Krzysztof Siwczyk (urodzony w 1977 roku w Knurowie) zadebiutował w 1995 roku świetnie przyjętym (dwie nagrody literackie) tomikiem „Dzikie dzieci”. Potem w ciągu dwóch dekad opublikował ponad dziesięć książek poetyckich. Ale po debiucie wydarzył się w jego życiu drugi początek: w 1999 roku zagrał tytułową rolę w kultowym filmie „Wojaczek” (reż. Lech Majewski), wcielając się w jednego z najwybitniejszych polskich poetów powojennych, zmarłego śmiercią samobójczą w wieku dwudziestu sześciu lat „polskiego Rimbauda”. W kolejnych latach do poezji dodał eseje, felietony i recenzje. Najnowsze dzieło – „Sygnał w zenicie” – to proza. Autor postanowił przy jej użyciu opisać swoje życie.
Podjął się więc zadania niełatwego i dwuznacznego. Jak bowiem połączyć pasowanie na poetę przeklętego z rosnącym uznaniem i licznymi nagrodami? Jak pogodzić dziedzictwo buntu z regularnością publikowania?
Znalezione przez autora rozwiązanie fabularne polega na tym, by – pisząc o sobie per „on” – wydobyć z historii własnej maksimum tego, co społeczne. Zamiast autobiografii powstała więc biografia miasta, pokolenia i zróżnicowanych form wrażliwości. Dzięki temu książka, objętościowo niewielka, ma zwielokrotnioną dawkę realiów. Kompozycją natomiast rządzi chronologia upływających lat. Obowiązuje tu jednak rygorystyczna zasada: na jeden rok przypada tylko jeden zapis. Powstał zatem dziennik będący rocznikiem. Książka zaczyna się od zdania: „Kiedy idzie reprezentacyjną ulicą miasta, ma dziesięć lat” (s. 7). Potem bohater ma lat jedenaście, dwanaście, trzynaście – aż do ostatniego zapisu: „Kiedy idzie reprezentacyjną ulicą miasta, ma czterdzieści jeden lat” (s. 87).
Autor wyobcował zatem sam siebie i uczynił z własnej osoby przedmiot obserwacji. Własne życie – od etapu nastolatka aż do wczesnej czterdziestki – opisuje, korzystając z narracji trzecioosobowej. Ten chwyt – podobny do gry zaimków osobowych zastosowanych przez Annie Ernaux w książce „Lata” – służy przezwyciężaniu bliskości, czyli unikaniu sentymentalizmu czy dyskretnego samochwalstwa. O sukcesach (kilka poważnych nagród literackich, prestiż, rozpoznawalność publiczna) Siwczyk wspomina zdawkowo, sytuując pracę nad tomikami poetyckimi i kolejne publikacje na marginesie narracji. Przykładowo, na temat pamiętnej roli w „Wojaczku” pisze okrężnie: „idzie lekki, z kieszenią wypchaną banknotami, które zarobił na uczciwej orce celulozy” (s. 38). I tyle.
O czym zatem jest ta książka, jeśli nie jest autobiografią? Wydaje się, że dotyczy ona przede wszystkim estetyki jako formy oporu. Zawsze jest to opór przeciw dostosowaniu – najpierw do warunków socjalizmu z lat 70. i 80., potem do kapitalizmu. Narzędziem oporu jest język – stwarzany przez autora jako odrębny styl, jako język na poły obcy w obrębie polszczyzny:
Kiedy idzie reprezentacyjną ulicą miasta, ma dziesięć lat. W każdej witrynie łapie swoje niewyraźne odbicie. W większości witryn nie widać nic, pojedyncze łapcie […], sypiący się z wolna, wilgotny tynk, zamiatany usłużnie przez robotnicę walącego się systemu. […] Nie jest jeszcze nikim innym, jeszcze nikt nie rozgaszcza się w nim stopniowo. Na jamniku przegrywa na sześćdziesiątkę basfy „Biadę, biadę, biadę”, kasując Europe […]. Wrasta coraz bardziej w korzenie oporu, niczego nie rozumie, ale przeczuwa, staje mu, chociaż słabo, chce być trybem innej rzeczywistości, tymczasem zamiast pieszczochy nosi komunijny zegarek z melodyjką, ciuła marki i dolary na „Pewex” […] (s. 7–8).
Czytam ten fragment, wyobrażając sobie, jak radziłby sobie z nim ktoś o dwa pokolenia starszy od autora albo o jedno pokolenie młodszy. Czy ktoś taki wiedziałby, że „jamnik” to przenośny radiomagnetofon, że „sześćdziesiątka basfy” to godzinna taśma marki BASF do magnetofonów kasetowych, że „Biada, biada, biada” to debiutancki album zespołu Izrael, nagrany w 1983 roku, wydany w 1985, ważny, bo będący pierwszym polskim albumem z muzyką reggae? A „pieszczocha”? Czy wyobrażony przeze mnie Polak z innej generacji wiedziałby, że ten nabijany ćwiekami skórzany pasek, noszony na ręku, na bicepsach albo na szyi, był ozdobą służącą straszeniu i sygnalizującą przynależność do kultury punków i metalowców? Oczywiście jeśli ktoś nie wie, może sprawdzić. Ale najpierw trzeba wiedzieć, że się nie wie – że słowa „jamnik” czy „pieszczocha” mają inne znaczenia, bo należą do subkultury, której członkowie celowo konstruowali własną obcość względem kultury polskiej jako dominującej.
Siwczyk nie próbuje opisać tamtego świata przy użyciu punkowego kodu. Właściwie robi rzecz odwrotną: zagęszcza narrację słowami ze slangu, odtwarzając rosnącą obcość między światem oporu i światem konformizmu, czyli między kręgiem subkultury, do której aspirował, a pokoleniem rodziców, od którego się dystansował. Patrzy na siebie z zewnątrz, ale traktuje słownictwo bohatera jako język własny – niewymagający tłumaczenia ani uzasadnienia. Dzięki temu narracja staje się historyczna nie tylko za sprawą opisywania wydarzeń sprzed trzydziestu lat, lecz przede wszystkim z racji wykorzystania tych dziwnych słów. Pochodzą one z języka ogólnego, ale subkultura przechwyciła je i nadała im inne znaczenia, wstawiła w nowe związki frazeologiczne, dodała końcówki lub coś obcięła. Wyrazy pojawiają się więc w monologu razem ze swoją biografią i opozycyjnym usytuowaniem wobec innych słów. Nazywają fragmenty świata i same są kawałkami rzeczywistości, sygnalizują dystans dawny i tworzą dystans teraźniejszy. Dzięki nim opowieść o oporze stawia opór.
Nie mogło być inaczej. Punk – jak go pamiętam i rozumiem – kwestionował całościowy porządek (i nieporządek) schyłkowego PRL-u i wczesnej Polski kapitalistycznej. Był anarchistyczny, czyli przeciwny hierarchicznej władzy i odgórnie narzucanym wzorcom życia, praktykował egalitaryzm, sprzeciwiał się konsumpcji, czyli nakierowaniu życia na zdobywanie dóbr i stabilizację materialną, wreszcie tworzył kulturę, w której role były wymienne, a partycypacja powszechna. Jego antysystemowość miała wymiar totalny, co wyjaśnia szybkość, z jaką punkowe teksty przechodziły od radykalnej negacji do melancholii.
Subkulturowy słownik wmieszany w narrację nie służy zatem egzotycznej prezentacji, lecz pokazaniu aktywnej kultury. Słowa były żywe, bo ktoś ich używał. Znaczyły, bo wyznaczały granice, wydzielały świat własny, bo działały. Były sygnałem w zenicie, ponieważ współtworzyły komunikacyjną pełnię. Ale w miarę przybywania lat sygnał w zenicie staje się sygnałem w zaniku: słów z dawnego języka jest coraz mniej, coraz więcej natomiast pojawia się ironicznych interwencji w polszczyznę ogólną. Siwczyk wciąga więc do swojej opowieści rozmaite fragmenty języka oficjalnego i znęca się nad nimi – przeinacza cytaty, skręca słowa, łączy sprzeczne konteksty. Stopniowo przestaje być członkiem subkultury szukającej swojej tożsamości, a staje się poetą szukającym swojego idiomu. Wątek ten, sam w sobie fascynujący, zaczyna się od mocnego stwierdzenia „nic nas nie dotyczy” (s. 28), z którego wynika, że bohater (lat 17) należy do osobnego „my” istniejącego poza systemem społecznych zachęt. Dwadzieścia lat później narrator podczas spotkania z przyjaciółmi dopala rytualnego papierosa i odchodzi, bo „woli jednak hotelowy zestaw z Ikei niż kawalerkę” (s. 71). To symboliczny moment kończący proces przeniesienia energii buntu z subkultury do poezji. Bohater Siwczyka nie przestaje oczywiście mówić o świecie z pozycji offowej, ale robi to w coraz większym stopniu jako poeta właśnie, a nie jako członek ruchu punkowego. Dzięki temu opowieść o rozchodzeniu się dróg zbiorowego i indywidualnego buntu zachowuje lojalność wobec historii offu, a zarazem zostaje wypowiedziana na warunkach określanych przez autora: Siwczyk sygnalizuje fakty biograficzne (pierwsze tomiki, praca, małżeństwo), lecz rozstanie wyraża poprzez zmienione zachowanie słownikowe. Znaczy to mnie więcej tyle, że bohater, przestając być punkiem, zachował nieufność wobec świata, a stając się poetą, skierował nieufność przede wszystkim ku językowi.
Z punktu widzenia historii kultury książka Siwczyka to Künstlerroman – opowieść o narodzinach artysty. Natomiast z punktu widzenia kultury alternatywnej „Sygnał w zenicie” jest historią stopniowego wchodzenia artysty w kulturę dominującą. Autor odnotowuje to i nie szczędzi cierpkich słów swojemu bohaterowi, pisząc:
[…] już całkowicie należy do triady, siły rozkładają się w zamkniętej relacji, na zewnątrz wystawia manekina, który idzie między ludzi z dobrą nowiną, składa wyrazy szacunku, uznania i współczucia. Sobie a muzom (s. 86).
Autoironia w tym fragmencie dowodzi, że Siwczyk miał mniej problemów z wyjaśnieniem obecności nastolatka w kręgu subkulturowym niż z opisaniem dojrzałej fazy życia. Nie chodzi przy tym o zwyczajność czy banalność przejścia na stronę normalności, o rosnącą stabilność i przyrost uznania. Chodzi o brak języka, który połączyłby oba etapy życia. Zwracam uwagę na ten aspekt nie po to, by autorowi cokolwiek wytykać, lecz raczej, by odnotować, że w historii przez niego opowiedzianej język młodości i język dojrzałości pracują inaczej. Jest oczywiste, że wiersze dorosłego Siwczyka czerpią z dziedzictwa subkulturowego, ale jego bohater po przekroczeniu trzydziestki nie odnajduje już siebie ani w społeczności dawnej, ani w „środowisku poetyckim”. Staje się osobny. Kiedy ma ponad trzydzieści lat, jego przynależność to raczej rodzina niż kolektyw, a jego postawa to raczej ironia niż bunt.
W ostateczności właśnie ironia staje się cząstką dziedzictwa przekazywanego dalej. W ostatniej odsłonie autor pisze:
Kiedy idzie reprezentacyjną ulicą miasta, ma czterdzieści lat. Święci mały triumf w Gdyni […]. Spacerują bulwarem, w porcie córka szaleje na punkcie „Daru Pomorza”. Tłumaczą jej, że kiedyś wszystko było nazywane darem, dziś wszystko powinno nazywać się długiem (s. 84).
A zatem Siwczyk jako dawny punk i dzisiejszy ojciec, jako dawny „osobnikt” i dzisiejszy poeta, przekazuje swojemu dziecku umiejętność podejrzliwego przyglądania się językowi i zabawę poetycką jako środek samoobronny przed językowymi manipulacjami. Skromnemu otwarciu na przyszłość towarzyszy mocne zamknięcie przeszłości: „Sygnał w zenicie” kończy się przywołaniem nekrologu Roberta Brylewskiego[1], co nadaje całości charakter epitafium dla kultury alternatywnej i elegii dla autorskiego zaangażowania. W narracji trwała jako odruch sprzeciwu i narzędzie nieufności pozostaje jedynie poetycka ironia.
Coś jednak różni ją od wczesnej postawy językowej. Na początku opowieści ironia atakowała kulturę oficjalną i chroniła język grupowy, na końcu nadal atakuje kulturę oficjalną, ale nie broni już żadnego „własnego” języka i żadnej więzi grupowej. Ponadto dorosły bohater opowieści Siwczyka należy już do centrum, więc ironizowanie pod adresem kultury oficjalnej przybiera charakter autoironii. Jest to uczciwe, ale też symptomatyczne, bo historia dojrzewania poety okazuje się historią zaniku zaangażowania. Tak, jakby niczego już nie dało się uratować poza śmiercią. Tymczasem ja – zainspirowany niezwykłą książką Siwczyka, skondensowaną jak poezja i realistyczną jako powieść – pytam, czy dzisiejsza ironia potrafi jeszcze bronić rzeczy wspólnych.