Nr 23/2023 Na teraz

Mięsak ojczyzny

Piotr Sobolczyk
Literatura

Szczęśliwie coraz pojemniejsza formuła nowoczesnych reportaży pozwala wypełniać luki badawcze niepodejmowane – a niekiedy wręcz ostentacyjnie pomijane – w nauce. Osobliwością polskiej kultury jest może nie tyle „prawicowe” czy „konserwatywne”, co „tradycjonalistyczne” nachylenie nauk historycznych, niezbyt zainteresowanych szeregiem tematów stabuizowanych, szczególnie dotyczących seksualności, a zwłaszcza seksualności odmieńczej. Na dowód: pierwszą książkę o „gejerelu” napisał niehistoryk; pierwszą książkę o Akcji Hiacynt napisał niehistoryk; pierwszą książkę o historii epidemii HIV/AIDS w Polsce napisał niehistoryk. Dla osób oczekujących usankcjonowania nimbem historycznego dyskursu naukowego i uważających, że większą pewność poznawczą on daje, stanowić będą etap wstępny. Tymczasem rzeczone reportaże – szczególnie „Hiacynt” Remigiusza Ryzińskiego (profesora filozofii) i „Ojczyzna moralnie czysta” Bartosza Żurawieckiego (zasłużonego czołowego polskiego krytyka filmowego, a z wykształcenia kulturoznawcy)[1] mają ciężar odkrywczo-dokumentacyjny pracy naukowej, tylko napisane zostały atrakcyjniej niż większość akademickich dysertacji. Gdyby więc ograniczyć w „Ojczyźnie moralnie czystej” wstawki osobiste, gdyby dodać rozdział metodologiczny, odrobinę żargonu i trudnych słów, gdyby podbić przypisami tezy dla subtelności pozostawione inteligencji i domyślności czytelnika, gdyby ująć nieco pisarskiej inteligencji i przewrotności oraz szwungu – mielibyśmy do czynienia z klasyczną rozprawą na stopień, sedno bowiem, czyli analiza dyskursu, zostaje tu przeprowadzona wzorcowo. Zresztą sedno to jest wspólne obu typom pisarstwa – akademickiemu i reportażowi historycznemu – zwykle, a zapewne niesłusznie, rozdzielanym. Za dowód niech posłużą książki Joanny Ostrowskiej. To doktorka historii. Jej „Przemilczane” i „Oni” spełniają wszelkie kryteria dyscypliny, a przecież w formie podobne są do reportaży Ryzińskiego i Żurawieckiego (wziąwszy w nawias bardziej niż u nich wycofane „ja”); popularność tych prac poza gronem eksperckim i uznanie czytelnicze (Nagroda Nike Czytelników) pozwalają je uznać także za reportaże historyczne.

Być może za długo skupiam się na owym gatunku zmąconym, na pograniczu i zatarciu dyskursów, co w gruncie rzeczy stanowi przytyk do uczonych. Może winienem zacząć od charakterystyki omawianej książki – „Ojczyzny moralnie czystej” Żurawieckiego; od napisania wprost, że w tym przypadku mamy do czynienia z książką wypełniającą „białą plamę”, prezentującą nieopisane zagadnienie bardzo kompetentnie i zarazem bardzo sprawnie napisaną. Summa summarum: bardzo potrzebną i bardzo dobrą.

W toku pracy nad książką udało się Żurawieckiemu odkryć jeszcze jeden z paradoksów PRL-u; paradoks z gatunku „myśleliśmy, że wtedy o tym się nic nie mówiło”. I autor uczynił z niego tezę wyjściową książki. Powszechnie funkcjonuje bowiem kilka mitów na temat HIV/AIDS w latach 80. w Polsce. Po pierwsze, że wirus przyszedł do Polski (a może i szerzej, całego bloku sowieckiego) później, a rozprzestrzeniał się tu wolniej oraz słabiej. Poniekąd to nie mit – liczby wskazują, że zarówno w latach 80., jak i 90. zakażeń było faktycznie stosunkowo mniej niż w innych krajach (albo nie mieliśmy i być może nie będziemy mieć dostępu do pełnych danych). Po drugie, że analogicznie do kwestii homoseksualnej jako takiej, wirus ten, ściśle z homoseksualnością powiązany, został w dyskursie publicznym stabuizowany. Trzeci mit, funkcjonujący w nieco węższym kręgu, głosi, że jednym z celów Akcji Hiacynt mogła być prewencja HIV/AIDS. Na ten ostatni szybko odpowiem za Żurawieckim:

Na samym końcu [dokumentu IPN-u o kryptonimie Hiacynt – P.S.] mowa o „aspekcie profilaktycznym”, w tym także „zdrowotno-sanitarnym rozpowszechnianiu się chorób i potencjalnego zagrożenia AIDS”, którego – jak przypominam – w Polsce jeszcze wtedy nie ma. W kraju odnotowano dotąd zaledwie kilka przypadków „nosicielstwa” wirusa wywołującego tę chorobę.

Po przeczytaniu książki można się wręcz zastanawiać, czy to nie prasowa ofensywa na temat AIDS – a nie, mniej widoczna publicznie, mająca zastraszać na poziomie indywidualnym i psychologicznym Akcja Hiacynt – miała być, zrazu na próbę, inhibitorem samoorganizującego się ruchu gejowsko-lesbijskiego (ten zaś, niby wytrącając argument z ręki, chciał szerzyć wiedzę profilaktyczną). No bo jaką reputację społeczną mogą mieć osoby, o których „powszechnie wiadomo”, że roznoszą śmiertelne choroby? To teza do rozważenia, o ile przyjmiemy, że w istocie istniał jakikolwiek spójny plan.

Skupmy się na micie drugim. Kwerenda w archiwach polskiej prasy ujawniła zdumiewająco wiele publikacji dziennikarskich na temat HIV/AIDS. Rację miał zatem Olo w „Kingsajzie”, gdy lękając się wielokrotnie używanej igły, stwierdzał: „tyle się teraz mówi o AIDS”. Przez lata „mówienia” HIV/AIDS, chwilami także jako SIDA i „syda”, stanowiły straszak niejako „bez desygnatu”, figurę dyskursu, symulakr.

Liczba tekstów na ten temat jest zaiste przeogromna, zwłaszcza jak na zjawisko, którego „nie było”. Wynika z nich jasno, że AIDS stał się u nas, podobnie jak na całym świecie, problemem tyleż medycznym, co społecznym. Bardziej nawet społecznym niż medycznym.

W innym miejscu autor stwierdza, że polska narracja na temat HIV/AIDS – z perspektywy krytycznej analizy dyskursu – przypomina thriller:

Od pełnego suspensu oczekiwania na „zarazę”, przez pierwsze niepokojące zdarzenia w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, aż po dramatyczną kulminację na początku lat dziewięćdziesiątych. Kulminację polegającą nie na gwałtownym przyspieszeniu epidemii, lecz na społecznych reakcjach na AIDS. Może więc thriller, a może przypomina „kronikę zapowiedzianej śmierci”.

Wskazuje to na pewną właściwość książki, o której wspominałem w ogólnej charakterystyce reportażu historycznego: w przeważającej mierze jest ona skonstruowana z analizy dyskursu – głównie prasowego, a dalej także akt IPN-u i tekstów kultury. To nie może stanowić wobec reportażu Żurawickiego zarzutu. Autor odbył także szereg rozmów – trzeba sobie natomiast uświadomić, że trudno dotrzeć do osób bliskich zmarłym w latach 80. Dodać należy także, że zmarłych nie było aż tak wielu, a bliscy nierzadko od tych osób się odwracali. Być może tabu zespolone z traumą byłoby nie do przełamania nawet dzisiaj. Skądinąd niektórymi z rozmówców autora są osoby zakażone jeszcze w latach 80., co być może zdziwi czytelnika słabiej zorientowanego w obecnej sytuacji farmakologicznej. Reportaż Żurawieckiego nie ma ambicji bycia poradnikiem czy medyczną broszurą informacyjną, lecz między wierszami można pewne informacje tego typu wyłapać (jak fakt, że współcześnie z wirusem przy terapii można żyć długo; albo że, wbrew pozorom, nie tak łatwo się zakazić).

Kolejna kluczowa sprawa: w jakim celu władze PRL-u mnożyły publikacje na temat AIDS, kiedy w tej geolokalizacji choroba wiodła żywot fantazmatyczny, a liczba tekstów była dysproporcjonalna do jego faktycznej obecności? Dla wykazania wyższości moralności socjalistycznej oraz ukazania „zarazy z Zachodu” – to tyleż jasne, co przesłaniające inne wnioski. Tu właśnie muszę wrócić do swojego sformułowania o niepodbijaniu tez, a pozostawieniu ich w subtelniejszej postaci dla domyślnego czytelnika.

Raz jeszcze przywołajmy dość zgrany cytat z Michela Foucaulta:

„Dyskursywizacja” seksu nie podlegała bynajmniej restrykcji, lecz mechanizmowi ustawicznej zachęty; że techniki władzy nad seksem nie podlegały zasadzie ścisłej selekcji, lecz rozsiewania i zaszczepiania polimorficznych przejawów seksualności. I jeszcze: jak gdyby w gruncie rzeczy usiłowano maskować seks, tyle o nim mówiąc, odkrywając go – właśnie tam, gdzie go włączono […] dyskurs byłby parawanem, rozproszenie – unikiem[2].

Wskazany przez autora „Historii seksualności” mechanizm doskonale pasuje do paradoksu, który ustawia całą książkę Żurawieckiego. Na pytanie, czy władze PRL-u posiadały planową politykę propagandy w interesującym nas temacie i jaki miał być jej „ukryty”, „głębszy” cel, odpowiedzieć nie sposób. Nawet z akt IPN-u, do których reportażysta dotarł, nie wynika, by istniał taki masterplan. (Podkreślam: Żurawiecki nie daje tu odpowiedzi, bo chyba nie może jej dać krytycznie myśląca osoba, trzeźwo zauważa natomiast – co także demityzuje niejako PRL: „Wbrew pozorom nie wszystko w PRL-u było sterowane odgórnie, a media niekoniecznie musiały uzgadniać swoje działania z siłami porządkowymi”).

Wspomniałem o obecności pisarskiego i autobiograficznego „ja” w reportażu, które pojawia się w poetyce wtrętów. Żurawiecki pisze na przykład:

Ja sam, mieszkający w Poznaniu szesnastoletni licealista, też mogłem się wybrać na „Normalne serce”. Ale tego nie uczyniłem. Zabrakło mi odwagi. Bałem się pójść z rodzicami. Bałem się pójść ze znajomymi. Bałem się pójść sam. Bałem się, że ten spektakl, że sama moja na nim obecność zdemaskują mnie jako geja.

Są też i wtręty innego rodzaju, można by je określić (roboczo) jako publicystyczne, co reportażyście oczywiście robić wolno (natomiast uczonym ponoć nie). Wtręty te odnoszą zjawisko z przeszłości do sytuacji obecnej – na przykład Żurawiecki stwierdza w nawiasie: „pojawia się więc kwestia, która powraca czkawką do dzisiaj: gej nie może być nauczycielem, bo zdemoralizuje młodzież”. Albo:

Patrzę na te materiały archiwalne z początku lat dziewięćdziesiątych [teledysk Balkan Electrique – P.S.] i myślę, że wszystko jeszcze wtedy było możliwe. Odrodzona Polska wcale nie musiała pójść w kierunku kołtuńsko-parafialnym.

Ktoś mógłby się skrzywić, że takie wtręty – nawiązania do obecnej sytuacji w Polsce – są natrętne i przypominają gderanie wujka. Ja zaś uważam, że to świadoma strategia, której celem jest wskazanie – czasem odkrycie z niejakim zaskoczeniem – archeologii dzisiejszych postaw i podziałów w polskiej kulturze i dyskursie społecznym dotyczących „obcości”, „seksualności”, „mniejszości”, „mniejszości seksualnych”, „seksualności nienormatywnych”. Być może archeologia ta (trudniejsza do ogarnięcia – gdyż rozproszona, choć tu precyzyjnie skumulowana i skomentowana) zastąpić ma konsolidujący mit – „mit Hiacynta” jako „polskiego Stonewall”, wydarzenia milowego, które zmieniło słabo zarysowujący się kierunek emancypacyjny i ustawiło dyskurs publiczny na dekady. W tekście o książce Ryzińskiego i filmie Piotra Domalewskiego przytoczyłem wymianę myśli, jaką na ten temat odbyłem z Żurawieckim – obaj byliśmy sceptyczni co do mityzacji Hiacynta. Problem HIV/AIDS w Polsce miał swoją odnogę dyskursywną poświęconą problemom narkomanii i (jeszcze węższą) poświęconą hemofilii (która potocznie – poprzez homonimię – wielu nakładała się na homoseksualność), ale pierwotne doniesienia prasowe w Polsce opisywały wirus jako dotyczący wyłącznie homoseksualistów. Oczywiście powtarzano w ten sposób ówczesną mylną wiedzę (pierwotnie AIDS nazywano GRID, tj. gay-related immune deficency). Społeczna dyskursywizacja wirusa „uwiększościowiała mniejszość” (homoseksualną) jednak i długo potem. Dość przywołać za Żurawieckim dwa znamienne fakty: w 1989 roku 60% zakażeń dotyczy narkomanów; w tym samym roku MO otrzymuje instrukcję, by wszystkie zatrzymywane osoby z „grup ryzyka” (na pierwszym miejscu wskazani są oczywiście homoseksualiści) traktować jak osoby zakażone. Areszty wypełniają się wapnem chlorowanym i chloraminą, bo aresztować homoseksualistów przecież trzeba.

„Publicystyczne” wtręty – takie jak omówione wyżej – pozwalają autorowi odnajdować wspólną płaszczyznę ze współczesnym czytelnikiem. Wtręty osobiste, o których także wspominałem, robią to tylko do pewnego stopnia. Ale w książce pojawiają się także fragmenty, w których plany „autobiograficzny” i „publicystyczny” się pokrywają. Oto jeden z dobitniejszych przykładów:

Casus Kapery to także pierwszy w Polsce brutalny atak homofobiczny przeprowadzony z pozycji władzy. Dla mnie, młodego wówczas geja, słowa ministra są jak uderzenie w twarz. Nie wiem jeszcze, że w kolejnych latach przyjdzie mi wysłuchiwać znacznie bardziej agresywnych i oburzających wypowiedzi kolejnych homofobicznych ministrów, posłów, urzędników, polityków, dziennikarzy, naukowców i lekarzy… I że już nigdy w III RP nie zdarzy się, by rządzący ukrócili homofobię w swoich szeregach.

Podskórnym i rozproszonym w toku całej narracji planem – czy celem – reportażu jest próba zrozumienia, kim jestem, kim się stawałem w tak określonych warunkach społecznych i dyskursywnych („I ja byłem poniekąd ofiarą HIV/AIDS. Nie samego wirusa, lecz wszystkich znaczeń, które ze sobą niósł”), z czego „my wszyscy” wyszliśmy. Na tak mocną próbę zanalizowania własnych lat adolescencji i młodości, krytyczny powrót do lat 80. i 90., Żurawiecki nie zdobył się jeszcze w żadnej ze swoich książek: powieści, dramatów, reportaży. Purysta gatunkowy być może skrzywi się, że w reportażu pojawia się autobiografia. Moim zdaniem Żurawiecki wykonuje tu „gest Eribona” (jeśli można tak powiedzieć). „Powrót do Reims”, głośna w Polsce książka, to gatunkowa hybryda, złożona i z autobiografii, i z analizy socjologicznej. Analizując swój życiorys w retrospektywie, Didier Eribon opisuje współczesne napięcia społeczne we Francji, korzystając – bez przesadnego żargonu – ze swoich kompetencji akademickich. Idzie tyle o niego samego, ile o uczynienie z siebie modelowego przypadku. To próba stania się autoanalizowanym case study – strategię tę określa się coraz częściej mianem autoetnografii. Żurawiecki, podobnie jak Eribon, „powraca” – nie do konkretnej miejscowości, ale do konkretnej epoki. Odwrotne są tu oczywiście proporcje: Eribon wychodzi od siebie i pisze poprzez siebie o problemie – Żurawiecki siebie „wtrąca” w opis problemu. Przy czym jedna z jego konkluzji pozostaje pytaniem postawionym nam wszystkim: czy nie zapomnieliśmy prędko i łatwo o licznych, głośnych, nierzadko skandalicznych i okrutnych wydarzeniach, panice wokół HIV/AIDS (szczególnie chodzi o podpalenia ośrodków dla nosicieli w latach 90.)?

Znamienne, że wszystkie wydarzenia, o których mowa w ostatnich rozdziałach i o których było swego czasu bardzo głośno, zostały szybko wyparte ze zbiorowej pamięci. Nie przywołujemy ich, gdy wspominamy początki transformacji ustrojowej – pewnie ze wstydu, że braliśmy w nich udział.

„My” – nie „się”! Z tego „my wszyscy” wyszliśmy, czy to ci stojący wewnątrz (queerowości), czy na zewnątrz. Na ogół nie zdajemy sobie sprawy, jak silnie ta archeologia przesiąknęła nasze myślenie o kwestiach emancypacji seksualnej – a może nim nadal rządzi. Żurawiecki wyznaje:

AIDS towarzyszył mi przez całe życie – jako przestroga, jako groźba, jako miecz Damoklesa, który w każdej chwili mógł na mnie spaść. Lęku przed zakażeniem nabawiłem się jeszcze w czasach szkolnych i w gruncie rzeczy dziś nie jest on wcale mniejszy niż przed laty, nawet jeśli z pozoru udało mi się go zracjonalizować.

Do dalszych rozważań pozostaje, czy określać to mianem piętna, czy jedną z postaci stresu mniejszościowego, czy zinternalizowanym i antycypowanym uprzedzeniem; a może wszystkim tym równocześnie. Bez odpowiedzi na razie pozostanie pytanie, jak przypomniana, wydobyta przez Żurawieckiego archeologia wpłynęła na strategie i dyskursy emancypacyjne LGBTQ już po pięciu latach od momentu, kiedy kończy on swoją narrację.

Być może książki tej wagi w tekście skoncentrowanym prymarnie na jej szerokich znaczeniach nie warto obciążać pytaniami o niepewne szczegóły. Mogę jednak na owe słabe zarzuty od razu sobie sam odpowiedzieć. Po pierwsze zaobserwuję, że krótkie fragmenty rozdziału „Ruch homoseksualny” powtarzają informacje – zdaje mi się – obecne między innymi u Ryzińskiego i w publikacjach o węższym zasięgu, jak choćby historia pierwszych gejowskich zinów oraz rozmowa z Ryszardem Kisielem. Odpowiadam sobie, że to niewielkie fragmenty, a pamięć znawcy tematu nie może tu być kierunkowskazem, oraz że szerszy czytelnik mógł nie zetknąć się z informacjami o „Hiacyncie” czy początkach polskiej prasy gejowskiej. Nadto są tu one włączone w inny kontekst niż w przywoływanych pozycjach. Po drugie: Żurawiecki pisze o Januszu Nyczaku, reżyserze teatralnym, który był osobą publiczną zmarłą na AIDS, ale nie na tyle znaną – jak Freddie Mercury chociażby – aby stać się mitem, symbolem, zorganizować zbiorową wyobraźnię. Nasza historia nie miała takiej figury, a być może z nią wyglądałaby inaczej? Natychmiast pomyślałem o postaci bardzo popularnego prezentera telewizyjnego z początku lat 90., Sławomira Siejki, zmarłego w 1994 roku, którego nazwisko nie pada w książce. Być może jednak Żurawiecki uważał, że nie może go wspomnieć – choć w trybie domysłów i plotek pisała o jego AIDS prasa i gejowska, i popularne portale tabloidowe, rzecz więc wpisuje się raczej w kategorię tajemnicy poliszynela, a oficjalna wersja powiada o wirusowym zapaleniu opon mózgowo-rdzeniowych. W tym wypadku tabu zadziałało skuteczniej niż w przypadku historii genialnej izraelskiej piosenkarki Ofry Hazy, której rodzinie nie udało się przez dłuższy czas ukrywać informacji o faktycznej przyczynie śmierci.

Po tej zatartej pamięci – nigdy nie ocieraj łez bez rękawiczek.

 

Bartosz Żurawiecki, „Ojczyzna moralnie czysta. Początki HIV w Polsce”
Czarne
Wołowiec 2023


Przypisy:
[1] Warto wspomnieć, że w owo zatarte pogranicze na styku odkrywczości naukowej, wypełniania białej plamy i reportażowej eksploracji wpisuje się także poprzednia książka Żurawieckiego, „Festiwale wyklęte” (2019).
[2] M. Foucault, Historia seksualności, przeł. B. Banasiak, T. Komendant, K. Matuszewski, Warszawa 2000.