„Cokolwiek robimy jako Sleater-Kinney, jest Sleater-Kinney” – powiedziała Carrie Brownstein w wywiadzie udzielonym Vulture przy okazji premiery pierwszego singla z „Path of Wellnes”. Truizm, ale wyjątkowo sensowny i adekwatny do sytuacji, mający zapewne w domyśle zamknąć usta twardogłowym fanom i krytykom, którzy oczekują od zespołu czegoś zgoła innego – jeszcze więcej tego samego. Czy naprawdę chcemy od nich kolejnych tras koncertowych, na których będą zwyczajnie odgrywać swoje stare kawałki? Koncertów, na których będą próbowały odtworzyć „The Woods” w swej całej hałaśliwej krasie? Chcemy je zamknąć w złotej klatce back stage’u i niebieskiej klatce przenośnej toalety? Czy naprawdę uważamy, że nie mają już nic do powiedzenia, w związku z czym wystarczy nam wymuszony uśmiech i machanie ręką ze średniej sceny alternatywnego festiwalu?
Wydaje się, że gitarzystki mają trochę inny pomysł na funkcjonowanie w świecie. Gdy wracały w 2014 roku ze wspaniałym „No Cities to Love”, krytycy muzyczni byli wniebowzięci. Pitchfork chwalił Sleater-Kinney za nagranie albumu przystępnego, bardzo bezpośredniego, świetnie wyważonego – doskonale mieszającego chaos i hałas z niemalże popowymi melodiami. „The girls are back in town” – pisała Jenn Pelly w wyjątkowo entuzjastycznej recenzji, choć z perspektywy czasu najciekawsze wydają się fragmenty, w których pisze o imperatywie ciągłej zmiany, towarzyszącym zespołowi od samego początku działalności i będącym integralną częścią jego muzycznej tożsamości. Wyglądało, jakby muzyczki nic sobie nie robiły z kilkuletniej przerwy od wspólnego grania – były na absolutnym szczycie, zupełnie jak Michael Jordan po krótkim epizodzie baseballowym.
Trasę promującą „No Cities to Love” spuentowały albumem koncertowym nagranym w paryskim La Cigale, a w styczniu 2018 roku wróciły do sali prób. Tym razem otrzymały nieoczekiwane wsparcie od Annie Clark (szerzej znanej jako St. Vincent), która podjęła się produkcji dziewiątej płyty Amerykanek. Tymczasem sprawy nieco się skomplikowały, bo na kilka tygodni przed premierą „The Centre Won’t Hold” Janet Weiss, wieloletnia perkusistka grupy, poinformowała na Twitterze, że odchodzi z zespołu. W podcaście Joego Wonga powiedziała, że poczuła się zmarginalizowana przez koleżanki. „Zmieniła się moja rola w zespole. Zapytałam, czy jestem już tylko perkusistką. Powiedziały [Carrie Brownstein i Corin Tucker], że tak. Czy wciąż jestem częścią procesu twórczego? Powiedziały, że nie. Więc odeszłam” (tłum. własne).
Drugi album studyjny po reaktywacji to w zasadzie ciąg zerwań, więc odejście Weiss w jakiś sposób wpisało się w ogólny klimat „The Centre Won’t Hold”, było rodzajem stempla. Płyta podzieliła fanów i krytyków: wiele osób nie było zadowolonych z kierunku, w jakim poszedł zespół, a część z nich szukało winowajczyni w osobie producentki. Prawdopodobnie mogli mieć nieco racji, bo wpływy Annie Clark są wszechobecne – począwszy od brzmienia poszczególnych warstw gitar, przez rozmaite elektroniczne ornamenty i przeszkadzajki, a na samej strukturze piosenek skończywszy – ale to nadal album Sleater-Kinney. I to cholernie dobry album, zaskakujący, świeży, na wskroś współczesny (pod tym względem mogący się równać z wydanym niemal równolegle „No Home Record” Kim Gordon), wypełniony dobrymi riffami i melodiami. Od nieco industrialnego wstępu do utworu tytułowego, przez singlowo-punkowe „Hurry On Home”, urocze „Reach Out”, walcowate, niszczące wszystko na swojej drodze „RUINS”, aż po fantastyczne, ogrywające z każdej strony bardzo charakterystyczny riff, retrospektywne „LOVE” – cóż, zwyczajnie obcujemy ze świetnym zestawem piosenek. A że brzmiących nieco inaczej niż zwykle? Czy to naprawdę aż tak wielki problem?
„Path of Wellness” to już zupełnie inna historia. Carrie Brownstein i Corin Tucker podjęły decyzję o samodzielnym wyprodukowaniu płyty, rezygnując tym samym z ingerencji z zewnątrz. „Myślałyśmy o poproszeniu kogoś o pomoc, ale [w tamtym czasie] okazało się to niemożliwe” – powiedziała Corin w rozmowie z Vulture. Carrie dodała, że gdy nagrywały demo, wszystkie utwory zawierały już partie basu i klawiszy, więc nie pozostało zbyt wiele miejsca na produkcję. Nie mniej istotna wydaje się kwestia uczciwego podejścia: „jesteśmy Sleater-Kinney, a to nasza nowa płyta, którą zrobiłyśmy same – oto kim jesteśmy”.
Album powstawał w Portland latem zeszłego roku, gdy przez miasto przetaczały się kolejne fale dość brutalnie tłumionych przez policję protestów. Znane ze swojego zaangażowania społecznego muzyczki dzieliły więc swój czas między nagrywanie płyty, wyrażanie sprzeciwu i typowo lockdownowe aktywności (choć nie udało mi się dotrzeć do źródeł potwierdzających własnoręczny wypiek chleba).
Jeśli dodać do tego zawirowania personalne po odejściu Weiss, mamy właściwie przepis na katastrofę. „To było jak ponowne reaktywowanie zespołu, działanie w warunkach chaosu i kryzysu. Ale czerpałyśmy z tego radość” – powiedziała Tucker w rozmowie towarzyszącej premierze „Worry With You”, pierwszego singla z dziesiątej płyty Amerykanek.
Frontwomenki Sleater-Kinney uważają, że piosenka może się przyczynić do zmiany świata i w tym sensie może być polityczna, ale tylko wtedy, gdy jest to dobra piosenka. Artystki przyznają, że globalna pandemia odcisnęła swój ślad na ich najnowszym krążku, skłaniając je do rozważań Wielkich Tematów Właściwie Każdej Teraźniejszości, to jest życia i śmierci. Tytuł albumu sugeruje jednak raczej poszukiwania wewnętrznego balansu aniżeli opis maseczek chirurgicznych i pustych ulic. Zresztą, jak już wcześniej ustaliliśmy, w czasie, gdy powstawało „Path of Wellness”, o ulicach Portland można było powiedzieć bardzo wiele, ale na pewno nie to, że były puste.
Co wynika z tego wszystkiego dla przeciętnego odbiorcy płyty? Cóż, pewnie to, że otrzymujemy album raczej spokojny, będący rodzajem odreagowania tego, co działo się ostatnio wewnątrz i wokół zespołu, ale także tego, co wniósł nam do mieszkania świat, w którym żyjemy (i znowu okazał się głuchy na prośby o ściągnięcie butów).
Startują utworem tytułowym, który opiera się na charakterystycznej linii basu i powtarzaniu zaklęć: „You can never love me enough, I’m on a path of wellness, And I feel like I’m unknown” – temu ostatniemu towarzyszy bardzo zauważalny wzrost intensywności, z jaką grany jest ten numer.
„High in the Grass” znowu przyspiesza gdzieś od połowy, eksplorując bardzo masywny, post punkowy motyw z wieloma warstwami gitar. Bardzo charakterystyczny jest refren, nieco beztroski, doskonale zgrywający się z tekstem o krótkich chwilach wytchnienia.
Jeśli traktować poważnie zapewnienia o rozważaniach na temat życia i śmierci, to w ten nurt dałoby się wpisać „Worry With You” – tutaj zwrotka okazuje się bardziej chwytliwa od refrenu, a cały utwór utrzymany jest w średnim tempie, co pozwala lepiej wyeksponować charakterystyczne dla Brownstein i Tucker dwugłosy.
Fenomenalne „Method” to właściwie blues bez narzekania, z oszczędną, ale satysfakcjonująco hałaśliwą solówką gitary. Tekst jest rodzajem monologu, apelem o odrobinę uwagi w związku i – tym razem wypowiedzianą wprost, i to wielokrotnie – pochwałą miłości. Utwór wspaniale się zazębia i zapętla, jest czymś, co praktycznie obezwładnia słuchacza – mam wrażenie, że akurat ten apel, podany w tak kunsztownej formie, zostanie wysłuchany.
„Shadow Town” zaczyna się powoli, od bardzo wyrazistego beatu perkusji, by (znów) wyraźnie przyspieszyć w refrenie – myślę, że utwór znakomicie sprawdzi się na koncertach. Warto śledzić gitarę Brownstein w zwrotkach i prechorusach, bo gra tam bardzo nieoczywiste rzeczy. Podoba mi się też wyciszenie z wykorzystaniem gitary akustycznej, które daje piosence drugi oddech.
Postpunkowe „Favorite Neighbor” to jakby powrót do czasów sprzed przerwy w działalności: wściekłe, mocno przesterowane gitary, dwugłosy, bas, który cierpliwie omiata scenę. Nie wiem, czy byłbym w stanie przyjąć w 2021 roku całą płytę w takiej konwencji, ale jako pojedynczy utwór, który przypomina o punkowych korzeniach Sleater-Kinney, jest to miły przerywnik; podejrzewam, że tak właśnie wygląda dyplom wydawany przez Wyższą Szkołę Robienia Hałasu.
Przy pierwszym kontakcie z „Tomorrow’s Grave” pomyślałem, że mamy okazję poznać trochę spokojniejszego brata „RUINS” z „The Centre Won’t Hold”. Wprawdzie brzmienie nie jest już aż tak potężne, jak w utworze z poprzedniej płyty, ale sam kawałek ma podobnie walcowaty charakter – brzmi tak, jakby Sonic Youth wzięli na warsztat jakiś mniej uczęszczany utwór Black Sabbath.
„No Knives”, utwór-przerywnik, czytany bezpośrednio można potraktować jako komentarz do dyskusji o bezpieczeństwie i poczuciu bezpieczeństwa (warto zaznaczyć, że to dwie różne rzeczy), choć sama Brownstein zapytana o ten kawałek mówi raczej o społecznych oczekiwaniach wobec ról kobiet i artystek.
Otwarcie feministyczne jest też „Complex Female Characters”, w którym zespół rozprawia się z hipokryzją papierowych feministów – rozpieszczonych chłopców, którzy doceniają złożone, wyraziste postaci kobiece w literaturze i filmach, ale oczekują czegoś zupełnie odwrotnego od kobiet, z którymi dzielą sypialnie i kredyty hipoteczne. „Complex Female Characters” jest bardziej wychylone w kierunku post-punku niż klasycznego rocka – gdyby nie dość bojowy w wymowie tekst (i rewelacyjny, noise’owy fragment w środku), można by go nawet potraktować jako coś w rodzaju ballady, może nie tyle „Stairway to Heaven”, ile raczej pokroju ostatniego Protomartyr czy Fontaines D.C. Zapytane o ten utwór Tucker i Brownstein stwierdzają, że świat muzyki rockowej – gęsto zaludniony przez maczyzujących mężczyzn, odtwarzających teatr tradycyjnych ról płciowych – zawsze był kilka kroków za resztą społeczeństwa, traktując kobiety jako obiekty seksualne. Zadający pytanie Craig Jenkins postanowił odwołać się do przykładu, przywołując przy tej okazji falę krytyki, jaka spadła na Phoebe Bridgers, gdy gitarzystka pozwoliła sobie na wykonanie gestu ze sfery sacrum rock’n’rolla i rozbiła na scenie gitarę. Przypomniało mi to scenę z którejś edycji Off Festivalu, gdy Monika Brodka postanowiła odtworzyć inny gest i podczas grania utworu postawiła stopę na odsłuchu – rzecz, która absolutnie przechodzi w bezpiecznej przestrzeni katowickiej imprezy, ale mogłaby zaowocować falą nieprzychylnych komentarzy (zapewne skupionych wokół trzeciorzędowych cech płciowych i ich ewentualnej prezentacji) w innym miejscu.
Dwa ostatnie utwory na płycie, „Down the Line” i „Bring Mercy”, więcej czerpią z klasycznego rocka niż z okołopunkowej alternatywy. W pierwszym z nich pojawia się ciekawe napięcie między głównym riffem granym przez Tucker a gitarą solową. Partia wokalna w środku utworu w dość oczywisty sposób nawiązuje do warunków, w jakich zespół nagrywał „Path of Wellness” – masowych protestów na ulicach Portland i tej podniecającej mieszanki napięcia i nadziei, która im towarzyszyła.
„Bring Mercy” to już niemal szept, swoiste spełnienie obietnicy z utworu tytułowego. Na pierwszy plan wybija się partia klawiszy; warto także odnotować dialog gitar po pierwszym refrenie. Cały utwór kojarzy mi się trochę z niemiłosiernie zajeżdżanymi przez rockowe rozgłośnie półtorej dekady temu utworami z „Send Away the Tigers” Manic Street Preachers. Ciężko wyrokować, co przyniesie kolejny album grupy, ale wydaje mi się, że „Bring Mercy” jest nie tyle zwieńczeniem, ile próbą otwarcia się na nowe kierunki.
Warto pochwalić liderki grupy za produkcję płyty – całość jest może mniej bogata (i mniej przeładowana) od poprzedniego albumu, ale dzięki temu piosenki lepiej wybrzmiewają, zyskują więcej powietrza. Gitary są czytelne, różnice w głośności partii rytmicznych i solowych wydają się optymalne, partie grane przez Brownstein (jedyną kobietę na liście dwudziestu pięciu najbardziej niedocenionych gitarzystów wszech czasów „Rolling Stone’a”) są tak charakterystyczne i na tyle często decydują o sile poszczególnych utworów, że warto je eksponować. Perkusja, bas, klawisze i trzecia gitara (udziela się na niej Fabi Reyna, którą moim zdaniem warto obserwować w najbliższych latach) stanowią raczej tło kompozycji, rzadko tylko wybijając się na niepodległość.
Premierze „Path of Wellness” towarzyszy utrzymane w konwencji talk show trzydziestominutowe nagranie, którego nie sposób czytać inaczej niż jako środkowy palec wyciągnięty w kierunku tego, co zwykliśmy uważać za promocję płyty. Zgrywa ze zwyczajowej pogawędki o inspiracjach, tekstach i procesie nagrywania (mój ulubiony fragment to próba interpretacji tekstu do „Method” – metoda to sposób, w jaki robisz rzeczy) poprzecinana jest koncertowymi wykonaniami utworów z płyty – widzimy w nich zespół, który, pomimo doświadczenia, nadal świetnie bawi się muzyką. Brzmienie jest zdecydowanie mocniej poprowadzone niż na albumie, sekcja rytmiczna brzmi znacznie solidniej, a całość budzi głęboki podziw: pomimo nieco bałaganiarskiego, charakterystycznego dla Sleater-Kinney sposobu budowania utworów wszystko brzmi jak dobrze naoliwiona maszyna, a nie jak coś, co miałoby się zawalić wraz z pierwszym poważniejszym podmuchem scenicznej dymiarki. Mamy więc wyjątkowo misterny patchwork, ale kolorowe łatki postrzępionych gitar zostały przytwierdzone do trwałego materiału. Zespół bawi się na tyle dobrze, że budzi to we mnie podejrzliwość – w świecie wypełnionym ludźmi, którzy są jednocześnie zmęczeni, znudzeni i wkurwieni, od kilku dni szukam przyczyny takiego stanu rzeczy. Być może lockdown w jakiś pokrętny sposób przysłużył się zespołowi – w chwili, gdy niemożliwe jest granie muzyki na żywo, każdy moment, gdy stoisz przy mikrofonie z gitarą na ramieniu, urasta do rangi święta, które należy celebrować. Niektórzy pewnie byliby skłonni wspomnieć w tym miejscu coś o odpoczynku, ale naprawdę nie uważam, jakoby globalna pandemia i niesione przez nią zagrożenia faktycznie sprzyjały głębokiej relaksacji. Oczywiście jestem w stanie wyobrazić sobie kogoś, kto odpoczywa w tych warunkach, ale wolałbym nie uzyskiwać certyfikatu poświadczającego taką umiejętność.
Materiały prasowe towarzyszące premierze „Path of Wellness” skupiają się na obecnej formule funkcjonowania Sleater-Kinney – duetu. Artystki zgodnie twierdzą, że nie jest to coś, do czego przykładały szczególną wagę po odejściu Weiss, ale nie jest to też dla nich novum – gdy na początku lat 90. zakładały kapelę, to zaczęło się właśnie od nich, a całość była oparta na ich pomysłach i rzężeniu ich gitar. Oglądam ich występ w „The Late Show with Stephen Colbert” i już na pierwszy rzut oka widać obecny kształt grupy – Brownstein i Tucker, ubrane w przyciągającą wzrok czerwień, stoją z przodu, a muzycy, którzy im towarzyszą, stanowią tło, grając w lekkim półmroku. Widać tremę, która nie występowała we wspomnianych wyżej nagraniach, ale mam wrażenie, że mimo wszystko zespół bawi się nieźle – w przerwach od koncentracji widać nawet nieśmiałe próby tańca, a uwagę przyciągają szerokie uśmiechy, gdy outro dobiega końca. Ulga? Satysfakcja z dobrze wykonanej pracy? Cokolwiek by to było, mam nadzieję, że formuła duetu okaże się wystarczająco stabilna i zrównoważona, by zaowocować kolejnymi albumami.