Nr 16/2021 Na dłużej

Kontynuacja rozmowy z Jakubem Kornhauserem, którą w ramach projektu „Dwu-wers” prowadziły Joanna Perlach i Aleksandra Górecka

 

Joanna Perlach: Choć bliska jest Ci literatura niedosytu, to z innej perspektywy można powiedzieć, że bliska jest ci także literatura „przesytu”, „nadmiaru”, „nadwyżki”. Chodzi mi oczywiście o surrealizm. Dlaczego surrealizm tak bardzo Cię interesuje?

Jakub Kornhauser: Surrealizm podobał mi się niejako od zawsze. Poznałem go już w dzieciństwie, dzięki mojemu tacie, który tłumaczył między innymi serbskich surrealistów Dušana Maticia i Marka Risticia. Zafascynowałem się literaturą, w której może zdarzyć się wszystko, ale także snami, tym, jak pracuje nasza wyobraźnia i jak działa psychika człowieka. Podobnie jak surrealiści zapamiętywałem sny. Czasami do tej pory nie wiem, czy coś mi się przyśniło, czy jednak zdarzyło, bo tak mocno myślałem o jednym i o drugim rodzaju doświadczenia, że granica między nimi zatarła się. Idea literatury jako przekaźnika treści utajonych już wtedy była dla mnie czymś bardzo ważnym i chyba do tej pory jest. To dzięki literaturze docieramy do światów możliwych, do światów, które istnieją przede wszystkim w naszej wyobraźni czy podświadomości. Literatura, która tworzy nowe związki między słowami i za ich pośrednictwem buduje nowe światy, jest dla mnie czymś świetnym. Daje asumpt do rozwijania wyobraźni i gromadzenia doświadczeń. Lubię teksty, które są tajemnicze, niespodziewane, w których dzieje się dużo, z których być może nie wszystko na pierwszy rzut oka rozumiem, ale dzięki nim czuję, że czytając, mogę przekraczać rozmaite granice. A jednak jestem również bardzo dużym fanem literatury non-fiction. Czytam bardzo dużo reportaży i książek eseistycznych. W związku z tym poruszam się pomiędzy dwoma biegunami. Z jednej strony daję sobie zastrzyk wyobraźniowy, a z drugiej strony dawkę bardzo mocnego realizmu, dzięki czemu mogę balansować na granicy dwóch rzeczywistości, dwóch podejść do świata, a to znów pozwala mi kompletnie nie zwariować.

Aleksandra Górecka: Zauważyłam, że lubisz przestrzenie „pomiędzy” – widać to zresztą w twoich tomikach, choćby w „Dziewięciu dniach w ścianie”. Ale mówisz też o poezji jako przestrzeni „pomiędzy”, czyli o doświadczeniu poezji jako przekraczania światów, jako pewnym eksperymencie. I w tym miejscu chciałabym zapytać o eksperyment, jakim był „Dwuwers”. Czy mógłbyś powiedzieć, jakim doświadczeniem był dla Ciebie ów projekt? Biorąc pod uwagę wszystkie sposoby rozumienia literatury, o których opowiadasz – czym było dla Ciebie pisanie wiersza uczestniczącego, który właściwie nigdy się nie kończy i do którego każdy ma dostęp?

Jest to dla mnie bardzo ważny punkt odniesienia. Zwłaszcza jeśli chodzi o uwagę, jaką wszyscy uczestnicy-piszący zwracają na detal z własnego doświadczenia. Mogą to być obrazy pojedynczych zdarzeń, efekty obserwacji czy opisy postaci, ale także powidoki własnych wspomnień lub przeżyć. Do tego detal w znaczeniu materialnym, to znaczy wizerunek przedmiotu, codziennej czynności z nim związanej. W ten sposób rozumując, wiersz nigdy nie może się skończyć, ponieważ jest ściśle związany z czymś konkretnym, czymś empirycznie dostępnym. Nawet przefiltrowane przez wyobraźnię szczegóły wiersza odwołują się do jakiegoś punktu wyjścia, którym jest osobiste przeżycie, nasłuch lub ogląd, sen i tak dalej. W ogóle uważam, że poezja jest najciekawsza, gdy zajmuje się właśnie takim zapisem codzienności. Nawet taka poezja, która zmierza gdzieś dalej, głębiej, w stronę metafizyki, jest filozoficznym minitraktatem, zawsze będzie opierała się na drobnym punkcie wyjścia. Jolanta Brach-Czaina w słynnych „Szczelinach istnienia” czyni szereg uwag ważnych także w kontekście poezji. Gdy pisze o podstawowych czynnościach i przedmiotach, takich jak krzątanie się po domu, układanie pościeli, jak próba zdążenia na autobus, lecz także o wielkich sprawach, takich jak wiara, Bóg, sens życia, odwołuje się do tych samych, szczegółowych, przede wszystkim bardzo zwykłych i dostępnych każdemu odniesień. Brach-Czaina mówi o krzątactwie jako podstawowej czynności każdego człowieka, który niezależnie od tego, czy jest filozofem, czy choćby rolnikiem, czy jest wykształcony, czy nie, czy pracuje fizycznie, czy intelektualnie, czy robi w swoim życiu rzeczy szalone, czy zupełnie zwyczajne – i tak krząta się przy codziennych pracach. Sprząta, wstaje z łóżka, zasypia, wychodzi z psem, kupuje bułki w sklepie. Dla mnie poezja jest właśnie takim krzątaniem się. Jest definicją krzątactwa, a samo krzątactwo, jak pisze Brach-Czaina, jest czymś niekończącym się, prawda? To raczej dopisywanie kolejnych rozdziałów złożonych z codziennych czynności, z małych wydarzeń, małych obserwacji, małych przeżyć, małych dramatów. Jest po prostu pewnym ogólnym systemem naszego życia – czymś, do czego się przyzwyczajamy, ale czemu nie poświęcamy należytej uwagi.

W związku z tym twórczość kolektywno-procesualna i eksperymenty takie jak „Dwu-wers” są doskonałym przykładem poezji-krzątactwa. Każdy z nas bierze w niej udział w swoim codziennym rytmie, dopisując kolejne rozdziały do codziennej działalności, codziennego bycia w świecie. Wiersz, poezja w ogóle, nie jest niczym skamieniałym, zamkniętym, skończonym. Sam fakt, że narasta w stopniowym, procesualnym trybie, że jest zapisem obserwacji, opowiedzianych jednak bardzo różnymi językami, stylistykami, sposobami pisania – właśnie to wydaje się, z jednej strony, spełnianiem codziennego rytuału, a z drugiej, jest próbą zajrzenia pod podszewkę codzienności za pomocą bardzo zróżnicowanych środków, rejestrujących przy tym najbardziej podstawowe doświadczenia.

J.P.: Cały projekt, mimo że kolektywny, prowadzony był zdalnie – o czym zadecydowały oczywiście warunki pandemiczne. Na chwilę odbijając od tematu „Dwu-wersu”: czujesz, że pandemia zmieniła coś istotnego w Twoim życiu? Ma jakiś wpływ – bezpośredni lub pośredni – na to, co piszesz i o czym piszesz?

I tak, i nie. Z jednej strony nie odczułem mocno, by pandemia w ewidentny sposób przeniosła się do moich tekstów bądź na mnie oddziałała. Innymi słowy, ten pandemiczny wątek nie przenika do moich tekstów wprost. Z drugiej strony, moi znajomi chorują, chorowali, a niektórzy niestety nie wygrali z chorobą. Cały świat zmaga się z epidemią. Ta sytuacja wpłynęła raczej na myślenie o bardziej ogólnym charakterze, powiedzmy: na refleksję o świecie. Być może dlatego najnowszy tomik, „Krwotoki i wiewiórki”, ma znacznie mniej surrealistyczny wydźwięk, a w większym stopniu jest po prostu opowieścią o współczesności. Korzysta oczywiście z rozmaitych formalnych zabiegów, ale jednak perspektywa jest całościowa, mimo że pojawia się tutaj chęć złapania chwili, chęć opowiedzenia o tu i teraz. Wydaje mi się bowiem, że żyjemy w momencie przełomowym dla świata. Nie wiemy, czy będziemy świadkami kolejnych tego rodzaju katastrof, czy zawsze będziemy spóźnieni o krok w stosunku do narastających zagrożeń. Chciałem zastanowić się, czy można opowiedzieć spójną historię o dzisiejszej sytuacji, używając środków, które nie są oczywiste, bezpośrednie, jasne. Mamy więc do czynienia z literaturą kreacyjną, korzystającą wprawdzie z indywidualnych doświadczeń, lecz po obróbce formalnej. Dlatego pandemii jako takiej w tomiku nie ma.

A.G.: Analizując „Dziewięć dni w ścianie”, można zobaczyć pewne przebłyski pandemii. Nie chodzi jednak wyłącznie o bezpośrednie sygnały, namacalne znaki, ale także o – być może nawet ciekawszy – wątek pośredni: o rekwizyty. Przedmioty, rzeczy, które dostrzegane są wtedy, gdy codzienność ze stanu „normalnego” przechodzi w stan „wyjątkowy”. W naszym wierszu „dwuwersowym” rola rekwizytów również okazała się ważna. Wspominam jednak o przedmiotach, bo pandemia – takie przynajmniej mam wrażenie – zmieniła nasze podejście do nich. Nagle widzimy te rzeczy, które wcześniej były jakby „wtopione” w krajobraz i niezauważane. Pandemia sprawiła, że zaczęliśmy żyć intensywniej w otoczeniu tych wszystkich rekwizytów wokół nas.

To prawda. Zgodzę się z tym.

A.G.: Być może dlatego zaczęliśmy teraz zauważać, że biurko, przy którym siedzimy, ma konkretny wymiar, kształt, fakturę, bo siedzimy przy tym biurku już drugi rok. Może zatem te powiązania – między twoją twórczością a pandemią – są bardziej złożone?

Nie jesteś pierwszą osobą, która zwraca na to uwagę, bo znajomi nagle wracają do moich tekstów, mówiąc: „To ty wykrakałeś! Tę pandemię! Bo pisałeś o wirusach, które gdzieś się pojawiają…” – i nawet cytowali bezpośrednie fragmenty choćby „Dziewięciu dni w ścianie”, gdzie piszę o wirusie ASF. Oczywiście, zdolności prorocze bywają niespecjalnie przyjemne… Ale czy w moim własnym doświadczeniu jest tak, że więcej uwagi poświęcam tym rzeczom, które były pomijane, spychane na margines, niezauważane w codziennej rutynie? Chyba nie. Akurat tu niewiele się zmieniło. Spędzam w domu tyle samo czasu co wcześniej. Staram się utrzymywać rytm wyjazdowo-rowerowo-górski, a w czasie pandemii nawet częściej wychodziłem z domu, niż bywało to wcześniej. W związku z tym moje doświadczenie jest wręcz odwrotne do doświadczeń innych osób.

fot. Maciej Kaczyński | Centrum Kultury ZAMEK w Poznaniu

A.G.: Zarysowałeś wcześniej bardzo ciekawy kontekst krzątania i poezji jako krzątactwa. Po naszych warsztatach zadałeś także nieobowiązkową „pracę domową”, która polegała na napisaniu samodzielnie własnego wiersza na podstawie dowolnego dwuwersu. Czy wiersze, które w ten sposób powstały, również moglibyśmy opisać w kategoriach krzątactwa? Były to konkretnie „Tatuaż”, „Mieszkanie numer 8” oraz „Reinkarnacja”.

Bardzo podobały mi się te teksty. Szczególnie „Mieszkanie numer 8” Uli Sikory. Jest w nim to, co lubię: element codzienności, który jednocześnie odsyła nas do rozległych myśli na temat kondycji człowieka, relacji międzyludzkich i tak dalej. Pojawiają się guziki, swetry, okna, mycie okien i wszystkie zjawiska, które by się wpasowywały w rytm krzątania. Mamy też odświętny balkon, na którym zjawia się nagle matcha latte, „Czyszak szuka” i rzeczy, które stanowią swoisty wyłom w tradycyjnym myśleniu o codzienności, a jednocześnie stają się nową codziennością. Do tego czają się tu znacznie bardziej skomplikowane metafory i pod ich płaszczykiem wydarza się nowa jakość. Podobnie w „Tatuażu”: oczywiście jest on wierszem bardziej skompresowanym, ale widać tu chęć budowania historii na bazie fragmentów użytych wcześniej. Mamy artefakty i obserwacje codzienności, ale też odniesienia do stanu ducha, rozważań na temat sensu życia, nawet w pesymistycznych wizjach. Podoba mi się też jak Ty, Olu, wplotłaś w swój tekst właśnie te użyte wcześniej fragmenty. W intuicyjny sposób owe fragmenty są wkomponowane w całość, ale inaczej niż można było założyć: są gdzieś w środku, pomiędzy różnymi wizjami codzienności, pomiędzy elementami trwałymi, materialnymi, dotykalnymi a pierwiastkiem metaforycznym, metaforyczno-senno-onirycznym. To ciągłe kursowanie jest produktywne, dlatego że nie mamy statecznego, martwo-biernego obrazu, tylko, przeciwnie, wszystko żyje niejednorodne i niejasne: mięsny las, mury, które odmawiały godzinki i tak dalej. We wszystkich tekstach widać zdolność do konstruowania swoich własnych języków, także na bazie języków już wypróbowanych, co jest oczywiście trudniejsze, lecz daje nam przywilej narzucenia sobie pewnych ram i w tych ramach pisania.

A.G.: Mówiliśmy nieco o Twojej poezji, mówiliśmy o wierszu wspólnym i o wierszach indywidualnych… Łącząc zatem wątki i przedłużając poprzednie pytanie: dostrzegasz jakieś punkty wspólne między wierszem uczestniczącym, wierszami uczestników a swoją poezją? I dlaczego jako punkt odbicia dla naszego wiersza uczestniczącego wybrałeś ze swojego tomu „Rok ósmy”?

Pierwszą narzucającą się kwestią jest kolażowość „Dwuwersu”. Jest ona bliska moim tekstom chociażby z „Dziewięciu dni w ścianie”. Ponadto „Dwuwers” to proces, który nigdy się nie kończy. Teksty z tego tomu traktuję podobnie. W moich prozach obecna jest także mieszanka rozmaitych języków i perspektyw. Właściwie w każdym tekście dokonuje się synteza wielu różnych stylów: języka mówionego i reporterskiego; kawałków onirycznych z bardziej realistycznymi; koncentracja na przedmiocie i na zdarzeniach o charakterze ogólnym.  W związku z tym można powiedzieć, że wiersz „Dwuwersowy” wygląda wręcz jak moje teksty. Oczywiście pisałem je w trochę innej formule, bo wspólnie posiłkowaliśmy się formułą wierszową, natomiast moje teksty z „Dziewięciu dni w ścianie” to jednak przykład prozy poetyckiej. Natomiast jeśli chodzi o mój tekst „Rok ósmy”, to po prostu bardzo go lubię. W ogóle lubię tę książkę.

Twórcy często odżegnują się od tego, że lubią swoje teksty. Aktorzy nie oglądają filmów ze swoim udziałem. Ludzie piszący nie lubią czytać swoich tekstów. A ja to lubię! Dodatkowo ta książka jest dla mnie szczególnie istotna. Zawsze taką książkę chciałem przeczytać, ale po prostu jej nie było. W związku z tym stwierdziłem, że sam ją napiszę – i udało się. Bardzo mi się podoba, a „Rok ósmy” podoba mi się szczególnie. Tekst jest reminiscencją spaceru po peryferyjnej dzielnicy Krakowa, gdzie działy się dziwne rzeczy i gdzie widziałem niejasne kolażowe struktury, które przypomniały mi wydarzenia z historii. Jednocześnie wszystko to wyglądało jak karykaturalny świat z pogranicza kabaretu, jakichś dziwacznych, absurdalnych, nonsensownych komedii, surrealistycznej wizji, w której wszystko się może zdarzyć. Obraz, który wtedy zapamiętałem, zlepił się z reminiscencją programów z dzieciństwa typu „Domowe przedszkole”, a to wszystko wytworzyło ostatecznie senny świat, rządzący się swoimi prawami. Istnieją takie sny, które są mieszaniną wspomnień, projekcji przyszłości, kontekstów, obserwacji czy doświadczeń: zaczynają one żyć własnym życiem. Bardzo to lubię i bardzo lubię czytać teksty, które nie boją się pewnego „przeładowania”. „Rok ósmy” jest chyba dobrym przykładem takiego nadmiaru, nadwyżkowego łączenia rozproszonych elementów, bycia na pograniczu poetyk i języków, ocierania się o absurdalny humor. Przyznam, że gdy pisałem tę opowieść, bardzo mnie śmieszyła. Potem, gdy ją czytałem, śmieszyła mnie nadal. Na szczęście śmieszy też innych. Chciałem zbudować taki model lekturowy, który pozwala czytelnikowi poczuć się w świecie „Dziewięciu dni w ścianie” trochę jak w zwariowanym śnie.

A.G.: Mam nadzieję, że będzie jeszcze okazja spotkać się gdzieś pomiędzy wersami, w jakimś dwuwersie, w lekturze, a być może gdzie indziej, ot, choćby na rowerze lub na górskim szlaku! Dziękujemy Ci za rozmowę.

Ja również dziękuję i też mam taką nadzieję.


 

Ula Sikora

Mieszkanie numer osiem

Filcowe kapcie i wyschnięta cytryna pokrojona w plastry na talerzyku z brązowego szkła,
zimna herbata, którą ktoś zrobił i zniknął.
Mieszkanie numer osiem nigdy nie było bardziej ciemne. Odkąd się tu wprowadziliśmy, ani razu nie umyliśmy okien –
może nasze intencje nigdy nie były czyste.
Poduszki w sypialni wgniecione ciszą.
Twój sweter przerzucony przez oparcie mojego krzesła. Obiecałem, że przyszyję ci guzik i zapomniałem o tym.
Może gdybym pamiętał
I balkon, zawsze balkon, na którym rano jedliśmy szakszukę z kolendrą
piłeś swoje matcha latte, na które mówiłeś trawoszejki
a potem nigdy nie zmywałeś i szklanki zasychały mchem.
Teraz wiem –
Byłem twój, kiedy patrzyliśmy na małe historie piątego piętra
zza rowerów i donic pełnych sukulentów, których nie da się zabić.
(Podobno rosną najlepiej, kiedy się o nich zapomni.)

 

Aleksandra Górecka

Reinkarnacja

całości się nie ufa
całość nie posiada konturów
zawsze tworzyła rozpadlinę
a przecież w czwartym wymiarze/ wystarczyło otworzyć drzwi
graliśmy w kości, później znajdowaliśmy je zakopane
pod cienką warstwą pyłu i piachu
mierzyliśmy poszarpane krzywizny w głowach naszych przyjaciół
w świetle lamp filujących świat wyglądał inaczej kiedy patrzyliśmy na
te wszystkie małe historie
modliliśmy się do logicznych konsekwencji
przy sobie cichy szum liścia
skrzypiące runo leśne winne jezioro mięsny
las niepodzielny porządek
stał tam wtedy dom na skraju senności
siadał na gałęziach ludzkiego pojęcia
przechodził
wiedząc że zawsze istnieje optymalne kolorowanie
poprosiłem o jedno ale wziąłem oba
słowo to jedno ale (dwa to nie słowa)
(zaznacz wszystkie poprawne odpowiedzi)
i choć żadne jego wierzchołki nie były sąsiednie
kiedy odrapane mury odmawiały godzinki
w popielatym od słońca ogródku
mieliśmy (co do tego) rozłączne skojarzenia
byliśmy jego świadkami i nic tam już nie ma

 

Magdalena Jurczak

Tatuaż

Życiowe motto oplecione kłamstwem
Tarcza z tatuaży, tych posiadanych i w planach
Uśmiech przed łzami i strach za podnieceniem
Krwista plama rozlana po podłodze
W żołądku garść tabletek i whisky
Zimne ciało opuszczone przez ducha
Za którym nikt nie zatęskni