Z Bartoszem Zaskórskim rozmawia Marek S. Bochniarz
Czuję się wieśniakiem. A jednocześnie od dawna mam poczucie, że wieś jest w umysłach wielu ludzi jakimś dziwnym, groźnym miejscem, gdzie wrażliwy, wykształcony mieszczuch nie ma czego szukać. Chyba że to wieś skolonizowana przez wyższą klasę średnią, która przeprowadziła się z miasta. Uważam, że w kontekście wsi polska mentalność jest głęboko przeorana przez potrzebę bycia lepszym i szukania tych, którymi łatwo jest gardzić. Kilkukrotnie byłem pytany w czasie wywiadów, jak czuję się z tym, że pochodzę ze wsi. A to trochę tak, jakby spytać osobę z jakiejś mniejszości, jak się czuje, będąc częścią tej mniejszości. Bierzemy w takiej sytuacji pewien stereotyp i traktujemy go jako coś, co określa rzeczywistość. Tymczasem wiele najciekawszych osób, które spotkałem, to osoby o wiejskim pochodzeniu.
Z jednej strony mieszkanie w Krakowie, gdzie pracuję, jest dla mnie w jakiś sposób męczące, a na wsi mogę się zregenerować. Z drugiej strony nie mam o niej bardzo wyidealizowanego wyobrażenia, które spotyka się czasem u mieszczuchów przyjeżdżających, by odpocząć. Wieś jest dla mnie raczej miejscem docelowym, w którym czuję się dobrze. Ludzie żyją w izolacji, nie spotykają się ze sobą, co skądinąd kłóci się z popularnym wyobrażeniem o wsi. Lubię, że gdy idę na spacer wieczorem, po drodze nikogo nie spotykam. Nie ma raczej możliwości, że wpadnę na znajomego i będę musiał zaczynać z nim rozmowę, na którą może niekoniecznie mam ochotę. W mieście – ze względu na to, że mieszkam bardzo blisko mojej pracy – to niebezpieczeństwo jest większe. Lubię spędzać czas sam ze sobą i cenię sytuację, gdy mogę sobie na to pozwolić. Mój dom rodzinny znajduje się na krańcu wsi i dalej są już tylko las i łąki.
Ludzie mieszkający na wsi są tacy jak wszędzie – bardzo różni. Generalizowanie czy wrzucanie ich do jednego worka jest bez sensu. Zresztą to straszne, że trzeba ten fakt nadal podkreślać. Ale wywiady albo rozmowy z ludźmi ze środowiska artystycznego uświadamiają mi, że klasowa pogarda i jakieś dziwaczne wyobrażenie, jak ludzie żyją na wsi, to ciągle aktualne tematy. Wiadomo, że pewne możliwości są tutaj ograniczone. Ale to nie jest winą ludzi tam mieszkających. Wieś jest też w dużej mierze zmasakrowana przez rządy neoliberałów – mam tu na myśli między innymi kwestię wykluczenia komunikacyjnego, które jest bardzo poważnym problemem. Obecnie strasznie trudno jest wyjechać ze wsi, jeśli nie ma się własnego samochodu.
Kiedyś miałem udzielić wywiadu dla pewnego radia i dostałem pytanie, czy moim zdaniem ludzie na wsi są ograniczeni. To dla mnie magiczne, że osoby o poglądach lewicowych mogą zadawać takie pytania. Czuję się wtedy tak, jakby ktoś mi napluł w mordę.
Tak. Próbowałem wtedy delikatnie wytłumaczyć, dlaczego to pytanie jest nie w porządku. Wiele osób rozumie, na czym polega rasizm, ale czym jest klasizm – już niekoniecznie. Wycofałem się z tamtego wywiadu.
Nie było tak, że w pewnym momencie to zaakceptowałem. Tu dorastałem, spędziłem całe życie i nigdy do końca stąd nie wyjechałem. Na wsi mam studio, pracownię, moich rodziców, którzy są super, cztery psy i cztery koty; lubię i chcę tam przebywać, kiedy tylko mogę. W pewnym momencie zacząłem natomiast zauważać, że różni moi znajomi o podobnym pochodzeniu mają zinternalizowany wstyd w związku ze swoim pochodzeniem. Dotarło też do mnie, jak dużo jest pogardliwego języka w mówieniu o wsi – i pojawia się on także u ludzi i w mediach programowo podkreślających tolerancyjność. Okazuje się jednak, że owej tolerancji nie starcza już dla polskiej wsi. Pomyślałem, że choćby dlatego warto podkreślać na każdym kroku moje wiejskie pochodzenie.
Wiele razy spotykałem się też z sytuacją, że ktoś, mówiąc o swoim pochodzeniu, wspominał o strachu przed ocenianiem przez ten pryzmat. W wywiadach czy publicznych wypowiedziach podkreślam to, że jestem ze wsi – kilka osób opowiadało mi, że te deklaracje pomogły im czuć się OK z tym, skąd pochodzą. Tylko dlaczego one lub ja mielibyśmy się tak nie czuć? Z moich osobistych doświadczeń wynika, że osoby z rodzin zamożnych mieszczuchów często okazują się znacznie bardziej przewidywalne w sposobie myślenia niż osoby z bagażem rozmaitych trudnych doświadczeń życia na wsi. Dlatego też przeraża mnie, że w dalszym ciągu pochodzenie czy stopień zamożności rodziców stanowią kryteria oceny – często ze z góry ustalonym werdyktem.
Na pewnym etapie życia tak – gdy zaczęło do mnie docierać, że rzeczywiście ktoś może mnie na tej podstawie oceniać lub negatywnie się do tego odnosić. W dodatku gdy idzie się na studia artystyczne, to trafia się w dość snobistyczne środowisko, które jest mocno oceniające. Jednak szybko się zorientowałem, że wiele osób na studiach artystycznych pochodzi ze wsi. Być może dlatego na ASP nikt nigdy tego nie problematyzował, ta kwestia nie była poruszana. Częściej spotykałem się z tym już po studiach.
Kiedyś pewna znana scenografka zapytała mnie, czy moi rodzice zostali „zesłani” na wieś. Innym razem usłyszałem pytanie, jak to jest być ze wsi i wystawiać w Zachęcie. No, horror, że osoby o rzekomo lewicowych poglądach mogą takie rzeczy mówić. Moja mama pochodzi z malutkiego miasteczka, a tata z dziada pradziada jest osobą ze wsi. I robimy to, co robimy. Niemożliwe w ramach hierarchicznego świata klasowej pogardy.
Z przekory pomyślałem: „Tak”? Tacy jesteście? To ja wam pokażę!” – i przychodziłem z teczką i w gumiakach na wydarzenia kulturalne i rozrzucałem wszędzie gnojówkę. Żartuję.
Szkoda. Ale co się odwlecze, to nie uciecze. Przekora to dobra strategia.
Rozmaicie. Uważam, że pod tym względem język polski jest absolutnie genialny. Zdarza mi się też kompulsywnie przeklinać, powtarzać w myślach jakiś wulgaryzm (na przykład wulgarną nazwę części intymnej), aż traci on swój pierwotny sens.
Oprócz penisów występują w moich rysunkach też i inne części intymne, które przy tym nie zawsze należą do istot ludzkich albo nie są odniesione do rozpoznawalnych płci. W komiksie „Postapoland” jest w zasadzie tylko jeden penis.
Uważam, że ciekawie jest patrzeć na organy płciowe w zdemitologizowany sposób – jako coś, co jest w dużej mierze absurdalne. Tak rozpatruję całe zagadnienie ludzkiej seksualności. Zresztą nie tylko te organy są w nas takie osobliwe. Niekiedy zastanawiam się nad absurdalnością brwi czy rynienki podnosowej. Także sam fakt posiadania ciała wydaje mi się czymś dziwnym, a nawet i dość strasznym. Jego odczarowywanie przez rysowanie monstrualnych penisów czy pochłaniających wszystko wagin oddaje absurdalność tego, że jesteśmy uwikłani w posiadanie takich rzeczy.
Jestem fanem daleko posuniętej cyborgizacji. Myślę, że już nie doczekam tego za swojego życia, ale życzę ludzkości, aby – o ile nie wyginie – uwolniła się od horroru posiadania ciała albo żeby stało się ono polem dziwnych zmian i deformacji. Rzecz jasna, to już się dzieje, ale chodzi mi o znacznie większą skalę. Niestety możliwe, że taka zabawa będzie zarezerwowana tylko dla odpowiednio bogatych – jak w horrorze „Society”. Biedacy będą przyspawani do tego, co im wylosowała biologia. Te bajania o modyfikacjach ciała może zawsze zakończyć niespodziewana wojna atomowa. Wtedy pewnie to, co zostanie na planecie, i tak zmutuje, a to też ciekawe.
Precyzując: niekoniecznie sam fakt posiadania seksualności musi okazać się czymś męczącym czy przerażającym. Chodzi mi raczej o to, że mamy ciało, w którym jesteśmy zamknięci. Jesteśmy tym ciałem i to jest dość przerażająca sytuacja. To straszne, że losuje się nam jakieś ciało i płeć. W jakimś zakresie możemy z tym działać, ale w dalszym ciągu bardzo dużo rzeczy nie zależy od nas. Dlatego tak bardzo lubię zajmować się cielesnością. Czasami zdezorientowani ludzie pytają, dlaczego w mojej twórczości jest tyle penisów. Ale ja wtedy zwracam uwagę, że jest w niej również cały szereg różnych części ciała czy organów wewnętrznych, które są w pewien sposób przetworzone.
Przykład: bardzo interesują mnie potworniaki. Fascynuje mnie, że może nam nagle wyrosnąć coś, co będzie miało zęby i dodatkowe gałki oczne. Dostrzegam paralelę między potworniakami a częściami intymnymi.
To bezsensowna kraina, w której wszyscy walczą ze wszystkimi. Nie ma żadnych punktów wspólnego działania, a każda sytuacja jest zarzewiem potencjalnego konfliktu. Oczywiście każdy może się doszukiwać odniesień do naszej rzeczywistości. Co prawda ta rzeczywistość była dla mnie punktem wyjścia dla Postapolski, ale niekoniecznie pod względem politycznym.
W kontekście Polski dużo mówi się o wojnie plemion. Zastanawiałem się, co by było, gdybyśmy te plemiona dzielili na coraz mniejsze i w końcu każdy walczyłby z każdym albo nawet i w jednym ludzkim ciele poszczególne organy walczyłyby ze sobą. Na przykład penis toczący wojnę z odbytnicą, która zawarła pakt z piętami i pępkiem, ale przeciwko nim jest szyja. Całe społeczeństwo byłoby złożone z istot, które nie tylko walczą ze sobą, ale ta walka toczyłaby się również wewnątrz nich.
Moja Postapolska nie jest deklaracją polityczną, a raczej wyrazem fascynacji konfliktem, antagonizowania się różnych grup i dzielenia ludzi. Wyraża moje przekonanie, że wszystko jest podszyte jakąś formą przemocy i walki, że to jest coś, przed czym nie ma ucieczki. Zakończenie komiksu jednak daje pewną nadzieję – jest przyjaźń i są kundelki.
Nie wiem. Trudno mi odpowiedzieć na to pytanie i dokonać takiej generalizacji, bo mało czasu spędziłem poza Polską i nie prowadziłem żadnych badań w tym zakresie. Myślę, że trzeba by dość długo pomieszkać za granicą, aby móc coś takiego stwierdzić. Być może jednak jest coś na rzeczy. Mam wrażenie, że dzielenia się, atakowania i gotowości na atak jest dość dużo wśród ludzi, których spotykam w różnych przestrzeniach życia. Dzielę się więc raczej taką ogólną obserwacją.
Kiedyś jeden kolega przedstawił mi się właśnie jako „mangozjeb”. Powiedział to tak, jakby mi wyznawał wstydliwą rzecz. Są co prawda mangi, które doceniam, ale nie znam się na tym nurcie. Było też kilka anime, które dobrze mi się oglądało, ale większość z nich szybko mnie znudziła.
Doceniam głównie komiksy dwóch autorów: Shintarō Kago i Suehiro Maruo. Jednak wydaje mi się, że ich prace przekraczają konwencję mangi. Zresztą Shintarō Kago wydaje właśnie Hollow Press, wydawca „Postapoland”.
Jestem zaintrygowany tym, że dostrzegasz tę seksualność w moim komiksie. Przyznam się, że oprócz jednego stwora na okładce, który pojawia się też w środku na planszach – ja wcale jej nie widzę. Zresztą dwóch głównych bohaterów – krab lub krabica i jegomość z uciętą głową – są istotami o całkowicie nieokreślonej płci. Wydaje się wręcz, że w ogóle nie mają żadnych funkcji reprodukcyjnych. Postać krabowa ma dwie głowy, z których jedna znajduje się w kroczu, ale nie ma nawet ust. Czasem myślę o tym, aby bardziej podrążyć tematykę seksualności, ale jeszcze mi się na to nie zebrało. Zastanawia mnie twoje pytanie i teraz analizuję w pamięci „Postapoland” strona po stronie [śmiech].
Shintarō Kago jest jednak bardzo otwarty w kwestii erotyki pomieszanej z horrorem cielesnym. Wydaje mi się, że dlatego wydaje komiksy w Europie, gdzie nie jest cenzurowany. On faktycznie zajmuje się seksualnością samą w sobie, chociaż też nie zawsze. U mnie jest to w zasadzie ograniczone do rysowania tu i ówdzie kilku zdeformowanych organów płciowych.
Hatifnaty faktycznie są dobrym tropem. Bardzo chciałem po prostu wprowadzić do moich rysunków wesołą emanację siły życiowej, która lata, niczym się nie przejmuje i jest przez to taka uśmiechnięta. Wszystkie straszne, otaczające ją rzeczy zupełnie nie mają na nią wpływu. Nawet jeśli to ona te straszne rzeczy wytwarza – jest jej wszystko jedno.
Inną, powracającą u mnie postacią tego rodzaju jest słoneczko: obojętny, często zadowolony, a czasem przerażający byt, który wisi na niebie. Bóg-idiota. Wpadłem na pomysł, aby właśnie o nim zrobić komiks.
Moje słoneczko nie jest smutne, a raczej rozpaczliwie wesołe bądź wściekłe. Pamiętam, że jako dziesięciolatek czy może nastolatek zrobiłem rysunkowy żart z tych uśmiechniętych słoneczek u dzieci.
W tej postaci fascynowało mnie wykreowanie obojętnego bytu, który nie zwraca uwagi na rozgrywające się wokół niego straszne rzeczy. Wydaje mi się przy tym, że Postapolska nie jest aż tak bardzo potworna. Ale może ten temat pociągnę w kontynuacji, za którą się obecnie powoli zabieram.
Twoje podejrzenia są słuszne. Wątek ekonomiczny jest jak najbardziej ważny. A odpowiadając mniej pragmatycznie: praca nad komiksem trwała bardzo długo. Wydawca, Hollow Press, zwrócił się do mnie na Instagramie – napisał, że podobają mu się moje rysunki i chciałby wydać mi komiks. Odpisałem, że nigdy nie robiłem takich rzeczy i nie wiem, czy dam radę coś takiego stworzyć. Michele, szef wydawnictwa, nalegał. Zamiast się ucieszyć – wydało mi się to dziwne i podejrzane. Miałem wręcz skojarzenie ze spamem – informacjami, typu „wujek-szejk z Arabii Saudyjskiej przepisał ci spadek”. Na szczęście w pewnym momencie dotarło do mnie, że Hollow Press jest naprawdę takim wydawnictwem – specjalizującym się w dziwnym komiksie. Na dodatek wydaje kilku moich ulubionych twórców, których podziwiam od kilkunastu lat: Mata Brinkmana, Jessego Jacobsa, Shintarō Kago.
W trakcie pracy miałem kilka poważnych kryzysów. Pierwsza wersja komiksu poszła w całości do kosza. W wydaniu kolekcjonerskim „Postapoland” dołączonych jest kilka stron z tej odrzuconej historii – uznałem, że warto byłoby je pokazać jako świadectwo procesu.
Dopiero później coś zaskoczyło w moim podejściu do komiksowego medium. Niestety chwilę później zaczął gonić mnie termin, więc trzeba było historię jakoś zamknąć. Chciałbym jednak do tego świata powrócić i go rozbudowywać. Od dawna marzyło mi się zresztą, aby stworzyć własny lore [fabuła gry] czy mitologię, którą będę stopniowo wypełniał kolejnymi zdarzeniami.
Jestem bardzo zafascynowany właśnie tego rodzaju publikacją Hollow Press – „Multiforce” Brinkmana. W przyszłości chciałbym opublikować zbiorcze wydanie „Postapoland” wraz z kontynuacjami jako wielką księgę w twardej oprawie.