Nr 25/2022 Na teraz

Metafory zostały rzucone

Michał Piepiórka
Film

Po słonecznym melodramacie „Tamte dni, tamte noce” i remake’u klasycznego horroru giallo „Suspiria” włoski twórca, Luca Guadagnino, postanowił połączyć dwa gatunki w jednym filmie – w ten sposób powstał romans kanibalistyczny, „Do ostatniej kości”. Reżyser, najprawdopodobniej mając świadomość karkołomności tego połączenia, ostatecznie zdystansował się od gatunkowych konwencji. Obgryzł je z romantyzmu i grozy, pozostawiając całą stertę prostych metafor.

Maren na pierwszy rzut oka nie różni się od swoich rówieśniczek. Jak inne dziewczyny chodzi do liceum, ma swoje pragnienia i liczy na zawiązanie bliższych przyjaźni. Natomiast Lee jest kolejnym nastoletnim wagabundą, który z jakiegoś powodu musiał opuścić rodzinny dom, by uciec od problemów. Filmowy świat przedstawiony wypełniają bohaterowie i sytuacje, które wydają się dobrze rozpoznane. Szybko się jednak okazuje, że prawda jest inna, co samo w sobie nie stanowi zresztą niczego wyjątkowo zaskakującego.

Guadagnino nie zwleka z wyjawieniem, na czym polega szczególność Maren. Podczas spotkania z rówieśniczkami dziewczyna próbuje jednej z nich odgryźć palec. Nie jest to jednak akt przemocy czy oznaka zaburzenia, ale potrzeba fizjologiczna – głód. Szybko staje się jasne, że nie ma dla niej miejsca wśród zwykłych nastolatków. Jej ojciec pakuje samochód i wspólnie wyruszają, byle dalej, gdzieś w głąb Stanów Zjednoczonych. Niedługo potem będą wspólnie żyć poza społeczeństwem. Gdy rodzic ją porzuci, dziewczyna będzie musiała sama udać się w tułaczkę po kraju w poszukiwaniu matki, o której nigdy nikt nie chciał z nią rozmawiać. W trakcie wędrówki spotyka innych, podobnych sobie wagabundów, w tym Lee.

Wydaje się, że zanim reżyser ostatecznie odciął się od gatunkowych konwencji, miał zamiar poszerzać spektrum zaczerpnięć, inspiracji i odniesień. Fabuła zaczyna bowiem przypominać kino drogi. Opowiadana historia otrzymuje określoną strukturę, dzięki której niezwykła natura bohaterki zaczyna mienić się różnymi odcieniami znaczeń.

Podczas seansu trudno nie mieć skojarzeń z innymi filmami ostatnich sezonów, których bohaterowie również podróżują po rubieżach amerykańskiego snu. Młodzieńczy entuzjazm Maren i Lee przypomina ten będący udziałem bohaterów „American Honey” Andrei Arnold. Z kolei wszędobylskie złote zachody słońca, które wypełniają kadry żółciami, czerwieniami i pomarańczami, jako żywo przywodzą na myśl „Nomadland” Chloe Zhao. Oba wymienione filmy opowiadały o wyrzuconych poza margines kapitalizmu, o przemielonych przez system i szukających dla siebie miejsca poza głównymi szlakami „American way of life”. Bohaterowie Guadagnino również żyją poza społeczeństwem – w kradzionych samochodach, opuszczonych domostwach, (dosłownie) polując na jedzenie.

Ale włoski reżyser daleki jest od eksploatowania wątku antykapitalistycznego. Powodami, dla których młodzi unikają stabilizacji i głównych dróg, nie są brak pracy czy prekaryzacja. Choć ich styl życia jest podobny, to paralele nie są oczywiste, a budowana przez Guadagnino metafora kanibalizmu bynajmniej nie wyczerpuje się w wątku pozasystemowego błądzenia po przestrzeniach społecznego marginesu. Bardziej narzucające się analogie znajdziemy, porównując Maren i Lee do figur osób uzależnionych. Przetłuszczone włosy, niezdrowa cera, chorobliwie chude ciała – Guadagnino celowo wykorzystuje stereotypowy wygląd osoby uzależnionej, by dookreślić stan, w jakim znajdują się młodzi bohaterowie. Meta, crack, wódka czy ludzkie mięso – u włoskiego twórcy nie ma różnicy. Istotny jest mechanizm: destruktywne działanie, skutkujące wyrzuceniem poza obręb społeczeństwa i skazaniem na wegetację.

mat. prasowe Warner Bros. Entertainment Polska

Finalnie jednak smak ludzkiego mięsa i pociąg do jego spożywania zostają obdarzone jeszcze jednym, tym razem pozytywnym znaczeniem. Bo to, co charakteryzuje wszystkich „pożeraczy”, to niepohamowana namiętność, miłość, która jest potężniejsza niż społeczne zasady, zdrowy rozsądek i jakiekolwiek hamulce. Młodzi bohaterowie wielokrotnie całują się bez opamiętania, a akt ten w ujęciu kamery niewiele różni się od kąsania przez nich ciepłych ciał ofiar. Gdy rodzice zanurzają zęby w skórę swoich dzieci, niejako przekazując „chorobę” kanibalizmu, jednocześnie – jak dziwnie by to nie zabrzmiało – okazują im swoje bezgraniczne uczucie.

Największą zaletę filmu stanowi podatność na wielość odczytań, które mogą przebiegać różnymi – czasem oddalonymi od siebie – ścieżkami. Owa interpretacyjna otwartość jest tym bardziej cenna, że żaden z sugerowanych sensów nie wyczerpuje puli ani nie unieważnia innych; nie jest ani nachalny, ani łopatologiczny. Jednocześnie świetnie wpisuje się w fabułę – bo życie poza społeczeństwem jest za każdym razem bardzo dobrze umotywowane. Nie ma więc wątpliwości, że scenariusz został zbudowany w taki sposób, by powstała pełna przenośni, wielowątkowa opowieść o współczesnej (choć akcja rozgrywa się najprawdopodobniej w latach 90.) Ameryce – pełnej społecznych wyrzutków, wędrujących bocznymi drogami nie z własnej winy, lecz z powodu urodzenia: jako ubożsi, o ciemniejszym odcieniu skóry, w naznaczonej uzależnieniami rodzinie.

Intelektualny potencjał budowanej z metafor konstrukcji zdominował jednak potoczystość fabuły. Nie ma bowiem wątpliwości, że elementy konwencji zostały użyte w sposób czysto instrumentalny. Horror dodaje kuszącej przełamywaniem tabu cech niesamowitości, natomiast romans miał stać się podstawą struktury dramaturgicznej. Niestety nie do końca udało się to zrealizować. Kontrowersje dotyczące wątku kanibalistycznego całkowicie wyparowują w momencie, gdy okazuje się, że bohaterowie są raczej kimś na kształt wilkołaków, którzy w żadnej mierze nie są w stanie kontrolować swojej natury, a kanibalizm to nie mroczny dekadentyzm, lecz dość banalne przeznaczenie.

Jeszcze gorzej rozwiązany został wątek miłosny, któremu nie towarzyszy żadne emocjonalne napięcie. Maren spotyka Lee i najwidoczniej zakochuje się w nim „przy okazji”, podczas wspólnej jazdy przez Amerykę. Dwojgu wyrzutków zwyczajnie łatwiej trzymać się razem. Wszelkie perturbacje w ich związku również pozostają bez afektywnych motywacji. Tym bardziej niewiarygodny, wykalkulowany, wręcz cynicznie czułostkowy zdaje się finał, który miał być emocjonalną kulminacją opowieści. Co najmniej od momentu, gdy w luźnej rozmowie z nieznajomymi pada tytułowe sformułowanie, jasne jest, co będzie znaczyło „do ostatniej kości”.

Guadagnino wykorzystuje zatem kontrowersyjny motyw kanibalizmu tylko po to, by zamienić go w pakiet metafor. Jak mnogość potencjalnych odczytań jest imponująca, podobnie jak spójność każdej z dostępnych opcji, tak ostatecznie rozczarowuje fakt, że ciało, krew, włosy i mięso są tylko ekranem, na którym wyświetla się kolejny film o rubieżach Ameryki. Ameryki, o której w podobnym tonie opowiadano wielokrotnie, w tym całkiem niedawno w innych, bardziej przenikliwych, głębszych filmach. Nie trzeba było w nich kreować wymyślnych semiotycznie figur, bo wystarczyły przenikające do szpiku kości poczucie beznadziei i rezygnacji, ale także niesprawiedliwości i niezgody na sposób urządzenia amerykańskiej rzeczywistości.