W „Saint Maud”, precyzyjnym psychologicznym horrorze i pełnometrażowym debiucie Rose Glass, świeżo nawrócona na katolicyzm tytułowa bohaterka opiekuje się umierającą na raka artystką. Podopieczna budzi w niej irytację – drażnią ją jej queerowa zmysłowość, konfrontacyjność ocierająca się o okrucieństwo i głośne imprezy, którymi – jak na złość – Amanda żegna się z życiem. Zarazem kobieta wywołuje u Maud fascynację. Choć pielęgniarka i choreografka odbijają się od siebie, chwilami nić porozumienia wydaje się możliwa – jedna i druga może pochwalić się wyostrzoną świadomością własnego ciała.
Zmysłowa fascynacja jako pole walki o dominację to wątek, który wybrzmiewał już w studenckich krótkich metrażach Glass. W swoim pierwszym filmie, „Moths”, twórczyni opowiadała o erotycznej grze o uwagę, tyleż ekscytującej, co niepokojącej (bo rozgrywającej się przez ścianę między młodą dziewczyną i starszym od niej mężczyzną). W „Room 55” pojawił się ten sam rodzaj uduchowienia idącego od bólu do ekstazy, który zostanie rozwinięty w „Saint Maud” i „Love Lies Bleeding” – protagonistce, spiętej prezenterce kulinarnej, natknięcie się na orgię w przydrożnym motelu przynosiło przewartościowanie pragnień. W finale jej ciało pozostaje usztywnione, tym razem jednak związanie przynosi wolność, oswobodzenie się z konwenansów i cudzych oczekiwań.
Nadmierne intelektualizowanie było zresztą jednym z zarzutów wobec (generalnie dobrze przyjętego) „Saint Maud”. „Love Lies Bleeding” zrywa z uporządkowaniem, o seksualności opowiadając nie poprzez teorię, a pot, brud i chaos. W rozmowie z Mateuszem Demskim reżyserka stwierdziła: „Kiedy pisałyśmy ten film z Weroniką Tofilską [reżyserką czterech z siedmiu odcinków głośnego netfliksowego „Reniferka” – przyp. K.G.], chciałyśmy, by nasze bohaterki robiły te wszystkie głupie i gówniane rzeczy, na jakie wiele postaci męskich może sobie pozwolić w kinie. Niech będą skrajnie niepoprawne, niezdarne, nieodpowiedzialne, czasami wręcz podłe i brutalne – to był nasz cel”. I faktycznie, w zestawieniu z poprzednim filmem Glass scenariusz „Love Lies Bleeding” można uznać za nieco niechlujny, a bohaterki za zbyt enigmatyczne. W tym szaleństwie jest jednak metoda.
Choć odmienna formalnie (i mniej nihilistyczna) od „Saint Maud”, „Love Lies Bleeding” to kolejna w dorobku reżyserki opowieść o miłości, która ma potencjał, by wypełniać, więzić i dusić. Dla Lou, wrośniętej w rodzinną mieścinę pracowniczki siłowni, życie to pasmo uzależnień – od palenia, które nieskutecznie rzuca, od ojca-gangstera i jego pieniędzy, od siostry, uwikłanej w relację z przemocowym partnerem. Jackie zdaje się jej całkowitym przeciwieństwem: wali prosto w zęby, ucieka, adaptuje się. W dzieciństwie gnębiona za nadwagę, z czasem wyklęta przez adopcyjną rodzinę, w życiu Lou pojawia się jak istota z innej planety – czupurna, aktywna i piękna. Ma jeden cel: zrobić dobre wrażenie na konkursie kulturystyki – a potem zobaczymy.
Dynamika ta z czasem ulegnie rozchwianiu, niemniej w punkcie wyjścia mamy dwie młode kobiety, które pragną bliskości. W dusznym klimacie miasta, w którym wszyscy się znają, chęć zachowania (lub oddania) kontroli nabiera głębszego wymiaru. Romans bohaterek zaczyna się boleśnie – od wymiany ciosów z natrętnymi osiłkami – i pozostaje cudownie kłujący. Lata wykluczenia zrobiły jednak swoje, nieufność trudno wyłączyć, nawet w seksie czaić się może transakcja; gdy pojawiają się pierwsze napięcia, Lou kłóci się brzydko i napastliwie, a Jackie nie pozostaje jej dłużna.
Na sukces filmu pracuje nietypowy urok pary bohaterek. Kristen Stewart – w postrzępionym mullecie, z podkrążonymi oczami, jakimś cudem na równi znerwicowana i wyluzowana – coraz śmielej afirmuje własną queerowość, zarówno na ekranie, jak i poza nim. Dość powiedzieć, że premiera „Love Lies Bleeding” została sprzężona z viralową, pełną erotyzmu sesją dla magazynu „Rolling Stone”, a skrawki zza kulis (jak nagranie, na którym aktorka podciąga się na drążku) zebrały na Tik Toku tłum fanek. Nie mniej elektryzująca jest Katy O’Brian (ekskulturystka i sportowczyni, dotychczasowo kojarzona z drobnych ról w kinie superbohaterskim), tutaj stylizowana na Lisę Lyon, postawną strongmankę z burzą ciemnych loków, która w latach 80. przecierała ścieżki innym fascynatkom bodybuildingu. Komercjalizacja queerowego seksapilu w głównym nurcie to przeciekawy temat na inną okazję; póki co zostańmy przy stwierdzeniu, że choć erotyka stanowi istotną składową „Love Lies Bleeding”, seksualność bohaterek jest, podobnie jak w innych realizacjach Glass, raczej przezroczysta niż szczegółowo tematyzowana. Sceny seksu są dosadne i sprośne, ale kamera prześlizguje się przez męskie spojrzenie, obejmuje inne detale, inne partie ciała. Wypada to immersyjnie, zaś przewrotne nawiązania do „Zmierzchu” sprawiają, że ”Love Lies Bleeding wydają się – pożyczając słowa od Stewart – ”the gayest fucking thing [you’ve ever seen in your life]”.
Kobiety wykraczające poza kanony urody czy społecznych oczekiwań przeważnie sklejały się z rolami potworzyc. Histeryczne wiedźmy, wredne hetery, wampirzyce o dwóch twarzach, oschłe matki, głodne życia nastolatki, pozbawione złudzeń seksworkerki, kobiety w kryzysie bezdomności, morderczynie i mścicielki – każde odstępstwo jest zagrożeniem, każde można zamknąć w stereotypie. W kontekście „Love Lies Bleeding” najoczywistszym skojarzeniem byłyby filmowe olbrzymki: nasterydowana superheroska She-Hulk czy poddana kosmicznemu promieniowaniu Nancy z B-klasowego „Ataku kobiety o 50 stopach wzrostu”. Zwłaszcza przypadek drugiej z wymienionych – alkoholiczki, której nikt nie wierzy, ofiary zachłannego męża i jego kochanki – kryje w sobie podobne, emancypacyjne tony.
Współczesna widownia coraz sprawniej dekoduje odmienność; coraz chętniej odnajdujemy w niej stłumione aspekty siebie. Odpowiedzią na tę tendencję była sekcja Trzecie Oko na tegorocznym festiwalu filmowym mBank Nowe Horyzonty, w ramach której „Love Lies Bleeding” sąsiadowało choćby z „Biednymi istotami” Yorgosa Lanthimosa – innym głośnym obrazem monstrualnej kobiecości.
Potworzyce doczekały się całego szeregu feministycznych reinterpretacji – między innymi za sprawą amerykańskiej filmoznawczyni Barbary Creed („The Monstrous-Feminine: Film, Feminism, Psychoanalysis” / Monstrualna kobiecość: Film, feminizm, psychoanaliza) czy francuskiej filozofki Hélène Cixous („Śmiech Meduzy”), dekonstruujących założenia psychoanalizy zanurzone głęboko w patriarchalnych wzorcach myślenia. Kolejne intelektualistki, artystki czy pisarki odzyskiwały dla nas monstery, dostrzegając ich potencjał emancypacyjny
– przypominała Ewa Szabłowska w tekście kuratorskim. Fizyczność nie musi być decydująca, jak wskazywała Sara Nowicka w towarzyszącym festiwalowi zinie, by popaść w niełaskę, wystarczy sprzeciwić się ojcu.
Love lies bleeding (szarłat zwisły, Amaranthus caudatus) to roślina o pluszowych, dramatycznie zwisających kwiatostanach, która wygląda tak, jakby przybyła na naszą planetę z kosmosu. Pierwotnie zamierzony tytuł filmu – „Macho Sluts” – jeszcze dobitniej zapowiada pulpowy charakter tej historii i sterujących nią konfliktów. Jeśli więc wściekłość, to w skali niosącej śmierć i zniszczenie, jeśli humor, to czarny, jeśli proza życia, to w całej swojej obskurze. Także przemoc mężczyzn wobec kobiet (i w odwecie kobiet wobec mężczyzn) jest poprowadzona na wysokich rejestrach; dość wspomnieć granego przez Eda Harrisa demonicznego patriarchę, który w przypływie furii rozbija szybkę terrarium, by schrupać żuka. Zabawowy aspekt filmu Glass, mnogość gatunkowych i popkulturowych nawiązań (od „Zagubionej autostrady” Davida Lyncha, przez wspomnianą już sagę „Zmierzch”, po kampowe „Female Trouble” Johna Watersa) nie tłumi impetu historii o braniu odpowiedzialności za swoje życie. Niedaleko pada jabłko od jabłoni, ale zawsze ma się jakiś wybór. Wybuchy gniewu można przekierować. Wtedy nie pozostanie nic, tylko rosnąć z miłości.