Lubię się zastanawiać ze studentami, co robi Superman, kiedy nie ratuje świata. Zwykle odpowiadają, że każdy ma prawo do własnego życia, jednak wątpliwości pojawiają się, gdy wchodzimy na pełen pułapek obszar utylitaryzmu i mówimy o kryteriach wyboru sytuacji, w którą nasz bohater ma się zaangażować. Kosztem czyjego życia i zdrowia Superman idzie z żoną do restauracji lub do kina?
Superbohaterowie z opartego na komiksie Gartha Ennisa i Daricka Robertsona serialu „The Boys” (Prime Video, 2019–) nie muszą sami mierzyć się z tego typu dylematami – za tymi zatrudnionymi przez największą zrzeszającą ich korporację, Vought, stoi sztab speców od PR-u, a ich działania są nieustannie konfrontowane ze słupkami sondażowymi. Zamiast zastanawiać się nad tym, jak pomóc, ważniejsze są pytania: „Czy mi się to opłaci? Jak zareagują na to moi fani? A jak akcjonariusze Vought?”. Większe zainteresowanie czy poparcie to kontrakty reklamowe, wystąpienia publiczne, filmy biograficzne, a nawet dedykowane show, jak rewie na lodzie. Większa obecność medialna bohatera to też większe zyski dla firmy. Jej flagowym produktem jest Siódemka – zespół bohaterów podległych najpotężniejszemu z nich, Homelanderowi (Antony Starr). Jego alias tłumaczony jest na polski jako „Ojczyznosław”, co znakomicie oddaje populistyczny charakter tej postaci.
Za nami już czwarty sezon serialu – poszerzony także przez animowaną antologię „Czyste zło” (2022) i spin-off „Gen V” (2023) – i wiemy, że centralna pozycja Homelandera w całym uniwersum pozostaje niezmienna. Ze wszystkich postaci jest on najbardziej nierzeczywistą. Zdaję sobie sprawę z tego, jak to brzmi w kontekście serialu o superbohaterach, ale nikt nie jest tak nieludzko, niemal archetypowo antybohaterem jak Homelander. Wśród towarzyszących mu najbardziej prominentnych członków Siódemki: Gwiezdnej (Erin Moriarty), Maeve (Dominique McElligott), Deepa (Chace Crawford), A-Traina (Jessie T. Usher) i Stormfront (Aya Cash) jako „dobre” można zakwalifikować jedynie dwie pierwsze. Stormfront to nazistka, A-Train to narkoman, a Deep to zwykły przydupas, gotowy zjeść przyjaciela (supermocą Deepa jest komunikacja z podwodnymi istotami, w pewnym momencie zaprzyjaźnia się z ośmiornicą – byle przypodobać się Homelanderowi). Za każdym razem, gdy superbohaterowie zrobią coś złego, po chwilowym smutku zakopują empatię coraz głębiej. Jak mówi były prezes Vought (Giancarlo Esposito), superbohaterowie są produktami. Ze względu na istniejący w nich jeszcze pierwiastek człowieczeństwa – w większości nieudanymi, co korporacja próbuje eliminować, pielęgnując ich socjopatyczne tendencje.
Początkowo Homelander traktowany jest przez obywateli, szczególnie tych z młodszego pokolenia, z podziwem należnym dużo szlachetniejszym bohaterom. Firma uzasadnia lub skutecznie przykrywa jego zbrodnie; zresztą, kiedy wychodzą one na jaw, przez niektórych obywateli są traktowane jako świadectwo siły ich ulubieńca, będącego ostatnim bastionem konserwatywnych wartości w ideologicznej (a często i zbrojnej) walce z libkami i lewakami. Taka legitymizacja oczywiście dowodzi silnej pozycji. Wymaga ona jednak nieustannego podtrzymywania. Stąd Homelander potajemnie wywołuje problemy, by następnie je publicznie, efektownie rozwiązywać. Tak jest kiedy podsuwa arabskim terrorystom zmieniający ich w superzłoczyńców Komponent V. Moment ten wyłapuje pojedyncza kamera monitoringu, dużo więcej natomiast zjawia się, by pokazać, jak amerykański heros znów ratuje świat. Na przestrzeni pierwszych dwóch sezonów Homelander traci poparcie, jednak odzyskuje je po pełnym frustracji przemówieniu, w którym stawia siebie ponad innymi. Ku zaskoczeniu wszystkich, w tym jego samego, biali mężczyźni z tak zwanego pasa rdzy – kiedyś centrum amerykańskiego przemysłu – dostrzegają w nim kogoś, kto daje wyraz ich frustracji i ponownie uczyni ich kraj wspaniałym. Make America Great Again.
Z czasem Vought całkowicie podporządkowuje się Homelanderowi, tak jak Partia Republikańska Donaldowi Trumpowi. Obydwaj są egoistyczni i próżni, jednak błędy Homelandera są przykrywane, a Trumpa uzasadniane – efekt tych działań pozostaje niezmienny. Różni ich ontologia: Homelander jawi się jako nadczłowiek (więc i przeciwstawienie się mu wydaje się czymś ponad ludzkie siły), a Trump, wbrew pojawiającym się po zamachu narracjom o boskości, jest tylko człowiekiem. Homelander od początku – o czym już pisałem – nie jest osobą (nawet w ramach świata przedstawionego), tylko już przerysowaną figurą uwikłaną w PR-owskie mechanizmy. Komiks, na którym oparty jest serial, powstał w reakcji na imperialną politykę George’a W. Busha, wersja Amazona odpowiada na kryzys tożsamościowy współczesnej Ameryki. Zamiast patrzeć poza granice kraju, zaglądamy do środka, bo policjant narodów musi najpierw posprzątać swoje podwórko. Za pomocą Homelandera twórcy serialu wykpiwają podstawowy nośnik amerykańskich wartości, nuklearną rodzinę. Niedojrzały superbohater wciąż szuka matki – symbolicznie pokazuje to jego rozsmakowanie w kobiecym mleku – i ojca, a syna kształtuje na swoje podobieństwo. To przerysowany samiec alfa, obiekt podziwu sfrustrowanych i zagubionych użytkowników social mediów, którzy za swoje niepowodzenia zawsze obwiniają innych. W czwartym sezonie wsparcie okazuje mu Petarda (Valorie Curry) – inspirowana Alexem Jonesem i podobnymi mu szurami superbohaterka, wchodząca w rolę potakiwaczki Homelandera w imię walki o duszę „prawdziwej” Ameryki.
Przeciwny biegun postrzegania kraju uosabiają Chłopaki – grupa osób mających dość hipokryzji Vought, egocentrycznych superbohaterów i polityków, którzy pozwalają im na więcej dla własnych korzyści. To rodzina z wyboru, coś znanego z komercyjnej i grzeczniejszej superbohaterskiej serii „Strażnicy Galaktyki” Marvela, jednak dużo bardziej realna, bo dużo bardziej popieprzona. Ma nie tylko problemy, ale też wady i przewiny. Jej trzon stanowią everyman Hughie (Jack Quaid) i stereotypowy dupek o złotym sercu, Butcher (Keith Urban). Chłopaki popełniają błędy, wątpią w słuszność swojego celu i nienawidzą siebie za kompromisy, na które muszą iść, by go osiągnąć. Nieliczni superbohaterowie mający dylematy moralne, zwykle odreagowują na słabszych. Chłopaki takiego przywileju nie mają, wątpliwe wydaje się, by z niego korzystali, biorąc pod uwagę wartości, jakimi się kierują – są nieskażeni kulturą korporacyjną, którą przesiąknięte jest całe Vought, a w domyśle – Ameryka Trumpa.
Zwolennicy czterdziestego piątego prezydenta Stanów Zjednoczonych lubią mówić, że jest biznesmenem i chce zarządzać krajem jak firmą. Ignorują jednak – celowo lub nie – to, że państwo nie jest prywatną firmą, a wspólnym dobrem. Trump jest przyzwyczajony, że kiedy coś zepsuje, ogłasza bankructwo i zostawia innych ze swoim bałaganem. Nie różni się w tym od Homelandera, który w nerwach współpracownikowi wyrwie flaki albo wyeliminuje niewinnych świadków swojego niepowodzenia (jak podczas niesławnego lotu 73), po czym oddeleguje odpowiednich ludzi, by zamietli wszystko pod dywan. To zadanie zwykle spada na Ashley (Colby Minifie), która kiedyś dumnie pozowała w koszulce z Che Guevarą, a w serialu zostaje prezeską Vought. Poznajemy ją jako specjalistkę od PR-u i widzimy, jak pnie się po szczeblach kariery, nie zyskując przy tym szacunku w oczach superbohaterów, za to stopniowo tracąc go wobec samej siebie. Nie zatrzymuje się, bo parcie do przodu jest zbyt głęboko zakorzenione przez kulturę, w której dorastała.
„The Boys” jest udaną satyrą na amerykańskie społeczeństwo ze względu na decyzję estetyczną: odrealnienie i przejaskrawienie prezentowanego świata. Skrawki człowieczeństwa, jakie znajdujemy pośród brutalności i wulgarności, tak bardzo tu nie pasują, tak wyraźnie kontrastują z otoczeniem, że aż bolą. Kwestią indywidualną jest to, czy wpływają na inne postrzeganie postaci, szczególnie wobec podawanej jako serialowa recepta na bunt maksymy: „Po prostu bądź człowiekiem”. W świecie, w którym każdy chce być superbohaterem, nie ma trudniejszego wyzwania.