Co sprawia, że historia prowadzi do happy endu? Czy trzeba przebyć długą i trudną drogę, by zakończyć ją sukcesem i uczcić wielkim świętem? A może wystarczy przerwać opowieść w odpowiednim momencie?
Z lewej strony sceny umieszczono przechylony pod kątem (jakby właśnie spadał w przepaść) samochód. To kompaktowy fiat 126p, tak zwany maluch. Z prawej stoi metalowe rusztowanie. Z tyłu wybudowano konstrukcję z szarą fasadą i oknami. Na najniższym piętrze znajduje się miejsce dla muzyków, wyżej, za szkłem trzy pokoiki, których wnętrza są widoczne, kiedy pali się w nich światło. Jeden z nich to mieszkanie Lecha i Danuty Wałęsów, drugi to salon Wojciecha Jaruzelskiego, w trzecim, położonym najwyżej pojawiają się postaci symboliczne i duchy zmarłych. Kiedy widzowie zajmują miejsca, świeci się – umieszczony na konstrukcji – neon z napisem „mięso”. Może to nawiązanie do podwyżek cen mięsa, które sprowokowały strajki, zainicjowane w 1980 roku? Właśnie od nich zaczyna się przedstawienie wyreżyserowane przez Katarzynę Szyngierę, do którego tekst napisała wspólnie z Mirosławem Wlekłym i Marcinem Napiórkowskim. „1989” – koprodukcja Teatru im. Juliusza Słowackiego w Krakowie i Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego – opowiada polityczną historię Polski lat 80.: od wydarzeń w Stoczni Gdańskiej po częściowo wolne wybory w 1989 roku.
Zgodnie z przedpremierowymi zapowiedziami „1989” jest musicalem – nie w sensie ironicznego przepisania tej formy gatunkowej, lecz spektaklu muzycznego z prawdziwego zdarzenia. W ponaddwugodzinnym przedstawieniu ważne miejsce zajmują rap, śpiew i taniec, a popisowe numery nagradzane są oklaskami przez rozentuzjazmowanych widzów. To spektakl zrealizowany z rozmachem, w którym udział bierze znakomity, zaangażowany zespół aktorski, potrafiący precyzyjnie rozgrywać afekty publiczności. Warunkiem powodzenia pomysłu na opowiedzenie historii lat 80. w atrakcyjnej, popkulturowej formie było podrasowanie wizualnej strony tej epoki. W spektaklu Szyngiery oglądamy PRL w wersji stylowej niczym z retrokatalogu. Robotnicze drelichy wyglądają jak najmodniejsze stroje, a Jackowi Kuroniowi – znanemu, powiedzmy delikatnie, z odzieżowej nonszalancji – którego postać kreuje Marcin Czarnik, bliżej do współczesnego hipstera niż historycznego pierwowzoru tej postaci.
Atrakcyjne elementy przedstawienia sprawiają, że szumne zapowiedzi twórców, deklarujących chęć stworzenia polskiej wersji „Hamiltona” – słynnego brodwayowskiego musicalu Lin-Manuela Mirandy – w zasadzie nie są szczególnie przesadzone (choć oczywiście w Polsce pracuje się z budżetami znacznie różniącymi się od amerykańskich). Dopracowana strona wizualno-muzyczna spektaklu jest przyjemna w odbiorze, jednak nie tylko ona decyduje o jego znaczeniu. Ważniejsze jest bowiem to, jak w przedstawieniu opowiada się historię „Solidarności”.
„1989” – w przeciwieństwie do wielu innych narracji na temat transformacji ustrojowej – pokazuje wydarzenia polityczne lat 80., uwzględniając ogromną rolę, jaką odegrały w nich kobiety. Na scenie są więc opozycjonistki: Alina Pienkowska, Gaja Kuroń, Anna Walentynowicz i Henryka Krzywonos, która po raz pierwszy ukazuje się widzom, wisząc nad sceną w pozycji superbohaterki. W trakcie spektaklu wielokrotnie przypomina się ich nazwiska i pokazuje różne formy ich zaangażowania. Jeśli jedna ze scen opowiada o internowanych mężczyznach, następna pokazuje kobiety przetrzymywane w Gołdapi.
Postaci kobiece są prezentowane nawet jako ciekawsze i bardziej wyraziste niż męskie (duża w tym zasługa Małgorzaty Majerskiej wcielającej się w Annę Walentynowicz i Magdaleny Osińskiej grającej Gaję Kuroń). W spektaklu nie ma pojedynczego protagonisty, bohater jest tu zbiorowy – to grupa kobiet i mężczyzn, których determinacja doprowadziła do zmiany ustrojowej. Niemniej to właśnie kobiety zdają się wyzwalać najwięcej sympatii – nagradzana najdłuższymi oklaskami scena spektaklu ukazuje Danutę Wałęsę, która w 1983 roku odbiera Pokojową Nagrodę Nobla przyznaną jej mężowi. W teatrze Słowackiego na scenę spada wówczas kurtyna Siemiradzkiego, przed którą wychodzą przedstawiciele komitetu noblowskiego w wieczorowych strojach. Wałęsa początkowo wydaje się zawstydzona i onieśmielona – odbiór nagrody jest dla niej kolejnym obowiązkiem, który musi wypełnić. Szybko jednak przejmuje kontrolę nad sytuacją. Zamiast wygłosić napisaną dla niej przez ważnych mężczyzn przemowę, zaczyna mówić (śpiewać) w swoim imieniu. Po chwili dołączają do niej inne kobiety „Solidarności”. Ich piosenka jest wyrazem niezgody na to, według jakich kryteriów mierzy się heroizm, oraz na to, jak ich walka została wymazana z powszechnej świadomości po 1989 roku.
Wśród mężczyzn najmocniej wybija się, co też jest pewną rewolucją, nie Wałęsa, lecz Kuroń. To ważna decyzja, bo postawienie tej postaci w centrum uwagi pozwala wydobyć obecną w ideowych priorytetach „Solidarności” myśl socjalistyczną. Kuroń w przedstawieniu upomina się o tych, którzy są najbardziej wrażliwi na pogorszające się warunki ekonomiczne, a jego wola walki zdaje się wynikać z innych przyczyn niż u pozostałych postaci. Jedna ze scen pokazuje konflikt Kuronia z Władysławem Frasyniukiem, który słyszy, że „Solidarność” obiecywała zreformować socjalizm, a nie wprowadzać ustrój kapitalistyczny. Te wątki ciekawie rezonują z formą musicalu – gatunku kojarzonego przede wszystkim z teatrem komercyjnym, którego symbolem jest nowojorski Broadway.
Twórcom i twórczyniom „1989” udaje się uciec od romantyzowania działalności opozycyjnej, choć jest w nim wiele momentów, w których emocje – podbite przez muzykę i teksty piosenek – mogłyby prowadzić do zbiorowego uniesienia. Równowagę przywraca podkreślenie kosztów, jakie za działalność opozycyjną (nie zawsze własną) ponosiły konkretne jednostki.
Przypomina się o tym, że pobita w czasie przesłuchania Krzywonos straciła ciążę, a Gaja Kuroń w obozie internowania zaczęła chorować, co ostatecznie doprowadziło do jej śmierci. Przede wszystkim jednak wyraziście wydobyty zostaje wątek rodziny Frasyniuka: jego pierwszej żony Krystyny i ich córki. Załamana i rozbita kolejnymi wizytami funkcjonariuszy UB, przeszukaniami, plotkami na temat stanu przetrzymywanego w więzieniu męża i wiszącą nad nią groźbą utraty dzieci kobieta sięga po alkohol i leki uspokajające. Chora na depresję, kilkakrotnie próbuje popełnić samobójstwo. W pewnym momencie przedstawienia mówi o sobie, że jest tylko pionkiem w grze. Jej historia jest szczególnie poruszająca, ponieważ w przeciwieństwie do innych kobiet obecnych na scenie Krystyna płaci nie za swoją działalność opozycyjną, lecz za to, co robi jej mąż.
Historia Frasyniuków, których związek nie przetrwał, jest w spektaklu jedną z trzech opowieści małżeńskich. Dwie pozostałe stanowią stabilny i pokazywany nieco komediowo związek Wałęsów i tragiczna historia Kuroniów. Frasyniuk, który w więzieniu wypiera myśli o rodzinie, bo tak we własnej ocenie najlepiej może chronić siebie i bliskich, stanowi niejako przeciwieństwo Kuronia, którego załamuje śmierć żony.
W „1989” nareszcie opowiada się o tych postaciach i wątkach, które zasługują na szczególne miejsce w zbiorowej wyobraźni, a dotychczas były lekceważone. W przedstawieniu dokonuje się też jedno, strategiczne pominięcie: na scenie nie ma postaci w sutannach. Nie wspomina się nawet zabójstwa księdza Jerzego Popiełuszki i nie powiela opowieści o pielgrzymkach papieża Jana Pawła II do Polski. O Kościele katolickim, który przez lata starał się utrzymywać, że jest jednym z głównych sprawców zmiany ustrojowej, na scenie mówi się zaledwie raz. To pominięcie okazuje się świetną decyzją, ponieważ w formule zaproponowanej przez twórców „1989” nie udałoby się przeprowadzić zniuansowanej krytyki instytucji Kościoła. Zbycie jej milczeniem okazuje się bardziej wymownym gestem.
W spektaklu Szyngiery jest wiele scen poddających błyskotliwej interpretacji historię lat 80. Nie ma wątpliwości, że produkcję poprzedzały skrupulatny research i wnikliwa analiza zgromadzonego materiału: dzięki temu nie tylko udało się celnie zaprezentować historyczną dekadę w nieco ponad trzydziestu piosenkach, ale też – na tyle, na ile to możliwe – cieniować tworzony obraz. Najlepszym przykładem służy scena rozmów, które toczone były w Magdalence w 1988 roku. To jedyny moment w przedstawieniu, kiedy wykorzystano archiwalne nagranie: na ekranie nad sceną wyświetlone zostaje w zapętleniu kilkusekundowe wideo ukazujące Kuronia, Mazowieckiego i Wałęsę pijących wódkę z komunistami. Przaśność obrazu tego niespodziewanego braterstwa zostaje wydobyta także w żywym planie: aktorzy odgrywają scenę wesołej zabawy, a Małgorzata Majerska, przebrana za słomianego chochoła, śpiewa o tym, że wszystko to jest jak polskie wesele, na którym goście mogą się nie lubić, ale ostatecznie zawsze się dogadają.
Szyngiera, Wlekły i Napiórkowski mają oczywiście świadomość, że dziś historia 1989 roku częściej jest źródłem podziałów i sporów niż radosnej dumy. Swoje przedstawienie tworzą jakby na przekór tej wiedzy. Ustami scenicznych bohaterów kilkukrotnie pytają, czy opowieść o latach 80. mogłaby być naszym „pozytywnym mitem” i „historią, która dobrze się kończy”.
Słowa „pozytywny mit” zapisano także na plakacie – tuż nad tytułem spektaklu – aby odbiorcy mogli czytać je jako całość. Wiadomo jednak, że zaklinanie rzeczywistości w tym przypadku nie wystarczy, by ją zmienić. Radość po zwycięstwie w częściowo wolnych wyborach w „1989” symbolizuje brokat, który w panującej ciszy sypie się z sufitu. Kuroń, patrząc na spadający, mieniący się pył, wygłasza słynną sentencję, że choć wie, co będzie robił w dniu zwycięstwa, nie wie, co będzie działo się dzień później. Po wygranych wyborach zaczęła się wyboista historia lat 90. To ona poda w wątpliwość pozytywny mit. Bez obaw jednak! Sceniczna opowieść może zostać przerwana w odpowiednim momencie.