniska syn puszcza bąka, czym rozbawia rodziców; gdy widzimy całą trójkę tarzającą się ze śmiechu na ziemi, czujemy mocniej łączące ich więzi. Tak jest wtedy, gdy niedostępny emocjonalnie ojciec na łożu śmierci zadaje synowi przepełnione strachem pytanie, czy go zapamięta: „Byłem ci w ogóle potrzebny?”. Właśnie te momenty – obojętnie, czy niejako przypadkowe, jak zabicie robaka lub niepanowanie nad fizjologią, czy determinowane przez los, jak śmierć – są fundamentami, na których budowana jest indywidualność „Fungae”.
Komiks Wawszczyka i Leśniaka może budzić pewne wątpliwości. Nieustannie towarzyszący bohaterom imperatyw „trzeba iść” stanowi bowiem odbicie innego, autorskiego imperatywu „trzeba opowiadać”. A skoro tak, to trzeba postawić w tym miejscu nieuniknione pytanie: czy, opowiadając, mamy coś do powiedzenia?
Na to pytanie można odpowiedzieć dwojako. Na poziomie dosłownym – jak już zostało powiedziane – nie ma tutaj wiele z opowieści: ani rozbudowanej fabuły czy świata, ani rozbudowanych charakterologicznie postaci. Nie ma też spektakularnego finału. Nie ma również odpowiedzi na większość pytań, które jako odbiorcy możemy stawiać komiksowi: co się stało ze światem, który zamieszkują bohaterowie?; dlaczego są tacy, jacy są?; kim byli wcześniej?; skąd ich przekonanie – tak silne – że jest inne, lepsze miejsce? Gdyby pozostać na tym poziomie, można by odpowiedzieć, że autorzy dali nam dzieło przegadane; że być może projekt, który miał być czymś o wiele skromniejszym, przerósł swoich twórców.
Ale słowo „przegadane” oznaczać może także przedyskutowane i zrobione z zamysłem. Bo druga wersja odpowiedzi zakłada to właśnie, że autorzy nie chcieli dążyć do punktu kulminacyjnego, nie dają nam puenty, nie formułują moralnego przesłania celowo. Stawiają nas, czytelników, w tej samej sytuacji, co swoich bohaterów. Bo i dla nich historia kończy się w ten przytłaczający i obezwładniający sposób: nie ma nic. Nic, w co wierzą bohaterowie, nie jest prawdą. Nie są w stanie spełnić swojego pragnienia. Ich wiara w to, że lepsze życie – a wręcz w ogóle przeżycie – jest możliwe, okazuje się zwykłym oszustwem. Celowość okazuje się fantazmatem, który być może bohaterowie sami dla siebie stworzyli.
Na tym tle od celu ważniejsze są pojedyncze, czasem przypadkowe (w sensie: niespodziewane, nieprzybliżające do celu) momenty. Bo nieprzybliżające do celu nie oznacza: nieznaczące. To dlatego pojedyncze sceny nadają smaku tej historii – zarówno dla bohaterów, jak i dla czytelników. Owszem, jest przytłaczająco, jest pesymistycznie. Ale nie jest płasko. „Fungae” to historia tragiczna, ale świetnie przyprawiona chwilami naiwnej radości, paraliżującego strachu czy dezorientującego zaskoczenia. Na tym nieskomplikowanym tle każdy z tych prostych momentów nabiera niebywałej szczerości, a jednocześnie wzmacnia cios, który spotyka nas na końcu.
„Fungae” to więc opowiadanie historii dla kunsztu opowiadania, ale przede wszystkim dla wzbudzania silnych i autentycznych emocji. Komiks robi to za pomocą najprostszych chwytów, bez rozbudowanej otoczki. I w tym sensie historia z „Fungae” jest bardzo blisko życia.