Nr 8/2024 Na teraz

Mała apokalipsa płci

Małgorzata Tarnowska
Film

Zacznijmy od paradoksu, który wiąże się z historią transpłciowości w PRL-u. Z jednej strony, jak wszystkie obszary nieheteronormatywnej seksualności i tożsamości psychoseksualnej, podlegała ona tabuizacji, osoby transpłciowe (w terminologii diagnostycznej: transseksualne, a same na ogół określające się, jak w „Lubiewie” Michała Witkowskiego, jako „cioty”) zaś – społecznemu ostracyzmowi, a w najlepszym razie wymazywaniu. Pierwszy odnotowany w Polsce przypadek osoby transpłciowej z przełomu lat 50. i 60. ubiegłego wieku, opisany przez pioniera polskiej seksuologii Kazimierza Imielińskiego w wydanej w latach 80. książce „Apokalipsa płci”, zakończył się tragiczną śmiercią pacjenta – „transseksualisty” z Gdańska – który z desperacji odebrał sobie życie. „Ówczesny model medyczny stanowił niewidzialny mur, którego nie można było w żaden sposób przebrnąć” – pisał Imieliński[1]. Z drugiej strony, dzięki publikacjom seksuologów z końca lat 80. – z których najsłynniejsze to, obok „Apokalipsy płci”, „Przekleństwo Androgyne” (obie autorstwa Imielińskiego i jego współpracownika Stanisława Dulko) – możemy dość dokładnie, jak na ówczesną queerstorię, odtworzyć przebieg powojennej historii trans. A zatem: 1959 – wspomniany pierwszy odnotowany przypadek; 1964 – pierwsze sprostowanie aktu urodzenia osoby określonej wówczas jako „transwestyta”, która poddała się operacyjnej korekcie płci w szpitalu w Międzylesiu; lata 70. – pojedyncze przypadki diagnozy i terapii osób trans; koniec lat 80. – stworzenie między innymi przez wspomnianych Imielińskiego i Dulko pierwszego zespołu zajmującego się terapią osób trans w Warszawie, które otworzyło drogę do skomplikowanej sytuacji prawno-medycznej osób transpłciowych w potransformacyjnej Polsce.

Zaczynam od przydługiego skrótu historycznego po to, żeby pokazać, że tak jak historia osób trans w PRL-u nie była tylko opowieścią o strachu i cierpieniu, tak też nie można jej sprowadzić do stwierdzenia, że nie istniała systemowa transfobia, skoro dostępne były pewne zabiegi prawne i medyczne. Ponadto sytuacja osób trans w PRL-u była tyleż skomplikowana, co podlegała ewolucji wraz z rozwojem teorii i praktyki medycznej na Zachodzie i ich transferem na obszar Polski. Te dwa podstawowe stwierdzenia są o tyle istotne, że opowiadający tę właśnie historię – trans historię PRL-u – film Małgorzaty Szumowskiej i Michała Englerta „Kobieta z…” jest tych fundamentów bardzo świadomy. To sprawia, że nawet jeśli zdarzają się w nim momenty słabsze lub budzące wątpliwości, to nie zmienia to bazowej wartości filmu, który w ten sposób staje się przede wszystkim interwencją w zbiorowe wyobrażenia o transpłciowości jako doświadczeniu ahistorycznym, jednorodnym i liniowo powiązanym z wąsko rozumianym sednem ludzkiej tożsamości.

Zacznijmy zatem od mitu ahistoryczności, którego rozbrojenie jest jedną z największych zalet filmu. Fabuła „Kobiety z…” rozgrywa się bowiem w szerokim planie czasowym. Akcja rozpoczyna się w 1980 roku, kiedy poznajemy Andrzeja Wesołego (Mateusz Więcławek), typowego mieszkańca polskiego miasteczka, fikcyjnego Tomasinowa – malowniczo położonej, jak się wydaje, miejscowości, o której wiadomo tyle, że pozostaje na uboczu historii przez duże H (czego przykładem jest wyczekiwana przez mieszkańców, a ostatecznie niedoszła wizyta Jana Pawła II). W tych okolicznościach życie Wesołego toczy się dość sztampowo jak na ostatnią dekadę PRL-u: żyje z rodzicami w mieszkaniu, unika poboru do wojska, poznaje i szybko nawiązuje romans z Izą (Joanna Kulig), która wkrótce zostanie jego żoną. Jednym słowem: wiedzie więcej niż udane przeciętne życie osoby cispłciowej. Rysę na tym obrazie znamionuje tylko jedna scena, w której widzimy Wesołego stojącego na moście i gotowego do skoku, a krótkie ujęcie ukazuje jego pomalowane paznokcie u stóp. Tę w dość egzaltowany sposób ukazaną sugestię próby odebrania sobie życia neutralizuje montaż – w pierwszej części filmu bowiem powidoki z lat 80. przeplatają się z futurospekcjami odsyłającymi nas do początku XXI wieku, ukazującymi już nie „Andrzeja”, lecz Anielę (Małgorzata Hajewska-Krzysztofik) funkcjonującą społecznie (między innymi w otoczeniu rodziny) zgodnie z odczuciem płci. Już na wstępie wiadomo zatem, że film Szumowskiej i Englerta będzie wykraczał poza sztampową historię o heroizmie i przetrwaniu.

mat. prasowe Next Film

Spełnienie tej obietnicy przynoszą kolejne części filmu: obraz idealnego cispłciowego życia najpierw się kruszy, a następnie – w miarę odkrywania przez Anielę możliwych dróg życia w zgodzie ze sobą – co chyba najbardziej wzruszające, zostaje skonstruowany z odłamków, które Aniela gromadzi i przejmuje dla siebie z łagodną determinacją (przy okazji: kolejna zaleta „Kobiety z…” to przełamanie stereotypowej narracji o heroizmie osób trans i pokazanie antyheroicznej, cywilnej, „miękkiej” strony odzyskiwania prawa do bycia sobą). Po rozbiegu przedstawiającym cispłciowe życie Anieli właściwa historia rozpoczyna się kilka lat później, w momencie, kiedy bohaterka przegląda w bibliotece czasopisma – jak się domyślamy – gejowsko-lesbijskie i jej uwagę przykuwają nagle nagłówki poświęcone tematyce transpłciowości. To wtedy po raz pierwszy bohaterka poznaje słowo na T: „Polska – raj dla transseksualistów?”. Warto podkreślić, że pierwsze przeczytanie o sobie w czasopiśmie, podobnie jak później pierwsze wyjście na miasto w szpilkach żony – czyli momenty przełomowe w życiu głównej postaci – sfilmowane zostały w sposób podkreślający wzniosłość euforii płciowej. Aniela (w tym kontekście to imię też nabiera znaczenia) zostaje w nich ukazana prawie jak święta, a film ociera się o stereotyp transowego męczeństwa.

Jednocześnie zaskakujący i nieoczywisty w tym kontekście jest w „Kobiecie z…” wątek religijny. Twórcy wkładają dużo wysiłku w jego wszechstronne ujęcie: z jednej strony mamy wszechobecny quasi-ludowy katolicyzm, przejawiający się kultem Jana Pawła II i transfobicznego księdza, który zarzuca Anieli życie w nieprawdzie, z drugiej – w momencie gdy odrzucona przez rodzinę bohaterka znajduje się w kryzysie bezdomności, jej azylem staje się klasztor. To dobry przykład tego, jak twórcy umiejętnie radzą sobie z niebezpieczeństwami stereotypizacji transpłciowości. Historia Anieli jest prawdziwą fikcyjną biografią w tym sensie, że jest historią społeczną – o nawiązywaniu relacji, ich zrywaniu i odzyskiwaniu, nie tylko z najbliższą osobą, Izą (wykreowaną w całej złożoności, choć niekiedy jednak zbyt przesiąkniętej tragizmem, przez Kulig), ale też z rodziną z wyboru, z instytucjonalną religią, wreszcie – z własnym państwem. I znowu twórcy zasadniczo unikają zarówno martyrologicznej narracji, jak i romantyzowania transpłciowości, w zamian skupiając się na ukazaniu złożoności sytuacji osób trans.

W tym kontekście szczególnie dotkliwie wybrzmiewają ukazane w filmie nie tylko sceny euforii płciowej, ale też kolejne akty niesprawiedliwości, dyskryminacji i transfobicznej mikroagresji – nagminny deadnaming, dyskryminacja u lekarza, w sądzie, we własnym mieście, w rodzinnym domu.

Osobnym wątkiem jest historia emancypacji osób trans przypadająca na pierwsze dekady XX wieku, a w filmie prawie zupełnie nieobecna, sygnalizowana tylko ogólnie poprzez ukazanie możliwości, jakie przynosi osobom trans współczesność: nie tylko dostępności wsparcia psychologicznego i medycznego, ale też bycia częścią społeczności – bywania w queerowych klubokawiarniach, rodzicielstwa i założenia rodziny (na ekranie pojawiają się znane transpłciowe osoby aktywistyczne, między innymi Sylvia Baudelaire, Anu Czerwiński, Jacek Braciak czy Anna Grodzka). Pod tym względem „Kobieta z…” jest również filmem o odzyskiwaniu prawa do bycia sobą, ale też o powtórnym znikaniu – w otoczeniu młodego pokolenia osób trans żyjących w Polsce (chociaż trzeba przyznać, że stopień jego emancypacji jest nieco przerysowany) Aniela odnajduje się tak dobrze, jak dobrze może się odnaleźć osoba o jej życiorysie, obarczonym doświadczeniami trzech dekad rozwoju wiedzy o transpłciowości w Polsce, ale też transfobicznych reakcji na ten rozwój. Przez to, że „Kobieta z…” odchodzi od narracji pokazujących życie osób trans w kategoriach tragicznych, jeszcze bardziej uwyraźnia się jego dramatyczny przekaz: życie osób trans w polskiej rzeczywistości jest grą, której stawka jest zerowa.

W latach 80. Imieliński pisał:

Głosy pacjentów zazwyczaj słyszy tylko lekarz, a ich cierpienia przekazywane są suchym, zobiektywizowanym stylem. Współczesna kultura, coraz bardziej rozpadająca się na obszary dostępne tylko fachowcom, zamyka jak gdyby przed niepowołanymi ludzkie strachy, obsesje i lęki. […] nie słyszymy więc zwykle krzyku, wiemy tylko z cudzych ust, że ktoś krzyczy… A to co innego, niż usłyszeć samemu[2].

Chociaż „Kobieta z…” ostatecznie proponuje łagodny (anielski?) uśmiech, tym, co naprawdę słyszymy, jest narastający krzyk.

„Kobieta z…”
reż. Małgorzata Szumowska, Michał Englert
premiera: 5.04.2024


Przypisy:
[1] K. Imieliński, S. Dulko, Apokalipsa płci, Warszawa 1989, s. 283, cyt. za: M. Dębińska, Trzeba zmienić społeczeństwo. Seksuologia i transseksualizm w późnym PRL, „Zeszyty Etnologii Wrocławskiej” 1(20)/2014, s. 57.
[2] Ibidem, s. 7.