Podobno w „Anéantir” zabrakło spójności i dopieszczenia intrygi tak, aby przekonująco spiąć dramat głównego bohatera z obiecującym politycznym thrillerem (tym razem osnutym wokół czegoś w rodzaju ezoterycznego terroryzmu). Ostrze zawiedzionej krytyki celuje w Michela Houellebecqa rozleniwionego, który chwyta wątki z zapałem, ale bardzo niedbale: ledwie przesuwa po nich palcem, by porzucić w połowie rozwoju. Gdyby jednak autor zadośćuczynił oczekiwaniom krytyków i nasycił powieść efektownymi zwrotami akcji czy krzykliwymi tezami, „Unicestwianie” nie miałoby sensu, a to, co w nim najciekawsze, nie miałoby szansy wybrzmieć.
„Zamiłowanie do generalizacji to jeden z grzechów pierworodnych człowieka, a zarazem świadectwo jego wielkości. Gdzie byśmy byli bez generalizacji, bez tworzenia teorii o dowolnym poziomie ogólności” (s. 476) – podpowiada narrator, komentujący zachodni świat głosami swoich bohaterów. Chciałoby się powiedzieć, że to komentarz w starym, Houellebecqowskim stylu. Choć pisarz angażuje te same motywy, to operuje nimi inaczej: za pomocą słów bardzo układnych, w żadnym momencie nie drapieżnych. Nie wgryza się w zachodni świat, nie przykłada palca do rany i nie naciska (do czego nawoływał w „Rester vivant”), a tylko dość beznamiętnie przesuwa przed naszymi oczami kolejne, powtarzalne społeczno-polityczne diagnozy; rzuca garść ideologicznych pomysłów na obecność człowieka w świecie (tym razem sięga głównie po ultramniejszościowe, fundamentalistyczne ugrupowania identyfikujące się z ruchami anarchoprymitywistycznymi czy deep ecology); przywołuje kliku duchowych przewodników-celebrytów, zahacza o neopogańską religię wicca. To wszystko na tle świetnie prosperującej Francji 2027 roku i w ogóle dobrze trzymającego się (pod względem gospodarczym) Zachodu, których rytmu nie zakłócają nawet wyrafinowane zamachy. Ba, ostatecznie terrorystyczne ataki okazują się na rękę francuskiemu rządowi, ponieważ pozwalają zabłysnąć odpowiednim politykom na finiszu kampanii prezydenckiej.
Houellebecq osadza swoich bohaterów w świecie nudnym. Napięcia nie wytwarzają tu ani angażujące społeczne afery, ani dobitne socjologiczne diagnozy. Dobrze jednak tę nudę kalibruje, aby ostatecznie opisać świat, którym nie da się wstrząsnąć. Po którego ścianach spływają leniwie kolejne ideologie; który nie ma ochoty na konfrontacje, z niczym ani z nikim nie rezonuje. Na milczącym świecie wrażenia nie robi nawet śmierć, ponieważ wcześniej ten świat dołożył starań, aby uczynić z niej zjawisko niesmaczne i zepchnąć poza margines społecznej akceptowalności.
Najpierw chorobę jako taką uznano za coś obscenicznego. […] Śmierć została uznana w najwyższym stopniu za nieprzyzwoitą i zaczęto ją ukrywać na tyle, na ile to było możliwe […]. W ostatnich latach w najbardziej światłych i postępowych warstwach społeczeństwa zaczęto również ukrywać agonię. Było to nie do uniknięcia, umierający nie spełniali nadziei, jakie w nich pokładano, często odmawiali uznania własnej śmierci za okazję do zorganizowania megaimprezy, zdarzyło się kilka niemiłych epizodów. W tych warunkach najbardziej światłe i postępowe warstwy społeczeństwa doszły do porozumienia, by pobyt w szpitalu zbywać milczeniem; zadaniem współmałżonków lub najbliższej rodziny było przedstawienie takiego pobytu jako wyjazdu na wakacje […]. Wydłużone pobyty w szpitalu stały się wyjątkiem, decyzję o eutanazji podejmowano w ciągu kilku tygodni, a nawet dni. Prochy rozsypywał w tajemnicy albo członek rodziny […], albo urzędnik z kancelarii notarialnej (s. 443).
Unieważnienie autorefleksji – tej niewygodnej sztuki mierzenia się z pełnokrwistym życiem – wyrugowanie jej z centrum społeczno-politycznego życia prowadzi do powolnej atrofii głębokich więzi międzyludzkich. Co prawda zanik relacji to jeden z głównych motywów twórczości Houellebecqa, ale tym razem unicestwianiu wcale nie towarzyszy widowiskowa gwałtowność, nie poprzedza go żaden rozmach. Dopełnia się ono powoli, rozciąga w czasie i w przeraźliwie zwyczajnej obojętności.
Houellebecq odniósł literacki sukces między innymi dzięki talentowi do formułowania celnych, nierzadko jadowitych, „teorii o dowolnym poziomie ogólności”. Po siedmiu poprzednich powieściach autor daje nam jednak znać, że generalizacja nie wytrzymuje już starcia z rzeczywistością. Owszem, bywa atrakcyjna na poziomie intelektualnym, modelowym, ale załamuje się przyłożona do konkretnego życiorysu. W „Anéantir” dochodzimy do warstwy, która ledwie przebijała się między wierszami poprzednich powieści. Jesteśmy bardzo blisko pojedynczego życia (a więc śmierci, cierpienia, miłości), bo jeśli cokolwiek jeszcze wstrząsa światem, to widoczne jest tylko w mikroskali, w jednostkowej, niespektakularnej intymności. Za fasadą milczącego świata stoją zatem Paul, Cécile i Aurélien – rodzeństwo, które można by uznać za głównego bohatera powieści. Typowo houellebecqowski antagonista zostaje interesująco rozszczepiony.
Nie chcąc zdradzać, jak wikłają się losy tych trojga, na zachętę odsłonię nowy trop, którym podążył pisarz. Do tej pory, jak pamiętamy, portretował pewne typy, w których skupiały się mechanizmy zachodniego społeczeństwa. Bohaterowie komentowali świat, mocowali się z nim, ale nie mieli dostępu do siebie. Tutaj postaci nabierają mięsistości, zdobywają autonomię. Skupiony na nich Houellebecq nie poświęca więc zbyt wiele uwagi ramie neoliberalnego kapitalizmu i skrajnego społecznego zatomizowania. Soczewka autorska przeniosła punkt ostrości na znacznie bliższy plan. Bo też ostatecznie jakie znaczenie mają dywagacje o marniejącym Zachodzie, kulisy walk politycznych, ideowe przepychanki, kiedy bliska osoba właśnie przestaje istnieć dla świata, mimo że trzyma się go kurczowo, na miarę własnych sił? Houellebecq konfrontuje rodzeństwo i ich najbliższych z pytaniami ostatecznymi, wkładając w ich usta słowa, które prawdopodobnie nie mogłyby paść w żadnej poprzedniej powieści:
Jedynie wobec Prudence czuł się w prawie narzucić tę próbę, jaką będzie widok jego marniejącego ciała, towarzyszenie mu w słabnięciu i cierpieniu, była odpowiedzialna za jego ciało, jego zdaniem na tym polegał sens małżeństwa, złożył swoje ciało w ręce Prudence (s. 455).
To znamienny cytat. Houellebecq wysadza nas z dobrze znanego toru, którym podążała zazwyczaj jego narracja, aby skomplikować relacje międzyludzkie, zwłaszcza damsko-męskie. W jego prozie nigdy tyle miejsca nie zajmował ten szczególny rodzaj intymności, który zakłada czułość, czujność i pokorę wobec drugiego ciała. Jesteśmy daleko od znanych, Houellebecqowskich obrazków małostkowych mężczyzn i ofiarnych, „dobrych z natury” kobiet. Prudence, jeśli przyjmuje rozpadające się ciało Paula, to nie z poczucia społecznego obowiązku czy bezrefleksyjnego poświęcenia. Doświadczenia graniczne, do jakich z pewnością należy towarzyszenie umierającej osobie, szybko łamią ducha, jeśli motywacją nie jest dobrze przeżyta miłość.
Na pytanie o to, jak mierzyć się z życiem i śmiercią, Houellebecq oczywiście nigdy nie dawał gotowej odpowiedzi, ale w „Anéantir” podsuwa zupełnie zaskakującą propozycję, podszytą gdzieś głęboko filozofią Emmanuela Lévinasa: bezbronność innych pozostanie nie do przyjęcia, jeśli sam nie zaakceptuję swojej. Houellebecq ustawia swoich bohaterów na tej niełatwej drodze – w momencie, gdy godzą się z własną słabością (fizyczną lub psychiczną) stają twarzą w twarz z Innym, a to nasyca życie sensem.
Kiedy powiedział nam o swoim życzeniu, Teresa Cremisi [wydawczyni twórczości Houellebecqa – przyp. A.C.] i ja zastanawialiśmy się, czy przypadkiem nie kaprysi. Ale jego prośba była jak najbardziej uzasadniona. Ubolewa nad sposobem, w jaki przez lata ewoluowały pierwsze wydania jego powieści. Michel Houellebecq chce, by jego książki wytrzymały próbę czasu
– mówił agent pisarza François Samuelson na łamach „Livres Hebdo”. Francuski czytelnik otrzymuje zatem małą wydawniczą perełkę, którą na świat wydała prestiżowa, włoska drukarnia. Zgodnie z uwagami pisarza format „Anéantir” przestrzega zasady złotego podziału, gramaturę papieru dobrano tak, aby kartki nie żółkły po latach, a bloki tekstu zachowują odpowiednio dużo światła. Wszyto także soczyście czerwoną tasiemkę. Na okładce w kolorze złamanej bieli wytłoczono zgrabną minuskułą jedynie nazwisko autora, tytuł oraz nazwę wydawnictwa. Nie ma żadnego paratekstu, a na czerwonej opasce – która zwykle pełni funkcję dodatkowej reklamy, przyciągając wzrok hasłami, typu „zdobywca nagrody” – widnieją jedynie „michel houellebecq” i „flammarion”. Wydanie oczyszczono zatem ze wszystkich marketingowych atrybutów pozwalających przetrwać książkom w rynkowej grze.
Dla polskiego czytelnika estetyczny gest przypieczętowujący we Francji kanoniczność Houellebecqa pozostaje nierozpoznany. Zamiast wydania wyrafinowanego i trwałego (a więc naznaczonego pewną dystynkcją), otrzymał on kolejny tom z okładkowej serii, który dodatkowo – z powodu drukarskiego błędu – okraszony został pamiętnym performansem „unicestwiania się” książki.
Chodzą słuchy, że to ostatnia powieść Houellebecqa. Wybranie ostentacyjnie minimalistycznej, niemal luksusowej oprawy zdaje się dobrym pomysłem na eleganckie zakończenie pisarskiej kariery. „Anéantir” – jako całość, estetyczne opakowanie oraz treść – to jednak niekoniecznie pożegnanie. Raczej dowód na to, że Houellebecq, wprawnie zarządzając swoim kapitałem symbolicznym, nadal czujnie – i z różnych odległości – potrafi przyglądać się człowiekowi.