Nr 10/2024 Na teraz

Kwiat mego sekretu

Julia Hoczyk
Teatr Performans

W Polsce nieczęsto oglądać można spektakle wbijające w fotel. Szczególnie rzadko taki efekt wywołują przedstawienia minimalistyczne. Należący do tej kategorii monodram Hany Umedy „Rapeflower” to taneczno-teatralne solo o wysmakowanej estetyce wizualnej i ruchowej, co w zestawieniu z poruszanym w nim tematem wywołuje porażające wrażenie.

Zaczyna się niewinnie – w głębi sceny widzimy leżącą na boku tancerkę, w całości „przykrytą” projekcją pola rzepaku. Spokojnie, choć ledwo dostrzegalnie, przygląda się nam – wchodzącym do sali widzom, testując tak naszą percepcję. Po chwili odwzajemniamy więc spojrzenie, wciąż patrząc, a nie wszystko widząc. Potrzeba dłuższej chwili, byśmy zdali sobie sprawę – co potwierdziła moja późniejsza rozmowa z kilkoma widzkami – że tancerka nie ma na sobie cielistej bielizny, lecz jest całkiem naga. Naga pozostanie już do końca spektaklu. Jedyny kostium Umedy i kreowanej przez nią bohaterki, która stapia się z artystką, stanowią projekcje autorstwa Martyny Miller. Strategia przenikania – ciała i obrazu, realnego i wyobrażonego, przeszłości i teraźniejszości, tego, co subtelne i obsceniczne – organizuje „Rapeflower”, którego tytuł także sygnalizuje nakładanie się znaczeń i wymiarów. To angielskie słowo oznaczające zarówno rzepak, jak i „kwiat gwałtu” (lub „zgwałcony kwiat”). Temat spektaklu nie jest zaskoczeniem dla widzów – w osobistej wypowiedzi artystka wyznaje, że jej monodram to „śledztwo przeprowadzane na terenie własnego ciała” w odpowiedzi na gwałt, którego doświadczyła osiemnaście lat temu.

W scenicznym solo Umeda dzieli się sposobami, za pomocą których radziła sobie z traumatycznym zdarzeniem: w trakcie monodramu mentalnie niejako oddziela się od własnego ciała. Ciekawy jest zabieg sceniczny polegający na przekazywaniu tego, co się wydarzyło, wyłącznie poprzez wyświetlany na ekranie z tyłu sceny tekst (dramaturgia: Weronika Murek). Dzięki temu zapośredniczeniu artystka – jak przyznała w rozmowie po spektaklu – unika zagrożenia wtórną traumatyzacją, skupiając się na mocnej scenicznej obecności i na przepływie w działaniach. Czerpie z tego ogromną siłę, co widać – emanuje wolnością: z początku medytacyjną, skupioną, a później także ekstatyczną. Pokazy dla widzów nie mają jednak dla Umedy, o czym sama mówi, charakteru terapeutycznego. Proces jej pogłębionej pracy z traumą, uzupełniony programem wsparcia Feminoteki, która objęła matronat nad spektaklem, odbył się wcześniej, podczas pracy nad „Rapeflower”, realizowanej w ramach studiów „SoDA” w HZT (Międzyuniwersyteckim Centrum Tańca) w Berlinie oraz w Muzeum POLIN. Dla samej artystki jej solo jest więc, paradoksalnie, znacznie lżejszym doświadczeniem niż dla jego widzów i widzek. To my mierzymy się z łamiącym tabu i wytrącającym ze strefy komfortu impetem scenicznej narracji, a także z obecnością pięknego, nagiego, bujnego kobiecego ciała.

„Rapeflower” zniewala pięknem ciała, obrazu i fonosfery (Olga Mysłowska), uwodzi zmysły i przez kilka pierwszych chwil usypia umysł. Ciało tancerki aktywowane jest oddechem, dzięki któremu powoli „budzi się” do życia, wykonując – z początku ledwie zauważalne – ruchy. Gdy wstaje, przestrzeń zalewa różowe światło, a wcześniejsze odgłosy natury (ptaki) przechodzą w dźwięki koto (rodzaj japońskiej cytry). Jej naga postać najpierw widoczna jest jedynie od tyłu, co podtrzymuje inicjalne wrażenie oddalenia i gry z percepcją widowni. Umeda bardzo świadomie wprowadza publiczność w atmosferę spektaklu i umiejętnie buduje napięcie. Po chwili zaczyna tańczyć jiutamai, wywodzącą się z Japonii tradycyjną formę tańca wykonywanego przez kobiety, którego rytm wyznaczany jest właśnie przez oddech. Twórczyni „Rapeflower” – używając przy tym imienia Sada Hanasaki – od kilku lat profesjonalnie wykonuje ten gatunek tańca. Jej zainteresowanie skrywa coś więcej – Umeda zaczęła uczyć się jiutamai krótko po swoim traumatycznym doświadczeniu, o którym opowiada jej najnowszy spektakl.

Na tak zarysowany wymiar osobisty nakłada się kolejny poziom znaczeń, tym razem kulturowych: w Japonii wykonawczynie tej dziewiętnastowiecznej formy, tańczonej w niewielkich, kameralnych przestrzeniach, często narażone były na przemoc seksualną, co znajduje odzwierciedlenie w pozycjach, jakie kobiece ciało przybiera podczas tańca. Gdy ogląda się tancerkę jiutamai w kimonie, nie widać tego tak dobrze jak wtedy, gdy ciało jest w całości odsłonięte. Jego zwarcie, obniżenie środka ciężkości, zamknięcie, złączenie ud czy drobne kroki niosą sugestię przyczajenia i czujności, ukazując kobietę spodziewającą się ataku i gotową do obrony. Włączone w tę scenę instrukcje dotyczące ułożenia ciała w jiutamai – które tancerka słyszała od swojej nauczycielki i które przekazuje teraz swoim uczennicom – brzmią niczym zalecenia, jak powinny zachowywać się kobiety, aby uniknąć napaści seksualnej (na przykład: „zaciśnij uda”, „zaciśnij kolana”, „pod żadnym pozorem ich nie otwieraj”). Stopniowo dowiadujemy się, że nie tylko mała przestrzeń i solowy taniec mogły prowokować mężczyzn do aktów przemocy seksualnej, ale także szerokie rękawy kimona, które osobie z zewnątrz ułatwiały dotknięcie biustu. Dlatego ręce także powinny być blisko ciała, wciąż naprężone, nawet gdy wykonują charakterystyczne dla jiutamai gesty z użyciem wachlarza. Taniec ten bliski jest również nihon-buyō, gatunkowi wywodzącemu się z teatru kabuki. Legenda głosi, że z początku wykonywały go kurtyzany, a następnie gejsze, stąd późniejszy zakaz występów kobiet i wyłonienie się postaci aktora onnagata, wcielającego się w kabuki w kobiece role. Z jiutamai często łączą nihon-buyō – niekiedy uznawane za jego odmianę – wspólne bohaterki i opowieści. Kilka z nich Umeda przywołuje w swoim solo. Jest wśród nich postać młodej dziewczyny o imieniu Liść Rzepaku (która zakochała się w młodzieńcu i pisała do niego listy, jednak nigdy ich nie wysłała) czy oszalała z miłości kurtyzana. Na historie bohaterek nakłada się przywołana już osobista narracja tancerki o jej doświadczeniu gwałtu, wyrażona w krótkich, rzeczowych zdaniach wyświetlanych na tylnym ekranie. Napięcie, które udaje się artystce wytworzyć w tej scenie – rodzące się pomiędzy traumatycznym zdarzeniem i sposobami radzenia sobie z nim a subtelnym tańcem odbieranym jako typowo kobiecy, delikatny, ulotny, w pewien sposób odcieleśniony – jest niesamowite. Ta kruchość to tylko pozory, o czym wiemy już dzięki instrukcjom kodyfikującym działania fizyczne tancerki jiutamai – mocnej i w każdej chwili gotowej do kontrataku.

Jeszcze intensywniej w realno-wyobrażeniową migotliwość wizerunku kobiecego ciała wciąga nas kolejna scena, w której na nagą postać tancerki rzutowane są obrazy stworzone przez barokową malarkę Artemisię Gentileschi, podczas gdy sceniczna przestrzeń skąpana jest w zimnej barwie indygo. Mamy tu do czynienia z niezwykłym paradoksem – widzimy ciało Umedy z bliska, w pełnej nagości, lecz jednocześnie całkowicie ukryte pod projekcją. Wykorzystane dzieła malarskie nie są przypadkowe – widać na nich legendarną rzymską postać Lukrecji, która padła ofiarą gwałtu. Jej otwarte usta i naprężone ciało stapiają się z ciałem tancerki, która porusza biodrami, brzuchem czy piersiami w taki sposób, że jej ciało i głos zostają oddane niemej bohaterce obrazu: jeden z sutków tancerki zamienia się już to w oko Lukrecji, już to w jej usta. W usta zdaje się przeobrażać także wzgórek łonowy artystki, co w zestawieniu z tematem spektaklu działa afektywnie i pozadyskursywnie. Lukrecja przemawia do nas przez ciało Umedy, która zresztą podsuwa mikrofon pod twarz bohaterki widoczną na jej ciele. Z offu słychać w tym czasie fragment „Lamentu Dydony” z opery „Dydona i Eneasz” Henry’ego Purcella – ten sam, który Pina Bausch wykorzystała w swoim „Café Müller” podczas lunatycznego tańca wśród kawiarnianych krzeseł („Remember me, remember me, but ah! forget my fate”).

fot. Caroline Grzelak | ART FACES | materiały promocyjne Komuny Warszawa

Umeda łączy tradycyjną japońską narrację z jednymi z najważniejszych kulturowych wątków kobiecych Zachodu, uniwersalizując bolesne doświadczenia kobiet na przestrzeni wieków. Oprócz prywatnej historii tancerki w scenie tej ukryte jest także nawiązanie do przemocy seksualnej doznanej przez Gentileschi – która poprzez malarstwo, w tym również wyobrażenia postaci Lukrecji, starała się ją przepracować; podobnie jak polsko-japońska artystka w procesie pracy nad swoim solo. Przenikanie się różnorodnych, kulturowo-społecznych i wyobrażeniowo-realnych wymiarów nadaje „Rapeflower” niezwykłą moc oddziaływania. Realne – niczym w Lacanowskiej psychoanalizie – nieustannie wyłania się więc z ciała „ubranego” w kostium projekcji, a publiczność może łączyć je z osobistym wyznaniem tancerki na temat doświadczonej przemocy. To od nas zależy, gdzie będziemy patrzeć i jakiego montażu wątków dokonamy.

Czasem praca polegająca na łączeniu tematycznych nici wykonywana jest za nas, jak w kolejnym fragmencie, w którym ukazane pod różnymi kątami obrazy Gentileschi migają, niczym w kalejdoskopie, w rytm rockowej muzyki. Tancerka daje się porwać jej rytmowi, wykonując ekstatyczny, ekspresyjny taniec, znacznie odbiegający od skupionego, rytualnego i obwarowanego wieloma zasadami jiutamai z początku spektaklu. Doświadczamy tu niezwykłej korelacji – równolegle budowanych kolaży wizualnych i ruchowych oraz innego niż dotąd nakładania się porządków wyznaczających oś „Rapeflower”. Wskazana scena funkcjonuje jak dramaturgiczna cezura, dzieląca spektakl na dwie części. W drugiej z nich – niespodziewanie – zbliżany się do praktyki body art. Umeda staje przed nami z rozkroku i powoli, potrząsając ciałem, wyciąga z waginy obiekt, który okazuje się zabezpieczonym wachlarzem, przypominającym formą rodzaj sporego dildo. Przyznam, że dopiero wtedy zdałam sobie sprawę, że wcześniej – przez cały czas spektaklu – naga tancerka utrzymywała wachlarz we wnętrzu swojego ciała. Owszem, można było zauważyć jakiś przedmiot, który wielokrotnie poprawiała między nogami, ale wyglądało to tak, jakby ściskała coś mocno udami, w ten sposób to ukrywając. Świadomość, jak było naprawdę, wywrócić może naszą percepcję spektaklu. Umeda, niczym legendarna feministyczna performerka Carolee Schneemann w „Interior Scroll”, odzyskuje swoje ciało i jego podmiotowość. Wachlarz-fallus z narzędzia opresji i dyscyplinowania przemienia się w nieruchomy przedmiot, w całości zależny od tancerki i jej ruchów. Można oczywiście spytać o komfort wykonawczyni i (nie)przyjemność jej doświadczenia. W moim przekonaniu jest ono jednak na tyle intymne, że powinno pozostać nieznane.

Odwinięcie wachlarza i ujawnienie, czym w istocie jest, następuje blisko widzów, gdy tancerka siedzi po japońsku, na piętach, przodem do nas. W ostatniej tanecznej scenie spektaklu staje się on rekwizytem pozwalającym wyrażać rozmaite emocje bohaterek przywoływanych przez Umedę. Na opowieści z ich udziałem po raz kolejny nakłada się osobista historia tancerki, która użyczała im swojego ciała podczas tańca jiutamai. Spektakl ukazuje doświadczenie gwałtu nie jako jednostkowe, punktowe zdarzenie, lecz stan, który trwa, nierzadko latami, rezonując w ciele i psychice ofiary. Precyzyjne ruchy jiutamai pozwoliły Umedzie na powolne odzyskiwanie kontroli nad swoim ciałem. Tancerka przełamuje różnorodne tabu. Z offu słyszymy na przykład słowa o tym, że nawet podczas gwałtu ciało może doświadczać przyjemności, poddawać się orgazmowi, co wcale nie świadczy o winie ofiary i nie oznacza, że nie doświadcza ona realnej przemocy. Umedę w „Rapeflower” interesuje, w jaki sposób można o tym doświadczeniu opowiedzieć na scenie poprzez zderzenie rozmaitych kodów – ruchowych, wizualnych, werbalnych. To spektakl, w którym wysublimowane, estetyczne obrazy spotykają się zarówno z tym, co intymne i osobiste, jak i z tym, co publiczne – z politycznym wymiarem kobiecego ciała.

***

Idealistycznie wierzę, że sztuka ma moc zmieniania świata, a przynajmniej jego części. Myślę, że „Rapeflower” ma szansę wpłynąć na świadomość kobiet i mężczyzn – a wśród nich może także osób stanowiących prawo w Polsce. Znajdujemy się w ważnym momencie, ponieważ Sejm pracuje właśnie nad zmianą definicji gwałtu. W myśl nowelizacji ustawy akt seksualny niepoprzedzony świadomą i dobrowolną zgodą jednej ze stron może zostać uznany za przestępstwo. Nawet jeśli zmiana wejdzie w życie po pewnych poprawkach, może pomóc zapobiegać wtórnej wiktymizacji osób, które doświadczyły gwałtu – co ma miejsce obecnie.

Niezwykłe jest wykorzystanie przez Umedę tańca jiutamai w kontekście tak aktualnego, palącego społecznie tematu, jakim jest gwałt. Zaskakuje przywołanie, a zarazem swoista formalna dekonstrukcja dziewiętnastowiecznego gatunku tańca, by – wprzęgając historię tej formy oraz jej wykonawczyń i ucieleśnianych przez nie bohaterek – opowiedzieć o tym, co dotyka nas tu i teraz. Spektakl tancerki o polsko-japońskich korzeniach odsłania emancypacyjny potencjał jiutamai, wyzwalając jego twórczynię z osobistej traumy, a jednocześnie pozwalając na analizę, ukazanie i nazwanie tego, co najtrudniejsze do werbalnego uchwycenia, ponieważ wymyka się dyskursywnemu ratio. „Rapeflower” pozwala nam towarzyszyć jej w tej drodze jako świadkom doświadczenia, które – choć w tym przypadku już przepracowane i zamknięte – może pomóc innym, oferując kobiecą moc i nadzieję.

„Rapeflower”

koncepcja, reżyseria, choreografia, tekst, performans: Hana Umeda
dramaturgia, współpraca nad tekstem: Weronika Murek

wideo: Martyna Miller
muzyka: Olga Mysłowska

Komuna//Warszawa
premiera: 19.04.2024