Nr 5/2023 Na teraz

Kto zadarł z fryzjerką?

Michał Trusewicz
Literatura

Zyta Rudzka, przepytywana przez Agnieszkę Sowińską, swoją praktykę pisarską określała w następujący sposób: „Najwięcej piszę, jak chodzę. Zawsze pamiętam, by mieć przy sobie notes. I zawsze, jak go wezmę, nic nie wymyślę. Więc z premedytacją go zapominam. Wysyłam wtedy do siebie esemesy. Dobrze mi się pisze wtedy, gdy się męczę. Ważny jest też dla mnie rytm chodzenia, ja dosyć szybko chodzę”. Pisarka maszeruje „precz przed siebie”. Wera, główna bohaterka „Ten się śmieje, kto ma zęby”, z całą pewnością podziela ten spacerowy entuzjazm. Łazikuje, wałęsa się, zagląda, zachodzi, zagaduje, trzaska drzwiami, spluwa. Zazwyczaj towarzyszy jej Waciak, „pies jak pies”, „każda rasa po trochu” (s. 155).

Wcześniej jednak Wera chodziła za Dżokejem, który „bardziej podpadał pod zagraniczniaka niż krajowego”, choć tak naprawdę „na araba czystej krwi nie wyglądał” (s. 12). Mężczyzna marniał – stał się „smutny jak wałach do rzeźni” (s. 76) – aż w końcu umarł. I dlatego główną bohaterkę powieści Rudzkiej poznajemy, gdy ta chodzi za trumniakami dla zmarłego męża. Wyrusza raz do parku, raz do dawnych kochanków i kochanek, szukając przede wszystkim pieniędzy. Bo pogrzeb kosztuje, a sama żałoba to jednak drogi przywilej; pochówek organizuje firma „Pogrzeb tani, a udany”, co mówi samo za siebie. Wera przemierza dziesiątki kilometrów: próbuje sprzedać stare puchary męża, chodzi ze szpargałami na bazar, zachwala stary zegarek. Skoro wiemy, jak istotne jest dla autorki i dla bohaterki chodzenie, nie powinno nas dziwić, że ważnym wątkiem powieści jest próba znalezienia odpowiedniej pary butów do mężowskiej trumny, bo przecież w tamten świat nie wypada iść w brzydkim obuwiu.

Buty to tylko pretekst. Sam czas akcji, dość skondensowany, obejmuje pierwsze chwile od śmierci Dżokeja do jednoosobowej stypy. O ile sama Rudzka chodzi „precz przed siebie”, o tyle bohaterka jej nowej powieści pędzi precz za siebie. Odwiedzając kochanki i kochanków, spotykając starych znajomych, walcząc z formalnościami, spierając się z księżmi i lekarzem, Wera siłą rzeczy zaczyna rozmyślać o własnej przeszłości – trudnej i traumatycznej. Rzutuje to na samą konstrukcję utworu – mamy do czynienia z nieuporządkowanymi strzępkami wspomnień, co w oczywisty sposób burzy linearność narracji. To wszystko każe nam zastanawiać się, o czym tak naprawdę jest ta powieść.

Joanna Piechura, analizując nowy utwór Rudzkiej, zwraca uwagę, że autorka „Tkanek miękkich” tym razem zaproponowała „łotrzykowską opowieść o kobiecie, której uda się w końcu posmakować wolności”. Główna bohaterka – która jeszcze w czasach PRL-u wyjechała ze wsi do miasta, kupiła dyplom fryzjerski, by otworzyć popularny lokal „Wera. Zakład fryzjerski męski” – rzeczywiście ma w sobie cechy postaci pikarejskiej, łączącej w sobie głęboki tragizm i gorzki komizm. Zresztą możemy jeszcze poszerzyć ten arcyciekawy wątek interpretacyjny. W pierwszym słowniku języka hiszpańskiego – „Diccionario de Autoridades” – picaro został zdefiniowany jako ktoś bezwstydny, przebiegły, chytry, a przy tym jednocześnie zabawny i szkodliwy. To jednak tylko rozstrzygnięcie słownikowe, które – jak wiadomo – może być twórczo wykorzystane w literaturze. I rzeczywiście tak było – pierwsze powieści pikarejskie są przecież dekonstrukcją kodów społecznych i moralnych, demontażem powszechnych wówczas systemów wartości. Wydaje mi się, że historia Wery mogłaby zostać określona w podobny sposób.

Aby zdekonstruować jakiekolwiek kody, należy pracować w języku i z językiem. Rudzkiej się to oczywiście udaje. Wystarczy porównać „Ten się śmieje…” z innymi dziełami poświęconymi traumie, śmierci czy żałobie. Całkowicie osobny idiom autorki „Krótkiej wymiany ognia” jest szalenie podatny na odkształcenia – dotyczy to nie tylko samego języka, ale i metody prezentowania kolejnych zdarzeń. Rytm zdań – zazwyczaj zbliżony do codziennej mowy, wręcz paplaniny i rozgorączkowanego gadulstwa – w połączeniu z zerwaną linearnością oraz porzuceniem jakiegokolwiek kanonicznego decorum w pełni odzwierciedla psychologiczne komplikacje głównej bohaterki, dla której traumą raczej nie jest śmierć męża, lecz tragiczna śmierć Zośki, dawnej kochanki, sklepowej, zakatowanej aż „śnieg z krwią wymieszany, tyle błota się narobiło” (s. 249). Rudzka nieprzypadkowo umieszcza to traumatyczne wspomnienie w przededniu stypy. Wera stwierdza, że „ciągle buty mi we łbie” (s. 251), ale nie dlatego, by jakoś nadmiernie troszczyła się o metafizyczne losy Dżokeja – nawiedza ją raczej wątpliwość, czy Zośka „w spokoju leżała czy w ranie na głowie” (s. 250). „Ten się śmieje…” to zatem podwójna opowieść – o oficjalnej żałobie i o prywatnej, przechowywanej w pamięci, choć być może nie do końca uświadomionej traumie. Śmierć Zośki to sekret, którym bohaterka z nikim się nie dzieliła. Może to prowokować do zastanawiania się, na ile kultura (nie) pozwala na żałobę nienormatywną, związaną z relacją lesbijską, często przekierowując ją do dyskursu nieoficjalnego, sekretnego czy prywatnego. Sens tej podwójności dobrze oddaje fraza pochodząca z dramatu Rudzkiej zatytułowanego „Zimny bufet” – wydarzenia rozgrywają się w „czasie teraźniejszym złożonym”.

Oczywiście – jak to u Rudzkiej już bywało – główna bohaterka nie wypowiada w sposób spójny i uporządkowany prawdy o traumatycznym doświadczeniu. W lekturze ważne są również przemilczenia, zagadki, niedopowiedzenia i wszystkie sekrety głęboko chowane w pamięci czy to Wery, czy innych postaci. Jeśli już założymy, że „Ten się śmieje…” to poruszająca historia o traumie i woli przetrwania (na przekór niesprzyjającym warunkom), możemy zrozumieć, dlaczego język tej powieści charakteryzuje się zniekształceniem, pęknięciem czy wręcz rozbiciem. Tutaj zdania wykolejają się w różnych załomach, by na chwilę znów wrócić do uporządkowanego szyku, a następnie ponownie rozprysnąć na wiele bezokoliczników i wyliczeń. Frazy, którymi posługuje się Wera, często są fragmentaryczne, balansujące na granicy błędu, zamieniające się niekiedy w szorstkie aforyzmy – przykładowo „z przeszłości jak z grobu, nie wyleziesz” (s. 249). Impertynencki język traumy – pyskaty, ordynarny, zuchwały, nieokrzesany – ma jednak zdemontować zaśniedziałe kody mówienia o tragicznych doświadczeniach. W przywołanym na początku wywiadzie znajduje się zresztą arcyciekawy komentarz: „Pojawiają się też uwagi, że moje postaci są wulgarne. Nie są, a bywają, bo chcą. Niektórzy są bardzo wrażliwi na wulgarność, a już nie starcza im wrażliwości, żeby zobaczyć, z czego jest ten język. On się nie bierze z próżni. Lep się ze wszystkiego, co przeżyliśmy”. Rzeczywiście – język Wery jest ulepiony z biedy, traumy, niespełnienia i pragnienia wolności. Z tego ostatniego przede wszystkim.

Zupełnie odrębny idiom sprawia, że powieść Rudzkiej, mimo wątków takich jak niemożność odnalezienia się w potransformacyjnej rzeczywistości (po zamknięciu zakładu Wery powstał salon modnego golibrody) czy kryzys męskości (cielesny rozpad Dżokeja to maskulinizm w stanie groteskowego uwiądu), nigdy nie będzie bałamutną publicystyką, nie będzie literackim felietonem, a jej bohaterki nie będą redukowane do roli ilustratorek autorskiej tezy, zupełnie zewnętrznej względem świata powieściowego. Rudzka wierzy w siłę języka – niegładkiego, nieskrępowanego, powykręcanego. Maciej Jakubowiak zauważył, że Rudzka w „Krótkiej wymianie ognia” „pozwala za to swoim bohaterom rozrastać się bez skrępowania na wszystkie strony, jak nieprzecinanym krzewom, których raczej nie znajdzie się w ogrodniczym”. Podobnie jest w „Ten się śmieje…” – Wera chodzi, wie, czego chce, czasem się zgubi, ale ten żałobny spacer, podobnie jak jej indywidualny język, sprawia, że wolność może ujawnić się wyłącznie w ekscesach, kryzysach i transferach różnic między rzeczywistością a oczekiwaniami.

Pomocna i operacyjna w analizie tej pozornie nieskomplikowanej powieści okazuje się kategoria „nieepickiego modelu prozy”. Jej wyznaczniki sformułował Przemysław Czapliński w tekście opublikowanym w 1996 roku – czyli jeszcze przed „boomem” na pisarkę, liczonym od premiery „Krótkiej wymiany ognia” (2018). Odnosząc się do twórczości między innymi Rudzkiej, badacz wyróżnił kilka najważniejszych cech tej kategorii: poetyckość, otwartość na rodzaj dramatyczny, a także specyficzna nadorganizacja językowa.

Rzeczywiście, w powieści Rudzkiej zaznaczona jest sceniczność. Bez problemu można podzielić utwór na kilka scen: „wizyta lekarza”, „organizacja pogrzebu”, „rozmowy u jubilera”, „powrót do krawca”, wreszcie sama ceremonia pochówku. Pisarka chętnie posługuje się technikami dialogowymi, zapożyczając się na przykład u klasyków i klasyczek dramatu absurdu. Sama narracja jest prowadzona w ten sposób, by „scenografię” ograniczyć do kilku konkretnych przestrzeni, zaś interakcję – głównie do dialogów między dwiema postaciami lub monologów. To oczywiście ma swoje plusy, głównie związane z dynamiką powieści i materią językową, lecz można odnieść wrażenie, że tkanka miasta jest dość obumarła, kluczowe zmiany (czy to społeczne, czy obyczajowe) pojawiają się głównie w reminiscencjach. Energiczność i żywotność języka Wery jest tak mocna, że wręcz „pochłania” całe otoczenie, sprowadzone do dość statycznego tła.

Wyraźnie odznacza się w powieści „nadorganizacja językowa” – tutaj metafory zachwaszczają (oczywiście są to metafory dość wymagające w swoim trudnym i pękniętym pięknie) nawet najniższy poziom organizacji tekstu. Dominują zwłaszcza niezwykle twórczo wykorzystane motywy dotyczące życia zwierząt, frazeologizmy, kolokwializmy. Weźmy takie fragmenty:

Ludzie mają siano we łbie, wierzą, podkowa szczęście przynosi (s. 21).

A tu chłopisko zdrowe, młode konisko. Rży do mnie, łbem przewraca, szczęście chrzęści między zębami (s. 27).

Zaczął kulturalnie, od mokrych pocałunków, w czym był maszyną. Na ogiera czystej krwi nie wyglądał, ale dosiad dobry (s. 30).

Różne figury semantyczne interferują z rozmaitymi rejestrami stylu, tworząc prawdziwie nieoczywiste połączenia, sploty, a także – co typowe dla Rudzkiej – dysonanse i asonanse. Nawet najdrobniejsza fraza jest pobudzona semantycznie – zwłaszcza w kontekście ciała i seksualności bohaterów. Niesmaczność, a niekiedy bluźnierczość stanowią podstawowe wyróżniki idiomu prozy Rudzkiej – dykcji osobnej, podkreślającej, że seksualność, śmierć, trauma i marzenie o wolności mieszają się w sposób trudny do przewidzenia. Żałoba Wery jest przede wszystkim somatyczna – jakby poszukując trumniaków, zaszła dalej niż Roland Barthes zastanawiający się, jak wygląda „pierwsza noc żałobna”.

Nie będę latała, dzwoniła, że ja teraz świeża wdowa. Jak żona, to i wreszcie wdowa. Ja jestem Wera, potem długo coś, potem długo różne rzeczy, dopiero na samym końcu, że wdowa. A to jeszcze nie koniec. Na wdowie się kobiecie nie kończy (s. 129).

Na ten fragment zwracają uwagę niemal wszyscy krytycy i krytyczki – nic dziwnego, to wręcz popis samoświadomości i niezależności Wery, która chce opowiedzieć o swoim życiu, nie o swoim wdowieństwie. A także manifest samej Rudzkiej, która chce opowiedzieć historię przede wszystkim Wery, właścicielki upadłego zakładu fryzjerskiego, a dopiero w dalszej kolejności wdowy zmagającej się z wieloma innymi traumami. To również świetna wskazówka, czym tak naprawdę jest „Ten się śmieje, kto ma zęby”: opowieścią o języku przeżycia, opisem pierwszej (i kolejnej) nocy żałobnej. Rudzka, podobnie jak Wera, buntuje się przeciwko samowładztwu języka skonwencjonalizowanego, wyzwalając „żywą mowę”, konstruując powieść tak, by Wera samodzielnie mogła przedstawić osobistą historię. Właśnie jako kobieta, nie jako żona czy wdowa. Zresztą, to wcale nie musi być książka o damsko-męskim romansie. I właściwie nie jest, bo śmierć męża prowokuje fryzjerkę, by wyruszyć „precz za siebie”, w poszukiwaniu tego, co utracone, w poszukiwaniu tej, której już nie ma.

A Wera potrafi walczyć o swoje: „jak ktoś do mnie z mordą, zaraz w pysk daję. A nie lubię, bo jak już zaczynam dawać, na jednym razie się nie kończy” (s. 8). Czy po takim wyzwaniu można nie bać się o zęby?

 

Zyta Rudzka, „Ten się śmieje, kto ma zęby”
W.A.B.
Warszawa 2022