Książka „Szalone, złe i smutne” plasuje się między dwoma paradygmatami pisania o przeszłości psychiatrii i psychoanalizy. Na półce obok niej z jednej strony postawić można uznane tomy Michela Foucaulta, szczególnie „Historię szaleństwa w dobie klasycyzmu” oraz „Narodziny kliniki”, z drugiej popularne opracowania Jürgena Thorwalda, chociażby „Stulecie chirurgów” czy „Ginekologów”. W polskim kontekście na tym samym regale, choć już nie na jednej półce, umieścić można akademickie opracowania Katarzyny Czeczot („Praktyki psychiatrii”), Miry Marcinów („Historia polskiego szaleństwa”) czy Joanny Bator („Feminizm, postmodernizm, psychoanaliza”). Wskazany zbiór, choć pobieżny, pokazuje rozpiętość pracy Lisy Appignanesi. Już na początku warto jednak zaznaczyć, że wspomniana rozpiętość (czy objętość) pracy nie dowodzi jej wartości. Przynajmniej nie tej naukowej. Ale po kolei.
Na marginesach tekstu – we wprowadzeniu i podziękowaniach – autorka zaznaczyła pozycję, z której do nas pisze. „Uważam się za outsiderkę w dziedzinie historii psychiatrii i psychoanalizy, toteż inspirowały mnie osoby reprezentujące różne, często przeciwstawne punkty widzenia i podejścia” (s. 529) – czytamy w zakończeniu. Kategorię inspiracji zestawić należy z początkowym wyznaniem „opowiem o…”. Współautorka „Kobiet Freuda” określa siebie jako pisarkę od zawsze zafascynowaną „dziwactwami ludzkiego umysłu” (s. 19), a placet do zajmowania się podtytułowym zagadnieniem – „Kobiety i psychiatrzy” – ma potrójny. Po pierwsze, obroniony doktorat na temat konstruowania kobiecości w XIX- i XX-wiecznej prozie Anglosasów; po drugie, własną ścieżkę pisarską, w ramach której każdą swoją kolejną książkę postrzega jako przystanek na drodze do „Szalonych, złych i smutnych”; po trzecie, doświadczenie pracy „na część etatu w nowojorskim wydawnictwie zajmującym się literaturą z zakresu psychoanalizy i przerabia[nia] ekspercki[ego] bełkot[u] na porządną prozę” (s. 19). Te marginesowe, lecz nie marginalne, notatki oświetlają styl Appignanesi. Z jednej strony mamy do czynienia z pracą opartą na źródłach. Autorka sięga do podręczników, notatek lekarzy, pamiętników, listów czy biografii, dzięki czemu praca jest faktograficznie bogata. Z drugiej, za wyborem faktów idzie opinia, często wygłaszana z pozycji ahistorycznej, feministycznie osadzonej czytelniczki-pisarki. Zaznaczyć należy, że obok przytoczeń klasycznych już studiów przypadków pacjentek psychoanalityków znajdziemy tu także opisy przypadków zmyślonych, skonstruowanych przez samą autorkę. To wszystko sprawia, że trudno jednoznacznie zakwalifikować jej pracę. Istotny pozostaje jednak fakt, że autorka pozostaje w pełni tego świadoma i w żaden sposób nie rości sobie pretensji do jednoznacznej lektury. Wydaje się, że wydestylować możemy trzy słowa-klucze określające książkę: inspiracja, opowieść i fascynacja. Wybieram słowa-klucze – gest ten oznacza, że pragnę czytać i oceniać tę narrację jako bliską myśli czy strukturze tekstów naukowych.
Tak, to moja czytelnicza pozycja.
Jak zaznaczyłem, opowieść Appignanesi rozciąga się między dwoma paradygmatami wyznaczającymi historyczne statusy tego, co dziś określamy mianem zaburzeń psychicznych. Pierwszy z nich obejmuje odpowiedzi na pytanie: „choroba czy talent?”; drugi wypływa z rozważań: „szaleństwo czy zło?”. Oba odsłaniają etyczne, nie ontologiczne konteksty omawianego tematu. Nie idzie o zbadanie etiologii, lecz o nazwanie tego, co z danymi stanami egzystencjalnymi robili specjaliści i pacjentki. Praca Appignanesi pozostaje bliższa literaturze i interpretacji, niż medycynie i empirii. Autorka działa jak psychoanalityczka badająca pacjentkę. Analizuje historię psychiatrii i psychoterapii, mniej lub bardziej profesjonalnie konfrontując (ironiczne i ahistoryczne odniesienia) jej doświadczenia/opowieści o nich po to, by w końcowych partiach tekstu podać opinię-diagnozę. Do tej ostatniej, epikryzy psychiatrii, wrócę później.
Historia badanej pacjentki (psychiatrii) sięga XVII wieku. Analityczka skupia się na polu anglojęzycznym, przez co jej opis przypadku różni się od tego opracowanego przez Foucaulta. Różnice wynikać mają z kwestii kulturowych. Otóż w przeciwieństwie do Foucaltowskiej Francji i reszty Europy liberalna gospodarka Wielkiej Brytanii i leseferyzm funkcjonowały inaczej niż „twór państwa działającego w swoistej zmowie z sądami i rodzącą się profesją psychiatryczną” (s. 45) kodyfikowaną przez autora „Nadzorować i karać”. Dowodami różnic ma być współistnienie państwowych i prywatnych szpitali oraz akcentowanie wagi uczuć i skupienie na wewnętrznym życiu jednostki. Przykładem tych ostatnich staje się twórczość i życie brytyjskich romantyków, w szczególności autorki „Tales from Shakespeare”, Mary Lamb. Wydaje się jednak, że trudno utrzymać poczynione przez autorkę rozróżnienie. To, co u Foucaulta robiły instytucje państwowe – „katalogowanie, kategoryzowanie, izolowanie” (s. 45) jednostek (pozostawię je bez przymiotnika) – w Wielkiej Brytanii odbywało się w ramach instytucji rodziny, która mogła, czy raczej musiała, wziąć w pieczę swoich niepokornych członków. Tylko to chroniło ich przed odosobnieniem instytucjonalnym. Na czym więc polegać miały różnice między rodziną i systemem państwowym? Na stopniu troski wobec podopiecznych? Teoretycznie. Praktycznie należałoby to rozpatrywać indywidualnie oraz procesowo. Dziś wiemy, że otoczenie często współchoruje z pacjentami, toteż ich izolacja może rozpoczynać proces pomocy. Ponadto, by zachować postulowane przez autorkę różnice, musielibyśmy zapomnieć o teoriach społecznie funkcjonalizujących rodzinę. Jej (rodziny) ciała nie da się odłączyć od wiktoriańskiej kultury. Podobnie jak nie da się tego zrobić z ciałem i emocjami samych pacjentek. Toteż wskazane rozróżnienie między angielską i francuską pacjentką-psychiatrią utrzymać można jedynie na wysokim poziomie ogólności. Rozbija je również badanie postaw zawartych w kanonach XIX-wiecznej literatury tworzonej w obu językach. Nie oznacza to jednak, że historia psychiatrii spod pióra Appignanesi jest wtórna wobec opracowań Foucaulta. Różnice ujawnia forma opisu, nie zaś historyczne, kulturowe oraz polityczne konteksty.
Historia brytyjskiej psychiatrii opiera się na opisie przypadków, nie instytucji. W tym punkcie dostrzegam główną różnicę między Appignanesi a ujęciem Foucaulta. Ten sposób pisania uznaję również za najważniejszą zaletę „Szalonych, złych i smutnych”. Skupienie się na podmiotach, nie zaś na procedurach, akcentuje rolę i wagę kobiet w historii psychiatrii i psychoanalizy. Widzimy je w różnych rolach: pacjentek, pielęgniarek i psychoanalityczek. Autorka odwołuje się do zapisów ich doświadczeń – również autobiograficznych – oraz do badań i publikacji, które odmieniały struktury samej psychoterapii, w szczególności psychoanalizy. Jest w tym odruchu coś, co kojarzy mi się z podwójnym wiązaniem. Z jednej strony Appignanesi udaje się odkopać doświadczenia i głosy kobiet formułujących historię psychiatrii i myśl psychoanalizy, z drugiej jednak dochodzi tu do czegoś, co opisać można jako wtórna stereotypizacja. Pierwsze odniesienie wydaje się jasne: kobiety stoją w centrum psychiatrii i psychoanalizy. Odgrywają wiele ról: medium, wygiętych histeryczek, naznaczonych patriarchalną kulturą pacjentek. Upominając się o nie, Appignanesi sięga po kilka feministycznych toposów: ucieczkę w szaleństwo, egzystencjalny wybór obejmujący odrzucenie krzywdzących norm czy świadome wykorzystanie mody i możliwości zarobku (bycie medium, ale też autorką opisującą emocje i motywacje bohaterek). Tak przedstawione doświadczenia obrazować mają aktywny udział kobiet w kształtowaniu tego, co dziś nazywamy psychoterapią już u jej zarania, nie dopiero wraz z pojawieniem się czynnych psychoanalityczek. Problematyczny wydaje się jednak fakt, że Appignanesi-historyczka nie sięga do opisów przypadków pacjentów. W ten sposób jej książka odtwarza porządek znany z innych opracowań budowanych na przecięciu kontekstów psychiatrii, psychoterapii i płci (gender). Mężczyźni i męskość pozostają tu niewidoczne albo przezroczyste. Układ psychiatra/psychoanalityk – pacjentka zostaje potwierdzony, nawet jeśli ich pozycje są tu bardziej zrównane. Jasne jest, że historię psychiatrii i psychoanalizy w lwiej części fundują obserwacje i badania kobiet. Tych opisów jest więcej, nie tylko w praktyce freudowskiej, która okazuje się jądrem „Szalonych, złych i smutnych”. Mamy też wiele zapisów przypadków pracy z pacjentami, szczególnie w postfreudowskiej analizie, której poświęcono tu wiele miejsca. A jednak nawet w opisach współczesnych zakresów emocjonalnych cierpień pacjentek i pacjentów (np. podrozdziały dotyczące molestowania, anoreksji, bulimii) nie znajdujemy przykładów odsłaniających doświadczenia chłopców i mężczyzn. W tym właśnie dostrzegam to, co określam mianem wtórnej seksualizacji opisywanych treści. Potencjalna możliwość odfeminizowania opisywanych problemów została zaprzepaszczona. Jakby autorka nie chciała widzieć, że w historii psychiatrii i psychoanalizie znaczenie miały obie płcie. Nie tylko w ujęciu hierarchicznym (on leczący, ona leczona), lecz również w ujęciu wertykalnym w obu wymienionych rolach (pacjent i pacjentka; analityk i analityczka). Zróżnicowana płciowo perspektywa wertykalna, nie hierarchiczna, jest w stanie ujawnić kulturowe cierpienie różnych płci i seksualności.
Zarzut dotyczący podmiotowości genderu w psychiatrii i psychoanalizie (w ujęciu historycznym i współczesnym) formułuję nie tylko pod adresem Appignanesi. Tę kwestię podobnie rozwiązały redaktorki „Encyklopedii gender. Płeć w kulturze” (o czym pisałem w tekście „Psychoanaliza i męskości”[1]). W przyjętym przez redaktorki wyborze, w kontekście płci i psychoanalizy, mieści się opis przypadku Dory. Pozostałe tak zwane pierwsze analizy opisane przez Freuda (Człowiek-Szczur, Człowiek-Wilk, mały Hans i Daniel Paul Scherber) we wskazanej encyklopedii nie doczekały się krytycznej dyskusji genderowej. Społeczny i psychiczny model męskości zaproponowany przez Freuda pozostał więc przezroczysty. Krytyce podlega jedynie kontekst seksualności, który rozpisują i przepisują badaczki i badacze spod znaku praktyki czy teorii queer[2]. Tak widzę paradoks feministycznych badań. Z jednej strony budują czy umacniają kobiecy podmiot w historii psychiatrii i psychoanalizy, z drugiej, rezygnując z zainteresowania pacjentami, umacniają też seksistowskie przeświadczenia na temat owej historii.
W tym aspekcie – gender w historii psychiatrii i psychologii – interesujący jest również opis samych psychiatrów i psychoterapeutów. To pole wydaje się odpowiednio zakreślone w opowieści Appignanesi. Obok biogramów pacjentek umieściła bowiem biogramy psychiatrów i psychoterapeutów. W ten sposób możemy przyglądać się instytucjonalnym i prywatnym doświadczeniom obu stron procesu. Dostrzec możemy dynamikę relacji oraz obustronne przekroczenia norm kulturowych czy medycznych. Nie mamy tu do czynienia z prostym odbrązowieniem autorytetów. W zamyśle autorki mieści się raczej próba opisu ambiwalencji i złożoności postaw oraz motywacji leczących mężczyzn i leczonych kobiet. Toteż obok czasem ironicznej krytyki historycznych metod leczenia znajdziemy obronę wybranych autorytetów. Przykładem niech będzie Freud, który pisał, oddychając patriarchalną kulturą; nie mógł inaczej. W tym wypadku problemem nie jest jednak nieumiejętność przekroczenia ograniczeń ówczesnej kultury (dodać należy: całościowego przekroczenia, wszak wiele z norm udało się Freudowi zrewolucjonizować), lecz recepcja myśli Freuda. Kłopoty generują zatem badacze i badaczki, którzy nie dostrzegają jego zanurzenia w kulturze i przypisują jego hipotezom przede wszystkim zakorzenienie biologiczne. W tym punkcie zgadzam się z autorką. Sam podobnie – kulturowo – czytam pisma ojca psychoanalizy (ostatnie dwa słowa proszę czytać z intonacją zabarwioną lekką ironią).
Powyższe rozważania korespondują z pytaniami: szaleństwo czy zło?, leczyć czy zamykać/więzić?. W tym miejscu chciałbym wrócić do wątków związanych z literaturą. „Talent czy choroba?” – to paradygmat oświetlający życie i twórczość wspomnianej Mary Lamb, a także Zeldy Fitzgerald, Virginii Woolf i Sylvii Plath. To główne przykłady biografii dających się wpisać w zaproponowany przez Appignanesi ciąg doświadczeń trauma-choroba-leczenie-literatura-wyjątkowość-tragedia. Pytanie, co z tego wynika? Czy można stawiać tezę, że zaburzenia osobowości, wpływając na recepcję otoczenia, kształtują formę i treść tekstów? Owszem, można. Dywagacja dotyczy innego poziomu myślenia. Pod pojęciem talentu rozumiemy wrodzone lub nabyte skłonności, predyspozycje w danej dziedzinie, w tym wypadku w dziedzinie pisania. Skoro talent i zaburzenie osobowości objawiać mogą się w skłonnościach i predyspozycjach, dlaczego je rozróżniamy? Zapewne z powodu poczucia lub braku poczucia kontroli nad tym, co i jak robimy/piszemy/tworzymy. Appignanesi pisze o tym inaczej. Odnosi się do koncepcji traumy i tłumienia aktywności kobiet. Łączy tu psychoanalizę z feministycznymi tezami zamknięcia/uwięzienia/odbierania kobietom głosu. W tym kontekście silnie wyłania się paradoks modnej na przełomie XIX i XX wieku terapii spoczynkowej (odosobnienie, wypoczywanie, redukcja dystraktorów) i Wolfiański casus własnego pokoju. Cichy pokój i brak problemów finansowych stają się podwójną metaforą (nie)możliwości. Wątek literaturoznawczy marginalnie dotyka również twórców. Ich biogramy nie są jednak dla Appignanesi podstawą kreślenia przypadków, jak dzieje się to z Francisem Scottem Fitzgeraldem czy Jamesem Joycem. Pierwszy staje się rywalem Zeldy – ich spór dotyczy praw do beletryzacji doświadczeń małżonków, również tego, kto i w jaki sposób lepiej je spienięży. Drugi to ojciec schizofreniczki (Lucia Joyce) i autor książki, która według Junga stanowi analogię schizofrenii (mowa oczywiście o „Ulissesie”). Surrealizm, automatyczne pisanie, a dalej modernistyczne literackie przesunięcia formy czy stylu mogą również być objawem, symptomem. Appignanesi nie stawia jednak żadnej diagnozy. Również zarzuty formułuje pośrednio: porównując postawy troskliwego Leonarda Wolfa i nieopiekuńczego Fitzgeralda, stawia pytanie o to, czy Zelda wiodłaby bardziej twórcze życie pod wytrwałą opieką męża. Nie (po)znamy odpowiedzi.
W tym miejscu podzielę się skojarzeniem, które wychodzi poza tekst Appignanesi. We wrześniu 2020 roku ukazał się numer „Znaku” poświęcony zagadnieniom kryzysu i chorób psychicznych, w którym zamieszczono esej Justyny Bargielskiej „Na karuzeli”. Perspektywa współczesnej pisarki ciekawie puentuje zagadnienia rozpisywane przez Appignanesi. Bargielska wyznaje:
Nie musimy nazywać tego chorobą afektywną dwubiegunową – powiedział pan doktor, kiedy mu wyjaśniłam, że jestem artystką, artystką! – po prostu niech pani bierze leki na ChAD. Zalecił też, żebym po tygodniu brania według schematu sama regulowała sobie dawkę aż do następnej kontroli. Mógł mi zacytować Siri Hustvedt, którą z kolei w „Pokoleniu wyżu depresyjnego” cytuje Michał Tabaczyński, i powiedzieć, że „wielu poetów i pisarzy cierpiało na to, co teraz nazywamy chorobą afektywną dwubiegunową, w tym Paul Celan, Anne Sexton, Robert Lowell, Theodore Roethke, John Berryman, James Schuyler czy Virginia Woolf”. I dalej Hustvedt: „Moje własne postrzeganie pisarstwa pacjentów dwubiegunowych – czy każdego pacjenta z problemem psychotycznym – wskazuje na to, że ich proza czy poezja jest jednocześnie bardziej dynamiczna, muzyczna i pomysłowa, a także bardziej oryginalna niż tak zwanych »normalnych ludzi«.” Ale nie zrobił tego, za co mu dziękuję, bo po pierwsze, to prawda tak znana, że aż nudna, a po drugie, bo ta lista w żaden sposób nie wydaje mi się pocieszająca, a moje pomysłowe i muzyczne poezja i proza byłby mi chętniej widzianym tytułem do chwały, gdybym była zdrowa. Tak jak żąda się odsunięcia od startów w biegach narciarskich astmatyków, tak w niektórych moich paranoicznych wizjach widzę, jak żąda się odsunięcia od tworzenia ChAD-owców. Odkąd przyjęłam tę diagnozę, zdarza mi się czuć jak Caster Semenya literatury, z tym że akurat nie piszę, bo stabilizator nastroju stabilizuje mi nastrój. A wiadomo, że pisać muszę, więc dawkuję go bardzo oszczędnie.
Zwróćmy uwagę: kontrola, poczucie panowania nad sobą – to jest najważniejsze. To odsyła nas także do założenia: „jaka jestem, a nie – co mi jest” (ponownie słowa Bargielskiej). Podmiotowość artystek i pacjentek podważana była zarówno przez artystów, jak i lekarzy umysłów. Jedni i drudzy byli ze sobą kulturowo powiązani, „toczyli konflikt o ludzkie dusze, [k]obiety stanowiły symboliczne – i całkiem realne – pionki w owej rywalizacji” (s. 278) – zauważa Appignanesi. Nie bez znaczenia wydaje się tu fakt, że autorka „Szalonych, złych i smutnych” również jest uznaną pisarką.
Na koniec pora wrócić do wywołanej na początku epikryzy psychiatrii. W ostatnim rozdziale Appignanesi cytuje tekst opublikowany w kwietniu 1979 roku na łamach magazynu „Time”. Redaktorzy zaprosili wówczas psychiatrię na kozetkę i zdiagnozowali u niej depresję i kryzys tożsamości. Ten ostatni wynikać mógł z jej wieku średniego. To zgrabny zabieg. Czytając, zastanawiałem się, jaką diagnozę wystawia psychiatrii sama Appignanesi. Swoją książkę wydała prawie trzydzieści lat po cytowanym przez siebie tekście – co możemy z niej wyczytać? A może zamiast opisu psychiatrii i psychoanalizy powinienem stworzyć epikryzę samej książki, podmiotu kształtującego narrację? Jakie problemy zgłasza, z czym do nas przychodzi, w jaki sposób się komunikuje? Appignanesi (jej książka) miesza ironię z powagą, historię ze współczesnością, opis przypadków z literaturą, beletrystykę z (auto)biografią. Jej problemem jest niemożliwość jednoznacznego opisu. Wiele uwagi poświęca trosce instytucji, opiekunów, psychiatrów, psychoanalityków. Zwraca uwagę na przekroczenia i nieetyczne zachowania lekarzy dusz. Czasem prezentuje ich niczym Jean-Martin Charcot wygięte w łuk histeryczki. Oto arena psychiatrii i psychoanalizy. Znajdziemy tu autorytety i lekarzy, którzy powinni być pacjentami. Znajdziemy pochwały, ale też lękowe zarzuty wobec podstawowych narzędzi diagnostycznych. Lękowe, ponieważ budowane na fantazji, że psychiatra czytający DSM (Diagnostyczny i statystyczny podręcznik zaburzeń psychicznych) może nie mieć podstawowej wiedzy rozwojowej i pomylić zaburzenie tożsamości ze zwykłym (np. nastoletnim) kryzysem rozwojowym. Ów opis wpisuje się w paradoks odnotowany przez kojarzonego z badaniami etiologii schizofrenii, ale też z ruchem antypsychiatrycznym Ronalda D. Lainga: „pacjenci zarówno boją się terapii, jak i jej pragną” (s. 391).
W tej podwójności – w pragnieniu i lęku – zostajemy po lekturze „Szalonych, złych i smutnych”. I dobrze. Wszak podróż przez historię psychiatrii uczy nas ostrożności, a diagnoza wciąż może być dla nas piętnem i/lub nadać sens naszym cierpieniom oraz przywołać nadzieję. Appignanesi wielokrotnie pisze o tym, że moda na daną metodę terapeutyczną powoduje wysyp autodiagnoz czy też biograficznych historii, do których kluczem staje się owa modna myśl czy koncepcja. Studiując historię, obserwowała, jak pacjentki oddychały czy też przesiąkały freudowską teorią. I oddychała tym samym powietrzem. Jej historia psychiatrii i psychoterapii to opowieść o relacji z opiekuńczym lub zagrażającym obiektem. W finale piętno i ostrożność przenikają się z zaufaniem i nadzieją. Oto pozytywne skutki psychoterapii prowadzonej według postfreudowskiej myśli.