Wszystkie […] propozycje skrócenia czasu pracy łączy przekonanie, że na dłuższą metę taka zmiana miałaby korzystne skutki dla całego społeczeństwa. Z trzech powodów.
Mamy coraz więcej danych, które pokazują, że długie godziny pracy szkodzą naszemu zdrowiu. Jedno z największych badań na ten temat zostało opublikowane w 2021 roku przez Międzynarodową Organizację Zdrowia i Międzynarodową Organizację Pracy23. Oto najważniejsze wnioski:
Jedna z pierwszych wątpliwości, jaka może się nasunąć w związku z tymi badaniami, brzmi następująco: skoro wszystkie wymienione ryzyka dotyczą pracy przez 55 godzin i więcej tygodniowo, to w jaki sposób miałyby być one argumentem za skróceniem czterdziestogodzinnego tygodnia pracy? Chodzi o wytyczanie trendów społecznych i kulturowych. Nawet tam, gdzie obowiązuje czterdziestogodzinny tydzień pracy, ludzie pracują często dłużej. Z różnych powodów, czasem chcą po prostu dorobić, a czasem robią to ze względu na presję: ze strony pracodawców, społeczeństwa czy wywieraną na samych siebie. Gdybyśmy przyjęli, powiedzmy, trzydziestogodzinny tydzień pracy, bez obniżki wynagrodzenia, a każda dodatkowa godzina musiałaby być płatna, to zarówno zatrudniający, jak i zatrudniani odczuwaliby mniejszą potrzebę bądź presję, by praca trwała 55 godzin tygodniowo lub więcej. W ten sposób zmiana przepisów prowadziłaby do zmiany kulturowych nawyków.
Walka z kulturą harówki może ocalać życie i zdrowie w jeszcze inny sposób. Jak zauważa redakcja „New York Timesa”, przepracowanie prowadzi często do fatalnych w skutkach błędów:
W ciągu ostatnich lat mieliśmy przykłady z całego świata, że problem przepracowania jest realny. Zmęczenie zostało uznane za jeden z czynników prowadzących do katastrof przemysłowych, takich jak eksplozja rafinerii ropy naftowej BP w Texas City z 2005 roku czy wypadek jądrowy na Three Mile Island. W Japonii długie godziny pracy są tak powszechne, że „karoshi”, tłumaczone jako „śmierć z przepracowania”, jest prawnie uznaną przyczyną śmierci[1].
Społeczeństwo przepracowane to społeczeństwo zestresowane i obarczone ryzykiem błędów, których dałoby się łatwo uniknąć.
Im krócej pracujemy, tym więcej – a przede wszystkim lepiej – robimy. Absurd? Coraz więcej badań dowodzi, że niekoniecznie. Im bardziej jesteśmy zmęczeni, tym bardziej spada wydajność naszej pracy. „Nie da się utrzymać energii nieprzerwanie przez osiem godzin. Trudno sprawić, żeby ludzie byli skupieni przez tak długi czas. A to prowadzi do spadku ich wydajności” – tłumaczy John Trougakos, profesor zarządzania z University of Toronto.
W latach 2015–2019 Islandczycy przeprowadzili szeroko zakrojone badania, które potwierdzają tę argumentację. Sprawdzono, jaki będzie skutek zredukowania godzin pracy z 40 do 36 tygodniowo (bez zmiany wynagrodzenia). Analizie poddano 2,5 tysiąca pracowników. Wyniki? Jak czytamy w podsumowaniu raportu: „Wydajność i zakres dostarczanych usług pozostały takie same lub poprawiły się w większości badanych miejsc pracy”[2]. Co więcej, „samopoczucie pracowników poprawiło się pod wieloma względami: od poziomu stresu i doświadczenie wypalenia, po zdrowie i równowagę między życiem zawodowym a prywatnym”. Wyniki tych badań zmotywowały islandzkie związki zawodowe do zawalczenia o krótsze godziny pracy w całym kraju. Dzięki temu 86 procentom pracowników zredukowano godziny pracy lub przyznano prawo do takiej redukcji.
Inne kraje też zaczęły eksperymentować z krótszym tygodniem pracy. W 2021 roku rząd Hiszpani zgodził się na sfinansowanie programu, w którym część przedsiębiorstw zezwoli swoim pracownikom na pracę tylko cztery dni (32 godziny) w tygodniu zamiast standardowych pięciu[3] .
Lewicowa partia Más País, która zaproponowała przeprowadzenie tego eksperymentu, chce nim objąć około 200 firm i od 3 do 6 tysięcy pracowników. Nowa Zelandia nie zdecydowała się jeszcze na przeprowadzenie finansowanego przez państwo eksperymentu, ale Jacinda Ardern, premierka kraju, oficjalnie zachęca firmy do wypróbowania modelu z krótszym tygodniem pracy[4].
W różnych miejscach świata pojedyncze przedsiębiorstwa decydują się na podobne eksperymenty same z siebie. Primary, sprzedawca odzieży dziecięcej z USA, postanowił w 2020 roku skrócić tydzień pracy do czterech dni. Początkowo miało to być rozwiązanie tymczasowe – jako remedium na stres i wypalenie związane z szalejącą pandemią COVID-19. Ale zarówno osoby zarządzające firmą, jak i sami pracownicy byli tak zadowoleni z tego rozwiązania, że w grudniu tego samego roku przyjęli je na stałe[5].
Niektórzy twierdzą, że tak naprawdę wiele firm czy urzędów mogłoby niemal natychmiast przejść na krótszy tydzień pracy, bo i tak dotychczasowe rozwiązania są do pewnego stopnia fikcją – ludzie niby pracują pięć dni, 40 godzin w tygodniu lub więcej, ale tak naprawdę nie wszystkie te godziny są produktywne. „Parafrazując Williama Gibsona, dla dużej części firm czterodniowy tydzień pracy już tu jest. Został tylko pogrzebany pod gruzami przestarzałych praktyk i niepotrzebnych spotkań. Gdy usuniesz te rzeczy, okazuje się, że czterodniowy tydzień jest w zasięgu ręki”[6] – przekonuje Alex Soojung-Kim Pang, autor książki Shorter: Work Better, Smarter, and Less – Here’s How [Krócej: pracuj lepiej, mądrzej i mniej – oto jak to zrobić].
Za dyskusją o skróceniu czasu pracy stoi też pragnienie zwrócenia uwagi na szerszy problem. Część osób argumentuje, że musimy przestać traktować pracę czysto mechanicznie, na zasadzie „im więcej, tym lepiej”, a zamiast tego zacząć zwracać większą uwagę na jej sens – co wnosi do społeczeństw a i jaki ma wpływ na ludzi, którzy ją wykonują. Ostatnio coraz częściej mówi się o zjawisku bezsensownych prac. David Graeber, który napisał książkę na ten temat, definiuje je roboczo następująco: „Praca bez sensu to forma regularnie płatnego zatrudnienia, której kompletna bezcelowość, zbędność bądź szkodliwość jest tak rażąca, że nawet zatrudniony nie jest w stanie uzasadnić jej istnienia, mimo że – w związku z warunkami swojego zatrudnienia – czuje się zobowiązany udawać, że jest inaczej”[7].
Punkt wyjścia Graebera jest prosty: wielu mieszkańców krajów rozwiniętych ma poczucie, że wykonują bezsensowne prace. Przytacza on wyniki jednego z badań przeprowadzonych wśród brytyjskich pracowników. Na pytanie: „Czy twoja praca daje światu coś sensownego?”, aż 37 procent odpowiedziało: „Nie”[8]. Ankieta dotyczyła trochę czegoś innego niż bezsensowne prace w rozumieniu Graebera. Można mieć poczucie, że nasza praca nie daje światu nic sensownego (pytanie z ankiety), a jednocześnie potrafić uzasadnić jej cel w ramach danej firmy czy organizacji (problem poruszany w książce Graebera). Niemniej amerykański antropolog uważa, że tego typu wyniki powinny nam przynajmniej dać do myślenia i uczulić nas na to, że z pracą w społeczeństw ach krajów rozwiniętych dzieje się coś niepokojącego.
Graeber podczas pisania swojej książki zaczął się przyglądać dokładniej temu, czemu ludzie traktują swoje prace jako bezsensowne. Szukał dostępnych relacji, ale i zachęcał, by do niego w tej sprawie pisano. Okazało się, że całkiem sporo osób uważa, że ich praca nie ma żadnego celu. Byli to ludzie zatrudnieni zarówno w publicznych instytucjach, jak i prywatnych firmach – na źle, średnio i dobrze płatnych posadach.
W celu uporządkowania bogatego materiału Graeber podzielił bezsensowne prace na kilka kategorii. Jedną z nich są „łatacze”: pracownicy zajmujący się naprawianiem na bieżąco usterek, które można by zlikwidować raz a dobrze, ale z jakiegoś powodu brak ku temu woli. Czasami powodem jest to, że usterki wywołuje osoba zajmująca wysoką pozycję w danej firmie czy instytucji i nikt nie ma odwagi, władzy bądź chęci temu zaradzić. „Miałam jeden obowiązek: czuwać nad skrzynką mailową, do której za pośrednictwem określonego formularza spływały zgłoszenia od pracowników firmy z prośbą o pomoc techniczną – moim zadaniem było kopiować i przeklejać je do innego formularza” – pisała pewna kobieta do Graebera, opisując typową pracę łatacza[9]. Konieczność ręcznego przeklejania danych z formularza do formularza dałoby się łatwo wyeliminować, firma stosowała nawet wcześniej takie rozwiązanie, ale wycofano je z powodu konfliktu między dwójką menadżerów. Innym bezsensownym stanowiskiem są „odhaczacze”. „Moim głównym zadaniem było rozmawianie z pensjonariuszami i wypełnianie formularza zajęć rekreacyjnych, w których wpisywałam ich preferencje. Dane z formularza były następnie przenoszone do komputera i czym prędzej zapominane na wieczność”[10] – opisywała Graeberowi inna osoba.
Jeśli weźmiemy każdą taką relację z osobna, można je potraktować jako opis szczególnych przypadków. Wśród milionów stanowisk zdarzą się od czasu do czasu takie, które w wyniku biurokratycznego bajzlu, niekompetencji pracodawców lub jeszcze innych przyczyn są bezsensowne. Graeber uważa jednak, że wszystkie te opisy składają się na szersze zjawisko, a niemal każda osoba potrafi podać z własnego doświadczenia przykład, gdy musiała zrobić coś, z czego nie było żadnego pożytku. To rodzi pytanie: dlaczego się na to godzimy? Czy tego typu sytuacje nie stoją w konflikcie z nakazem wydajności, którym przesiąknięta jest kapitalistyczna kultura? W niektórych sytuacjach hołdujemy temu nakazowi aż do przesady, a jednocześnie godzimy się jako społeczeństwo na istnienie stanowisk i obowiązków, które są marnotrawstwem czasu i energii.
Żeby rozwiązać tę zagadkę, musimy sobie uzmysłowić, że praca we współczesnych społeczeństwach kapitalistycznych stała się częścią naszej tożsamości. „Nieprzypadkowo, kiedy staramy się wybadać osobę, którą dopiero co poznaliśmy na jakimś spotkaniu towarzyskim, najpierw pytamy ją o jej pracę i na podstawie odpowiedzi wyciągamy relatywnie rzetelne wnioski na temat jej poglądów politycznych, stylu życia, a nawet pochodzenia” – zauważa antropolog James Suzman[11]. A skoro praca jest częścią tożsamości, to często staje się też głównym powodem do dumy lub wstydu. Ta duma może wynikać z różnych przyczyn – rodzaju stanowiska, zarobków, wpływu na społeczeństwo – ale też z samego faktu wykonywania ciężkiej i długiej pracy. Kiedy nacisk zostaje położony na tę ostatnią kwestię, powstaje trend społeczny, w ramach którego pracowitość staje się jedną z naczelnych cnót, a ludzie są zachęcani lub wręcz dyscyplinowani do jej pielęgnowania. W takim społeczeństwie popularnością cieszą się hasła w rodzaju „trzeba uczyć szacunku do pracy” lub „praca kształtuje charakter”. Jeśli zabrnie ono dostatecznie daleko w ty m sposobie myślenia, pracowanie zaczyna być traktowane jako cel sam w sobie. Nieważne, czy dana praca ma sens i czy społeczeństwo ma z niej pożytek, ważne, by ludzie dowodzili sobie nawzajem, że są zdolni do harówki.
Polska nie jest wolna od tego trendu. Można nawet zaryzykować tezę, że jesteśmy doskonałym przykładem traktowania ciężkiej pracy jako cnoty, bez względu na jej sens. Jarosław Górski określił to dosadnie: „Zapie*dalać bez sensu trzeba, tak, żeby było widać, że się zapie*dala, a kto nie zapie*dala bez sensu, tak, żeby było widać, ten nie jest godzien szacunku, uznania czy choćby empatii”[12]. Od czasu do czasu w polskich mediach i na portalach społecznościowych wybuchają dyskusje na ten temat. Zazwyczaj zapoczątkowane przez kogoś, kto uważa, że praca po kilkanaście godzin dziennie powinna być wzorem do naśladowania, a każdy, kto tego wzoru nie akceptuje, jest w jakimś sensie ułomny. Pod koniec 2021 roku taką debatę zapoczątkował znany prawnik Marcin Matczak, który pokpiwał z „młodej lewicy”, sugerując, że ta nie jest gotowa pracować 16 godzin dziennie.
Trend zachwalania ciężkiej i długiej pracy jest kłopotliwy z kilku powodów. Raz, że lekceważy wspomniane argumenty zdrowotne i wydajnościowe związane ze zbyt długim czasem pracy. Dwa, paradoksalnie spycha na margines debaty publicznej duże grupy ludzi, które pracują ciężko i długo.
Dyskusja wywołana przez Matczaka jest dobrym przykładem tego drugiego problemu. Mówiąc o ciężkiej pracy, podał jako przykład siebie samego – znanego prawnika, który wdrapał się na szczyt dzięki harówce. Ta dyskusja właśnie tak zazwyczaj wygląda: ktoś, kto odniósł sukces, tłumaczy, że to dzięki ciężkiej pracy, często sugerując, że ludzie, którym się nie udało, najwyraźniej musieli się obijać. Takie postawienie sprawy nie uwzględnia wszystkich tych osób, a jest ich dużo, które wprawdzie ciężko pracują, lecz nie są doceniane – ani finansowo, ani choćby symbolicznie. W Polsce są to na przykład pielęgniarki czy osoby pracujące w ratownictwie medycznym. Nie dość, że wykonują pracę trudną, to jeszcze pożyteczną społecznie, ale nie przekłada się to na ich sukces. Rutger Bregman uważa, że to jeden z największych paradoksów naszych społeczeństw, bardziej cenimy przesuwaczy bogactwa (na przykład wziętych prawników specjalizujących się w sporach korporacyjnych) niż twórców podstaw naszego dobrobytu, na przykład osoby wykonujące niewdzięczne prace fizyczne[13]. Było to widać w trakcie pandemii, gdy duża część społeczeństwa została w domach, ale część musiała z narażeniem zdrowia i życia nadal pracować „na zewnątrz”, by zapobiec zawaleniu się fundamentów naszego społeczeństwa. Dla przedstawicieli takich grup społecznych byłoby zdecydowanie lepiej, gdybyśmy mniej dyskutowali o „nauce szacunku do pracy”, a częściej o tym, jak zapewnić godne warunki pracy i życia ludziom, których jako społeczeństwo potrzebujemy.
Zwolennicy krótszego czasu pracy mają nadzieję, że przeforsowanie tego pomysłu – a nawet sama debata na ten temat – doprowadzą do ogólnej zmiany priorytetów. Zamiast gloryfikować każdą ciężką pracę, zaczniemy kłaść większy nacisk na jej sens. Zarówno ten osobisty (czy dana osoba ma poczucie celowości podczas wykonywania obowiązków przewidzianych w ramach jej stanowiska), jak i społeczny (czy dana praca jest pożyteczna dla społeczeństwa).