Annie Ernaux niegdyś próbowano deprecjonować, nazywając ją „byle nauczycielką z prowincji”, „piszącą o samej sobie”. Dziś cieszy się zasłużoną sławą „żywej legendy”, „nestorki literatury francuskiej”. Z początkującej pisarki, której pierwszy manuskrypt odrzucono, uznając go za „zbyt ambitny”, stała się poważaną w całym kraju – oraz poza jego granicami – twórczynią, która w geście protestu przeciwko zmaskulinizowaniu artystycznego środowiska nie przyjmuje propozycji zasiadania w jury prestiżowej Nagrody Goncourtów.
Urodzona w 1940 roku, jedyna córka sklepikarzy Alphonse’a i Blanche Duchesne dorastała w robotniczej dzielnicy normandzkiego miasteczka Yvetot, w atmosferze powojennego milczenia o piecach krematoryjnych i bombach atomowych, „wyłaniania się z nicości i nabierania kształtów czasu już rozpoczętego, tego, w który prawdopodobnie wpatrywali się czasem rodzice, gdy zapominali (…) odpowiedzieć i spoglądali niewidzącym wzrokiem w przestrzeń, czasu, w którym się nie było i nigdy nie będzie, czasu poprzedniego”. W kręgach, z których się wywodziła, zdobycie wyższego wykształcenia nie było wcale oczywistym scenariuszem – dopingowana przez matkę, ukończyła jednak studia na wydziale literatury współczesnej Université de Rouen. Pracowała jako nauczycielka w szkołach średnich, a następnie jako wykładowczyni akademicka. Odchowała synów, po dwóch dekadach małżeństwa rozwiodła się i na dobrą sprawę dopiero między czterdziestym piątym a sześćdziesiątym rokiem życia poczuła wolność i niezależność.
Fabułę jej pierwszej książki – napisanej w tajemnicy powieści o niezamożnej studentce, która decyduje się na aborcję – zainspirowały osobiste doświadczenia. Mało brakowało, by tego rodzaju zabieg (wykonany pokątnie ze względu na obowiązujące we Francji do lat 70. zapisy prawne) Ernaux przypłaciła życiem. Mimo świdomości ryzyka, starała się wtedy nie myśleć o śmierci; udało jej się wytrwać i była z tego, z tamtej siebie, dumna. Nic dziwnego, że tak wielkie wrażenie wywarła na niej okładka „Le Nouvel Observateur” z 1971 roku z trzysta czterdziestoma trzema nazwiskami kobiet, które deklarowały to samo. „A więc było nas tak wiele, chociaż każda myślała, że jest sama, z sondą w macicy i krwią tryskającą na prześcieradło!”, stwierdzała, wracając pamięcią do zupełnie nieoczekiwanego, krzepiącego poczucia wspólnoty i siostrzeństwa, jakie wywołał w niej głośny „Manifest 343 dziwek” („Le manifeste des 343 salopes”), poparty między innymi przez Simone de Beauvoir, Jeanne Moreau, Marguerite Duras, Agnès Vardę czy Catherine Deneuve. Dziś, pół wieku później, Ernaux w pełni solidaryzuje się z ruchem #MeToo i stanowczo krytykuje głosy, jakoby w swych postulatach posuwał się on za daleko (wypowiedź Deneuve sprzed kilku lat pisarka wprost określiła mianem „obrzydliwej”).
Choć Ernaux inspirowały dzieła wielu autorek i autorów – od Jeana-Paula Sartre’a przez Virginię Woolf czy Georges’a Pereca – poproszona o wskazanie najważniejszych dla swojej twórczej wrażliwości tytułów, bez wahania wymienia dwa: „Drugą płeć” Simone de Beauvoir (za sprawą której zrozumiała, że „feminizm to konieczność”) oraz „Dystynkcję” Pierre’a Bourdieu (objaśniającą wpływ społecznego uprzywilejowania na trajektorię losów jednostki). Językiem krytyki feministycznej, podobnie jak językiem socjologii, płynnie posługuje się niemal w każdej książce, ale także w wywiadach prasowych czy telewizyjnych. „Awans społeczny jest formą wygnania. Zostawiasz w tyle cały [dotychczasowy] świat, w pewnym sensie żegnasz się z samą sobą. To trudne”, konstatowała rzeczowo w jednym z nich. Gdyby nie podjęty przez nią wysiłek przepracowania tych kwestii, uczynienia ich równoprawnym wątkiem narracji, Édouard Louis nie napisałby „Końca z Eddym”, a Didier Eribon – „Powrotu do Reims”.
Subwersywny potencjał drzemiący w autobiografii najlepiej uświadamiają „Lata”, opus magnum Ernaux, opublikowane w roku 2008 i obejmujące okres od 1941 do 2006. Książkę, nazywaną „biografią pokolenia”, rozpoczyna gest organizujący całą narrację, wielokrotnie powielany i modyfikowany: wyliczenie. Słów („przykłady gramatyczne, cytaty, wyzwiska, piosenki, zdania przepisywane do notatników, gdy miało się naście lat”), obrazów („niedająca się wywabić brązowa plama na odziedziczonym przez matkę prześcieradle jej zmarłej przed trzema laty babki, która ją przemożnie przyciąga i odpycha, jak coś żywego”), doświadczeń i wrażeń („twarze ludzi, czyny i uczucia, które porządkowały świat, sprawiały, że serce biło szybciej, a pochwa wilgotniała”), które pewnego dnia po prostu znikną. Potencjalnie defetystyczną wymowę takiego założenia neutralizuje wykonywany symultanicznie ruch w kierunku odwrotnym: ku odzyskiwaniu, przywracaniu, ukonkretnianiu. Proza Ernaux to imponująca kompilacja konkretu i abstrakcji, perspektywy jednostki i perspektywy wspólnoty, narracyjnego rozmachu i językowej dyscypliny. Autorka niepostrzeżenie odwraca charakterystyczną dla autobiografii zasadę i zamiast skupiać się przede wszystkim na subiektywnych doświadczeniach jednej osoby, równie subiektywnie opisuje doświadczenia całej generacji. Na ponad dwustu stronach niejednokrotnie udowadnia, że „opowieść rodzinna i opowieść społeczna są tym samym.
W tej palimpsestowej, potoczystej historii dzieciństwo przypadające na lata 40. i 50. XX wieku, mgliste wyobrażenia o przyszłości, okres studiów i kształtowania się poglądów, zawodowe i prywatne ambicje (stać się „połączeniem ponętnej aktorki Mylène Demongeot i Simone de Beauvoir”), macierzyństwo, emocjonalne i ekonomiczne wyzwania towarzyszące rozwodowi, zazdrość o młodszą partnerkę byłego męża, dorastanie synów, odwiedziny u chorej matki na oddziale paliatywnym i hotelowe schadzki z kochankiem przynależą – a przynajmniej wydaje się, że przynależą – do tego samego porządku co plecionki filofun, jogurty smakowe, skondensowane mleko w tubce, Elvis Presley, Louis Armstrong i Plattersi, a nawet wojna o Falklandy czy zamach na Jana Pawła II („zdarzył się w nieodpowiednim momencie, nie zapadnie w pamięć”, kwituje niewzruszona autorka, Mehmeta Aliego Ağcę określając mianem „jakiegoś Turka”). Niesłychana wybiórczość pamięci daje o sobie znać wielokrotnie: choćby wówczas, gdy z masakry paryskiej (październik 1961) przypomnieć sobie można wyłącznie, „że jesień była ciepła, że zbliżał się początek roku akademickiego”. Zintensyfikowane przekazy medialne sprawiają z kolei, iż wraz z upływem czasu zlewają się w jedno postaci studenta z Tian’anmen i tenisisty Michaela Changa, zwycięzcy French Open w roku 1989.
Ernaux pisze o zmieniających się dyskursach, normach społecznych i obyczajowych, władzach, mediach, autorytetach. O określeniu „po Auschwitz”, które nagle zostaje zastąpione nowym – „po 11 września”. O wspomnieniach niepostrzeżenie przeistaczających się w „znaki epoki”, o rozmywającej ich wyjątkowość uniwersalizacji. O doświadczeniu kobiecości, ewoluującym od nieudanych inicjacji seksualnych i kalendarzyka małżeńskiego, przez masturbacje, nielegalne aborcje i wyznaczające alternatywny rytm życia miesiączki, aż po swobodny dostęp do antykoncepcji i depenalizację aborcji. O słowach „przyswojonych na studiach, które dawały poczucie, że triumfuje się nad złożonością świata”, choć ulatywały tuż po egzaminie, i o ich nieprzydatności w rozmowach dotyczących wyłącznie „składania prześcieradeł z gumką, wycierania się dżinsów na kolanach, wywabiania solą plam po winie na obrusach”. O momentach zwątpienia i marazmu, kiedy „nie było już jasne, jak można by się zabrać do tego wyzwalania – ani w sumie po co”, oraz tych, gdy o wiele bardziej interesujące, niż wojna w Wietnamie, dziecięca wyprawka lub cenzura kulturalna wydawały się jej „pytania o nią samą, o być i mieć, o sens istnienia”.
Trzy lata po tym, jak anglojęzyczną wersję książki nominowano do Nagrody Bookera (ex aequo otrzymały ją wówczas Margaret Atwood i Bernardine Evaristo), nakładem Wydawnictwa Czarne ukazuje się fenomenalny wprost przekład Krzysztofa Jarosza i Magdaleny Budzińskiej. Rzadko bywa tak, że hasła promujące nowości literackie okazują się czymś więcej, niż tylko przesadnie entuzjastycznymi, pustymi sloganami. W tym jednak przypadku wrażenie obcowania z dziełem „wybitnym i kompletnym” rzeczywiście towarzyszy lekturze od pierwszych do ostatnich stron, a dzięki translatorskiemu wyczuciu i warsztatowi niezwykle łatwo można zapomnieć, że ma się do czynienia z przekładem. Ograniczona ilość świetnie przemyślanych przypisów niweluje dystans dzielący doświadczenia autorki od naszych własnych, jednocześnie nie pozbawiając ich francuskiego rodowodu; jeszcze silniej wiąże to, co partykularne, z tym, co powszechne.
Jako narratorka „Lat” Ernaux zmienia wcielenia niczym Cate Blanchett w filmie „Manifesto”, potrafi mówić na przemian jednym i wieloma głosami. Głosem dziewczynki pamiętającej dantejskie sceny z kłótni rodziców, głosami dzieci siedzących przy niedzielnym stole, „grzecznie się uśmiechających, gdy opowiadano dowcipy, które wcale ich nie śmieszyły, i kiedy padały dumne stwierdzenia dotyczące ich fizycznego rozwoju oraz zawoalowane sprośności opowiadane specjalnie po to, żeby je zawstydzić, i ograniczających się tylko do odpowiedzi na ostrożnie formułowane pytania o postępy w nauce”, to znów strofujących i policzkujących swoje pociechy dorosłych („Gdybyś zaznała głodu w czasie wojny, nie byłabyś taka wybredna” lub „Nauczy się grzecznie odpowiadać”). Głosem młodych chłopców, dla których szczytem dojrzałości seksualnej jest stwierdzenie „No weź go, ssij mnie”, i równie niedoświadczonych, zagubionych młodych dziewcząt, które nie potrafią stwierdzić, czy nadal są dziewicami, dorastających w przeświadczeniu, że „nic – ani inteligencja, ani studia, ani uroda – nie liczy się tak bardzo jak reputacja”. Mężatek, które w ramach testowania granic swojej samodzielności chadzają same do kina, „drżąc całe w środku, bo były pewne, że każdy wie, iż nie są na swoim miejscu”, oraz zdeterminowanych przyszłych rozwódek, gotowych „znieść to rozdarcie, groźby i wyzwiska, podłość, gotowych żyć, mając do dyspozycji dwa razy mniej pieniędzy, gotowych na wszystko, byle tylko odzyskać nadzieję na przyszłość”. Wypowiedzi te rozbrzmiewają równolegle, momentami niemal jednocześnie; nakładają się na siebie, wzajemnie przenikają, tworząc polifoniczny manifest: dzieci i dorosłych, emancypujących się nastolatek, rozczarowanych życiem rodzinnym żon i matek, wreszcie – wolnych, dojrzałych kobiet, których pamięć „przestaje być romantyczna, staje się krytyczna”.
W manifeście tym jest jednak miejsce i na intymność, i na podniosłość, i na chichot historii. Fragmenty dotyczące Yvetot czy plaży w Veules-les-Roses przywołują określone, rozczulająco błogie wspomnienia: wakacji przed dwoma laty, zapierających dech w piersiach falez, kamienistych plaż i cudownie monotonnych śniadań złożonych ze świeżej bagietki i półsłonego masła. Wizja rzeczywistości, w której „Kościół nie terroryzuje już wyobraźni dojrzewających nastolatków, nie ogranicza relacji seksualnych, a kobiecy brzuch znajduje się poza jego władzą”, wywołuje zupełne inne emocje: wydaje się przygnębiająco utopijna, niedostępna, cudza. Gorzko akuratne okazują się, niestety, diagnozy Ernaux na temat stosunku do imigrantów, rasizmu czy obojętności wobec targających światem konfliktów, narastającej proporcjonalnie do długości ich trwania (Jugosławia, Rwanda, Irak). Obecnie (pod koniec lutego 2022) roku trudniej niż kiedykolwiek zmierzyć się z tym wspomnieniem: „Putin, niewysoki lodowaty człowieczek o nieprzeniknionej ambicji i chociaż raz łatwym do wymówienia nazwisku, zastąpił pijaka Jelcyna i obiecywał, że «dopadnie Czeczenów nawet w kiblu». Rosja nie wzbudzała już ani nadziei, ani strachu, niczego poza bezustannym zmartwieniem. Zniknęła z naszej wyobraźni […]”.
Dziś, gdy strach, niedowierzanie, chęć pomocy i przytłaczające poczucie, że – w obliczu zupełnie abstrakcyjnej i jakby anachronicznej wojny – wszystkie dotychczasowe zajęcia, takie jak praca nad tym tekstem, tracą jakiekolwiek znaczenie, lektura „Lat” pozwala na moment zapomnieć o zatrważającej rzeczywistości i choćby w ten sposób stawić opór dotąd nigdy nierozpatrywanym, paraliżującym scenariuszom. Przenosząc w przeszłość – lepiej lub gorzej rozpoznaną, nagle o wiele bezpieczniejszą – dostarcza chwilowego wytchnienia. Dodaje sił, niezbędnych, by krytyczny moment, w jakim znaleźliśmy się jako Europejczycy i jako ludzie, dobrze spożytkować. By – bez względu na ciągi dalsze i zarazem w obawie o nie – „uratować coś z czasu, w którym się już nigdy nie będzie”.